Kiedy w sezonie 00/01 Adam Małysz zaczął skakać wybornie, nie spodziewałam się, jak ogromne zmiany to z sobą przyniesie i jak zaowocuje w moim życiu. Z góry mówię, że wtedy nie byłam na żadnym konkursie skoków, bo Wielka Krokiew była w przebudowie, nie miała homologacji FISu, w związku z czym zawody wypadły z kalendarza, a na wyjazd zagraniczny zupełnie nie było mnie stać. Choć przyznam, że przy okazji Mistrzostw Świata w Lahti poważnie zastanawiałam się nad wycieczką. W sumie do tej pory mam mieszane uczucia - na pewno ogromnym przeżyciem byłoby zobaczyć zawody w Finlandii, w Lahti (!) i w dodatku taką imprezę!!! Z drugiej strony moi ulubieńcy Finowie ponieśli ogólnie rzecz biorąc porażkę, mój nastrój mógłby więc być bardzo niefajny. Chociaż - jak pokazały lata późniejsze - zawodów live nie przeżywa się tak bardzo jak te przed telewizorem. A raczej: ich wyników. No ale nie ma co się rozwodzić. I tak nie mogłabym pojechać ze względu na studia (III rok już!).
Kiedy Adam zaczął skakać dobrze, cieszyłam się. Kiedy wygrał Turniej 4 Skoczni, byłam pod wrażeniem. Oczywiście, nie sprawiło to, że nagle przestałam kibicować Janne Ahonenowi - ja nie z tych. Cieszyłam się, że skoki polskie wyszły z niszy i stały się ogólnie znaną dyscypliną. Naprawdę się cieszyłam - wtedy. Choć pamiętam doskonale, że gdzieś podświadomie budził się wewnętrzny opór. I już tłumaczę, skąd się wziął. Jestem indywidualistką. Kto wie, ten wie, i mu to wystarczy. Natomiast coby wyjaśnić sprawę: najczęściej robię to, czego nie robią inni; interesuję się czymś, czym rzadko się inni interesują; uciekam od wszelkich mód. Żyję własnym życiem i guzik mnie obchodzi, co inni o nim myślą. I na swój sposób jestem dumna, że mam własne manie, pasje, zainteresowania, własny styl bycia - że nie jestem jedną z tłumu, ale kimś obok. Cenię w życiu oryginalność i każdy jej przejaw ma u mnie plusa. Kiedy więc skoki stały się czymś, o czym można porozmawiać z każdym - początkowo mnie to cieszyło, bo wcześniej czułam, że to jakby niedoceniana w naszym kraju dyscyplina (przykładowo: byłam na roku jedyną osobą, która się tym na poważnie interesowała, a koleżanki z grupy nie mogły się nadziwić - choć oczywiście podchodziły do tego z sympatią). Później jednak zaczęło mnie to męczyć. No ale pierwszy sezon małyszowy był jeszcze w miarę - zwłaszcza że byłam stuprocentowo pewna, że Polacy po tym jednym sezonie znudzą się, uspokoją i wrócą do normalności. O tym, że tak się nie stało, przekonałam się podczas Turnieju 4 Skoczni rok później. Dlaczego dopiero wtedy? Bo od września 2001 rezydowałam w Kuopio, tutaj zaliczyłam początek sezonu, będąc zupełnie odciętą od polskiej rzeczywistości, i dopiero podczas świątecznej wizyty w domu przekonałam się, jak jest naprawdę. I przeraziłam się. Małyszomania była fajna jako trzymiesięczne zjawisko, ale kiedy przerodziła się w coś, co trwa rok (a w perspektywie znacznie dłużej), przestało to być zabawne. Nie czarujmy się: Polacy są specyficznym narodem - niekoniecznie w pozytywnym tego słowa aspekcie. Skoki narciarskie zostały sprowadzone do osoby Adama Małysza, a zainteresowanie dyscypliną stało się notabene ujściem nie tyle patriotycznych, co nacjonalistycznych przekonań. Na zasadzie: nasi górą, wasi kanałami. My jesteśmy ci najlepsi, a wy możecie się schować. Co ciekawe, w żadnym z krajów, gdzie skoki narciarskie są popularną dyscypliną - Finlandia, Norwegia, Niemcy, Austria - nie obserwuje się takich zachowań. Czyżby Polacy mieli jakiś kompleks niższości? Czy po prostu są na tyle zacofani, że wciąż kierują się prymitywnymi instynktami? Czy to kwestia mentalności? Nie wiem nawet, czy jest sens w to wnikać: rzeczywistość, jaka była, taka była. I jak do czasów Małysza w Polsce kibiców skoków nie było wiele, ale byli i byli prawdziwi, tak od sezonu 00/01 pojawiły się tysiące (miliony?) "fanów", którzy tak naprawdę byli fanami jednego skoczka i poza nim nic ich nie obchodziło. Co za strata dla samej dyscypliny...
