W sezonie 98/99 nie pojechałam do Zakopanego, mimo świeżo odkrytej miłości do skoków. Byłam oto na I roku strrrasznie poważnych i trudnych studiów i akurat czekała mnie pierwsza w życiu sesja egzaminacyjna, a wcześniej jeszcze 3 kolokwia i zaliczenia :/ Powiedziałam sobie: jesteś poważną osobą, nie możesz przedkładać przyjemności nad studia. Więc nie przedłożyłam i konkursy 15-16 stycznia obejrzałam w domu. A może gdybym pojechała, zaliczyłabym pierwszy (i być może jedyny) konkurs zakończony zwycięstwem mojego ulubieńca... Powiedziałam sobie natomiast, że na następne zawody jadę, choćby się niebo waliło. Tyle że znów zawaliłam sprawę. W każdym razie sezon trwał w najlepsze, potem się skończył, co przyprawiło mnie o depresję, potem odliczałam te 8 miesięcy, a że skoki stały się dla mnie sprawą naprawdę ważną, odliczałam literalnie miesiące, tygodnie i dni. I każdego dnia czekałam, kiedy to się zacznie na nowo, kiedy znów zobaczę swoich ulubieńców. Ogłoszono kalendarz na sezon 99/00, ogłoszono mi terminy kolokwiów i egzaminów... i co się okazało? Że akurat wtedy, kiedy są zawody w Zakopanem - 18 i 19 grudnia 1999 - ja mam kolokwium z fizjologii. Zawaliłam sprawę - po raz drugi i co prawda ostatni w życiu, ale zawaliłam. Oto znów powiedziałam sobie: nie można przedkładać studiów nad pasje - i kląc w żywy kamień, postanowiłam pisać to kolokwium w sobotę. Że tak zrobiłam, żałuję dwakroć bardziej niż zawodów styczniowych. Bo primo wcale nie musiałam iść na to koło, albowiem z fizjologii obecność była wymagana na czterech z pięciu, a więc jedno można było zupełnie olać, ale Clio ostrożny pragmatyk powiedziała sobie, że a nuż widelec coś się stanie na wiosnę i nie będzie mogła uczestniczyć w którymś z późniejszych - i co wtedy? Secundo - pomimo ostrej nauki nie zaliczyłam. Byłam po dwakroć wściekła. A teraz sobie myślę - choć to sprawa dawna - że gdybym wtedy pojechała do Zakopca, to nie dość, że świetnie bym się bawiła, to jeszcze miałabym lepszą ogólną średnią z kolokwiów, bo pozostałe były proste i napisałam je dobrze, co być może - paradoksalnie - nie zaowocowałoby ogromnymi problemami podczas sesji i nie doprowadziło do dwóch egzaminów poprawkowych we wrześniu 2000, kiedy zdałam cudem, a kiedy to byłam w jedynej sytuacji grożącej wyleceniem ze studiów. Stare dzieje. Ale pamiętane doskonale.
No więc poszłam na to kolokwium w sobotę - natomiast wszystko późniejsze pokazuje, że może jednak mam porządnie poukładane w głowie (oczywiście to zależy od punktu widzenia). Po kolokwium przyszłam do domu, obejrzałam I serię konkursu, po czym spakowałam się, pojechałam na dworzec i wsiadłam w pociąg do Zakopanego. I tu zaczyna się właściwa część historii. Była sobota, 18 grudnia 1999, akurat zaczynał kursować sezonowy pociąg z Gdyni do Zakopanego (z wagonami do Krynicy i Zagórza) - pospieszny! Za bilet zapłaciłam 22,50 zł!!! Nie wiem, na ile orientujecie się w cenach biletów. To było jeszcze w czasach, kiedy studenci mieli 50% zniżki, aczkolwiek podróż tą trasą pociągiem hotelowym (to kolejna miłość mojego życia: pospieszny pociąg hotelowy z Gdyni do Zakopanego "Tetmajer", numer 53700, odjeżdżający dzień w dzień znad Bałtyku w Tatry. Dużo by pisać, ale obawiam się, że nie wytrzymacie.) kosztowała jakieś 2-3 razy tyle, bo sama kuszetka stała po 30 złotych. Mój pospieszny nie miał nazwy, miał tylko miejsca siedzące, w moim przedziale było ciepło, a całym pociągiem - który miał chyba 12 wagonów! - jechało osób bardzo niewiele. Co oczywiście mi odpowiadało.
Ha, skoro idę na całość, warto opowiedzieć, jakie przeszkody napotkałam na swojej drodze - mówiąc bardzo dosłownie. Dla przypomnienia: sobota, 18.12.99, rano piszę kolokwium na uczelni, około 11 jestem w domu, około 13.45 zaczyna się I seria skoków. Druga połowa grudnia, ale śniegu oczywiście w Gdańsku nie ma. Piękna pogoda - kiedy byłam na dworze. Kiedy zaczęłam oglądać skoki, zaczął też padać śnieżek. W ciągu godziny napadało tyle, że zrobił się komunikacyjny paraliż miasta. Nie wiem, czy u Was też tak jest, ale w Gdańsku zima rokrocznie zaskakuje drogowców. Rozumiecie: kiedy siadłam do skoków, pogoda była piękna, kiedy przyszła przerwa - była zima. Mam (miałam) od siebie do dworca 10 minut autobusem - w normalnych warunkach. Wówczas autobus wlókł się chyba 30 km/h, a ja byłam prawie pewna, że nie zdążę na pociąg. Zdążyłam, ale biegłam. Zresztą i tak miał opóźnienie, no ale liczy się fakt. Zima skończyła się zresztą 15 kilometrów za Gdańskiem - cholera, mikroklimat jakiś czy co?! Sama podróż była bardzo przyjemna, bo to pociąg, w dodatku pusty, w dodatku ciepło, można się przespać i tylko trzy rzeczy mnie niepokoiły - fakt, że nie wiedziałam, kto wygrał konkurs, fakt, że pociąg jest w Zakopanem bodaj o wpół do szóstej, oraz konduktorzy, którzy sprawdzali mi bilet średnio co 2-3 godziny. A że pociąg jechał blisko 15 godzin, wyobrażacie sobie, ile miałam potem pieczątek. Z tego wszystkiego spałam może jakieś 5 godzin.
