Wypada nadać jakiś większy wstęp. W same skoki popadłam w sezonie 98/99, konkretnie podczas Turnieju 4 Skoczni. Dyscypliną interesowałam się jako dziecko, uwielbiałam oglądać konkursy emitowane w polskiej telewizji, aczkolwiek z lat dziecinnych pamiętam tylko imprezy mistrzowskie oraz właśnie Turniej. Już tak mam, że we wszystkim, czym się interesuję, zwracam uwagę na ludzi. To ludzie stanowią główny czynnik, który mnie przyciąga - w sporcie, literaturze, muzyce, filmie, we wszystkim. Jeśli coś lubię, lubię to najczęściej dla kogoś bądź przez kogoś. Za chwilę rozwinę tę kwestię, teraz chcę tylko powiedzieć, że już jako kilkuletnie dziecko miałam w skokach swoich ulubieńców i "anty-ulubieńców", dzięki czemu podchodziłam do rzeczy emocjonalnie i poważnie. Pamiętam jak dziś, że kibicowałam Ernstowi Vettoriemu, a nie przepadałam za Jensem Weissflogiem. Pamiętam z tamtych lat nazwiska, a że pamięć zawsze miałam dobrą, z konkursu na konkurs skoczkowie byli dla mnie postaciami "znajomymi". A wiecie, co jest z tego wszystkiego najlepsze? Że dzięki skokom narciarskim nauczyłam się najpierwszej w życiu rzeczy o Finlandii: że jeśli czyjekolwiek nazwisko kończy się na -nen, jest on Finem.
Z tymi skokami w tv wiążę się też co innego - do sezonu 98/99 nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak Puchar Świata. Naprawdę. Natomiast pamiętam, że przed sezonem 98/99 zdarzyło mi się obejrzeć w tv jeszcze Mistrzostwa Świata z Trondheim - widziałam między innymi na żywo konkurs na średniej skoczni, kiedy to Janne Ahonen zdobył złoty medal. Tu wypada zagłębić się w szersze objaśnienie. Druga połowa podstawówki i właściwie większość liceum to był czas, kiedy sportem zupełnie się nie interesowałam. Wiecie: młoda osoba płci żeńskiej, która uważa, że sport jest dla plebsu, a tak naprawdę liczy się wiedza etc. etc. etc. Nie mówiąc o "kibicach" na trybunach. Innymi słowy: "wyrosłam" z dziecięcego zapatrzenia w sport - a jako dziecko oglądałam przecież i piłkę nożną, i wyścigi Formuły 1 (niezapomniany Ayrton Senna...), i skoki właśnie, a przy okazji wszystko inne, co szło w telewizji. O, łyżwiarstwo figurowe na ten przykład, gdzie zawzięcie kibicowałam Katarinie Witt (jakby nie patrzeć: imienniczka). W każdym razie naprawdę na wiele lat wzięłam ze sportem rozbrat, zainteresowana w życiu innymi rzeczami. I tak oto któregoś dnia, w III klasie liceum, włączyłam tv, a tam szły skoki. Jak stałam, tak siadłam i oglądałam do końca. To były właśnie MŚ w Trondheim. Jak przez mgłę sobie przypominam, że widziałam oba konkursy indywidualne, bo pamiętam też złoty medal Harady. Jako że nie byłam wówczas jeszcze maniaczką skoków, zdarzało mi się mylić - na przykład przez całe lata byłam potem pewna i uparcie twierdziłam, że Robert Mateja był piąty na skoczni dużej. Jakoś mój mózg tak zapamiętał. Z Trondheim wiąże się zresztą jeszcze kilka innych faktów. Po pierwsze: pomimo mojej wieloletniej nieobecności w sporcie, musiałam coś chwytać - choćby nieświadomie - bowiem zawodnicy, których widziałam, nie byli dla mnie nieznani. Przeciwnie: wiedziałam, że Goldberger, Thoma, a nawet Ahonen, to skoczkowie znani i uznawani. Skąd to wiedziałam? Po drugie: w tym czasie dość intensywnie kochałam się w Tatrach i Zakopanem - kolejna miłość z dzieciństwa, rozbudzona w latach licealnych. Skoki cokolwiek mi się z Zakopanem kojarzyły, zaczęłam więc mieć dla nich na nowo ciepłe uczucia. Robert Mateja, który zajął w Trondheim wyżej wspomniane piąte miejsce, stał się od razu moim ulubionym skoczkiem (odsyłam do akapitu o ulubieńcach). Ach ach... Wypada tu uwzględnić fakt, że Janne Ahonen był mi wówczas całkowicie i zupełnie obojętny. Gorzej, przez całe lata byłam pewna, że tamten konkurs wcale nie wygrał on, tylko jakiś Norweg. Sami widzicie. No ale po trzecie trzeba napisać, że jako osoba, która bardzo angażuje się emocjonalnie, gdy ma na to ochotę, oglądałam tamten konkurs z zapartym tchem, notując sobie wszystko na kartce, podliczając punkty i miejsca, trzymając za Polaków i przeżywając upadek Thomy w II serii. Ot tak jakoś.