Nie chcę tu oczywiście powiedzieć, że wszyscy kibice od 00/01 są/byli tymi złymi. Nie, nie i jeszcze raz nie. Poznałam naprawdę fantastycznych ludzi, z którymi trzymam do dziś, a którzy potrafili wyjrzeć poza Adama Małysza i znaleźć piękno w samej dyscyplinie. Każdy ma swój pierwszy moment. Nie jest ich "winą", że dla nich ten moment przyszedł akurat w czasie małyszomanii. Nie liczy się czas, tylko stosunek. W każdym razie sezon za sezonem cierpiałam. Cierpiałam jako fanka nie-Małysza - osobiście. Cierpiałam słysząc w telewizji i czytając w gazetach kompletne bzdury wypowiadane przez "znawców". Cierpiałam patrząc, jak "oddani fani" Adama odwracają się od niego przy każdej załamce formy, jak skreślają go i wieszają psy na trenerach. Cierpiałam przede wszystkim dlatego, że miałam świadomość, że nic już nie będzie jak dawniej. Że czasy, kiedy skoki narciarskie były moim prywatnym, osobistym zainteresowaniem, obiektem uczuć tak wielkich, że momentami aż niezrozumiałych, są już za mną i nigdy nie wrócą. Bo nawet jeśli Adam kiedyś przestanie dobrze skakać, w Polsce już zawsze będzie się na skoki patrzeć inaczej - nigdy już nie będą kameralną dyscypliną "dla wybranych". Trzeci sezon "małyszowy" (02/03) był jedynym, kiedy pragnęłam, by się już skończył. Podczas konkursów marcowych naprawdę byłam tak potwornie zmęczona sytuacją, że chciałam mieć to wszystko za sobą. Wściekałam się, denerwowałam i w ogóle czułam fatalnie. Myślę, że to wtedy właśnie w najgoszych chwilach oskarżałam Bogu ducha winnego Adama o to, że pojawił się akurat wtedy, gdy znalazłam jedną z największych życiowych pasji, i mówiąc z mostu: wszystko to rozpieprzył. Wtedy też liczyłam się z możliwością, że może jednak czas powiedzieć "do widzenia" i rozstać się na zawsze ze skokami. Gdyby sezon 03/04 był czwartym, w którym Adam rządzi niepodzielnie, myślę, że mogłabym tego nie przetrwać i że rzeczywiście skończyłabym. Bo miałam ochotę płakać, gdy przypominałam sobie sezony 98/99 i 99/00, które i teraz zdają mi się czymś magicznym, ulotnym i absolutnie fantastycznym. Byłam wtedy tylko ja i oni - w telewizorze i gazetach. Każdy weekend był czymś niesamowitym, był wielkim świętem, na które Clio czekała cały tydzień, a potem siadała przed telewizorem - sama bądź z przypadkowym członkiem rodziny - i nikt nie miał prawa jej przeszkadzać, bo wszyscy domownicy wiedzieli, że oto Clio przeżywa, choćby nawet sami byli skokami zainteresowani w stopniu zerowym. Osiem miesięcy pomiędzy sezonami było niemal katorgą, wypełnioną nadzieją, że oto końcem listopada, w Skandynawii, wszystko zacznie się od nowa. Sezon 98/99 był dość chaotyczny w moim wykonaniu - jeśli były jakieś konkursy nadprogramowe, przeniesione etc., zwykle dowiadywałam się o tym po fakcie, no a poza tym wskoczyłam w sezon w połowie i wciąż jeszcze nie czułam się zbyt pewnie. Za to 99/00 był od początku do końca sezonem świadomym i przeżytym w stu procentach. Zapytana o swój najlepszy sezon skoków, zawsze wymieniam właśnie te dwa.
Warto jeszcze na koniec dodać, że czas pokazał, że jednak myliłam się w swoich najczarniejszych przypuszczeniach. W miarę jak Adam zaczął skakać słabiej, zainteresowanie skokami w Polsce zmalało drastycznie, a sytuacja stała się znośna. Po pięciu latach można było (choć wciąż ostrożnie) znów oglądać zawody transmitowane przez telewizję polską, choć prawdopodobnie już niedługo TVP zrezygnuje z Pucharu Świata. Prawa rynku. Ja pozostałam w skokach - miłość zwyciężyła. I na pewno przywiązanie do Janne Ahonena: nie mogłam tak po prostu odejść ze skoków, kiedy on skakał. Natomiast jeśli chodzi o polską rzeczywistość - teraz mam to już wszystko zupełnie w nosie. Mieszkam w Finlandii, zawody oglądam w fińskiej telewizji i żyję normalnie.
[ WSPOMNIENIE 3 ][ WSPOMNIENIE 5 ]