Potem znów nastąpiła przerwa, ale już krótsza. Oto dokładnie rok później zdarzyło mi się oglądać konkurs olimpijski na dużej skoczni w Nagano. "Zdarzyło" można napisać ze znakiem równości z "udało się". Konkurs leciał w środku nocy, w domu nie miałabym szans, ale akurat z zupełnie innych powodów wizytowałam u babci (innymi powodami była emisja "Gwiezdnych Wojen" na PRO7, a babcia była szczęśliwą posiadaczką luksusu zwanego kablówką) i miałam pokój z telewizorem do własnej dyspozycji. Wyczaiwszy w programie, że oto odbywa się konkurs skoków, nie mogłam nie skorzystać. Trzecia w nocy? Co komu szkodzi? I tym razem znalazłam sobie ulubieńca: Kazuyoshi Funakiego. Nie żeby Robert Mateja poszedł w odstawkę czy coś - po prostu podówczas rozszerzałam zainteresowania o Japonię, więc kibicowałam Japończykom. A czy może być coś lepszego niż zwycięstwo przed własną publicznością? Och, jakże życzyłam Funakiemu złota! I wygrał - w zaiste fascynującym konkursie. Może mniej fascynująca była zamieć śnieżna, podczas której odbywała się pierwsza seria, ale fenomenalny lot Harady na 136-ty metr, dzięki któremu przesunął się z szóstego na trzecie i wygrał brązowy medal o 0,1 dziesiątą przed Andim Widhölzlem (nawiasem mówiąc, ja do dziś jestem prawie pewna, że sędziowie maczali w tym palce. No ale ja oczywiście niczego nie sugeruję!) - kto z nas tego nie pamięta? Znów trochę faktów mi się pomieszało - między innymi byłam pewna (przez całe lata), że to Primoż Peterka nie awansował do finałowej serii, a nie Janne Ahonen... Pamiętam, że komentator strasznie nad tym biadał i rozpaczał, tylko nazwiska mi się pomyliły. Ech, te emocje...
No i tak przyszła jesień 1998, a ja się w domu doczekałam kablówki. A na kablówce czego? Wszyscy chóralnie odpowiedzą: EuroSportu. EuroSport jest kanałem, który bez wahania wymieniłabym, gdyby mi kazano wybrać jeden na resztę życia. Mijały miesiące, nadszedł między innymi grudzień, a ja się tylko dziwiłam, czemu w programie telewizyjnym co tydzień w weekend piszą: skoki narciarskie - puchar świata. I dopiero podczas Turnieju 4 Skoczni - którego pierwszy i drugi konkurs jakoś przegapiłam - dowiedziałam się właśnie o Pucharze Świata. Natomiast najważniejszą sprawą jest, że zupełnie z dnia na dzień stałam się fanem skoków narciarskich. Tak na poważnie. Dnia 3 stycznia 1999 usiadłam przed telewizorem z pełną świadomością, że będę oglądać konkurs skoków narciarskich, bo chcę, bo lubię, bo kocham. I od tamtego czasu nie opuściłam już żadnego.*
Miałam wrócić do kwestii ulubieńców. Być może po przeczytaniu tamtej powyżej deklaracji dojdziecie do wniosku, że lubię skoki, bo podobają mi się skoczkowie. Otóż nie. Skoczkowie są tym, co mnie do skoków ciągnie, jednak zakochana jestem w samej dyscyplinie. Na skoczkach mogę się skupić, bo to oni tworzą ten sport, ale tak naprawdę kocham skoki narciarskie jako całość. Niesamowicie artystyczny i zapierający dech w piersiach sport. Nieprzewidziane rozstrzygnięcia. L a t a n i e. Innymi słowy: widowisko. Kocham skocznie narciarskie - mogę siedzieć pod skocznią i patrzeć na nią godzinami. I mówię to zupełnie serio. Patrzeć na każdą linię konstrukcyjną, na tabliczki, wstążeczki, wygięcie, łuki, fale, na reflektory i lampy. I być w pełnym zachwycie. Dalej: darzę niesamowitą sympatią wszystkich ludzi, którzy tworzą światek skoków narciarskich - od dyrektora PŚ Waltera Hofera po "bezimiennych" wolontariuszy biorących udział w organizacji zawodów. Dalej: skoki narciarskie są dla mnie inspiracją literacką - dla prozy i poezji. Uwielbiam skoki do tego stopnia, że skoro już jestem tutaj w Kuopio i 20 minut od domu mam skocznię z klubem narciarskim, mam zamiar zapisać się doń i spróbować s k a k a ć. Czy mi się to uda, nie mam pojęcia. Ale chcę.
No i coś długi się zrobił ten wstęp. Tymczasem będą jeszcze dwa słowa o Janne Ahonenie - ale już bardzo krótko. Oto zostało powiedziane, że 3 stycznia 1999 poczułam się fanem skoków. Nie kibicowałam w tamtym momencie jeszcze nikomu, ale już 3 konkursy później, po zawodach w Engelbergu, znalazłam sobie ulubieńca. Mamy w Trójmieście bardzo fajną gazetkę pt. "Dziennik Bałtycki", która zawsze o skokach w rubryce sportowej pisała i nawet dawała zdjęcia. Kolorowe też!!! Po w/w zawodach w Engelbergu, kiedy to w konkursie sobotnim wygrał świeżo upieczony zwycięzca Turnieju 4 Skoczni, DB zamieścił fotkę Janne - wtedy pierwszy raz zobaczyłam, jak wygląda ten facet. Bez maski. I uderzyły mnie dwie rzeczy - pierwsza, że jest bardzo podobny do mężczyzny, który podówczas znaczył dla mnie najwięcej w świecie (innymi słowy: w którym kochałam się bez pamięci), i druga: wyraz jego twarzy. Na tamtej fotce, formatu może 8x5 centymetrów, widniała twarz zwycięzcy. Bez uśmiechu, poważna - ale jaki triumf widać było w oczach! To jest to, czym Janne Ahonen charakteryzuje się po dziś dzień: zero emocji na twarzy, bo wszystkie są w oczach. Fani potrafią to zobaczyć. Wtedy, w styczniu 1999, znalazłam kogoś, komu oddałam swoje sportowe serce - na zawsze, teraz mogę to śmiało powiedzieć. Sam Janne przywiódł mnie tu, gdzie teraz jestem - zafascynował Finlandią, Finami, fińską kulturą, f i ń s k o ś c i ą. To mnie wy/przygnało do Kraju Tysiąca Jezior, stąd w sam świat skoków (patrz: działalność dla Skokinarciarskie.pl), aż znów tu jestem. Na stałe.
-----------------------
* mówiąc z pewną przesadą.
[ WSPOMNIENIE 2 ]