Do Zakopanego dojechałam o tej przerażającej porze, ale zaraz na dworcu odebrała mnie moja zakopiańska przyjaciółka, wzięła do domu, nakarmiła i napoiła. Przegadałyśmy jakieś 3 godziny (dowiedziałam się między innymi, że wygrał "ten paskudny Martin Schmitt"), a jak zrobiło się jasno - oraz kiedy nie byłam w stanie już wysiedzieć, tylko chciałam, pragnęłam i musiałam iść pod Krokiew - poszłyśmy. Po drodze nabyłyśmy bilety (studencki 5 złotych), a gdy już zaszłyśmy, okazało się, że właśnie zaczyna się kwalifikacja :D Zajęłyśmy strategiczne miejsca przy bandzie i zaczęłyśmy przeżywać. Powiem Wam w sekrecie, że moim skrytym marzeniem było zdobyć autografy Martina Schmitta, Svena Hannawalda i oczywiście Janne. Sven odpadł z rywalizacji, albowiem w ogóle się podówczas w Zakopcu nie pojawił. Janne chodził tam ze swoją chmurną miną i nie reagował na zaczepki fanów, ani tym bardziej na moje nieśmiałe i cichutkie (tu Clio rumieni się po korzonki włosów) "Mister Ahonen". Ale był na wyciągnięcie ręki, bo wtedy Krokiew wyglądała zupełnie inaczej. Nie było przede wszystkim krat i tego ogrodzenia, które stoi dzisiaj. Kibice stali właściwie wszędzie - także tam, gdzie obecnie znajduje się strefa VIPów, a od skoczków oddzielała ich tylko banda, za którą była druga, za którą był już wybieg. My stałyśmy przy samej bandzie, więc miałyśmy widoki wspaniałe, bo vis-a-vis nas była sama skocznia, a tuż pod naszymi nosami przechodzili zawodnicy. No więc kwestia autografu Janne musiała poczekać, natomiast udało się z trzecim kandydatem. Oto Martin Schmitt - a było to bodaj po serii kwalifikacyjnej, ale głowy nie dam: być może już po pierwszej konkursowej - zatrzymał się jakieś 5 metrów dalej i począł rozdawać autografy. I wtedy Clio zrobiła coś, co po dziś dzień napawa ją dumą i co było przejawem niezwykłej śmiałości i odwagi: przelazła przez bandę (omal nie wpadając w śnieg) do strefy niedozwolonej (dla niej), stanęła obok Martina Schmitta, wyciągnęła zdjęcie z "Dziennika Bałtyckiego"* i poprosiła piękną niemiecczyzną o autograf. Który Martin chętnie złożył. A potem z pewnymi trudnościami wróciła na swoje miejsce.
To była niesamowita chwila. Już samym zdumieniem napawa mnie fakt, że zdołałam przejść przez tę bandę, która sięgała mi wysokości biustu. Adrenalina. Dalej: nikt mnie nie pokrzyczał, nie zrugał, nie wyniósł ze skoczni - a spróbujcie teraz zrobić coś takiego. Albo lepiej nie próbujcie. A kiedy już stałam koło Martina Schmitta, zupełnie nie pamiętam, jak to wtedy było. Wiem, że stałam obok niego, pamiętam, że patrzyłam, jak składa podpis - ale chyba zupełnie wtedy nie patrzyłam na niego. Dziwne. Zdjęcie zostało później powiększone na ksero kolor i przez ponad 5 lat wisiało w Gdańsku nad moim biurkiem. Zabrałam je ze sobą do Finlandii - jako jedną z bardzo niewielu rzeczy związanych ze skokami.
Tymczasem konkurs toczył się dalej. Martin skakał wybornie i wygrał zawody z jeszcze większą przewagą niż dzień wcześniej. Janne po raz drugi był drugi. Janne w ogóle wiele razy był drugi za Martinem, jak się tak nad tym zastanowić. Z tego powodu byłam trochę smutna - no bo co Janne, to Janne ;) Sam konkurs bardzo mi się podobał, kibice na trybunach - a było ich sporo (według szacunków organizatorów nawet 10 tysięcy) - tworzyli wspaniałą atmosferę, nikt na nikogo nie gwizdał, wszyscy dobrze się bawili i tylko zmarzłyśmy z Cathy okropnie, choć w gruncie rzeczy wcale nie było tak zimno. No ale jeśli się stoi 4 godziny choćby na niewielkim mrozie, to się m a r z n i e. (Zresztą w drugiej serii warunki się pogorszyły, zaczął padać śnieg i w połowie Walter Hofer postanowił podnieść rozbieg i kazał 15 zawodnikom skakać od nowa.) Cath ciągnęła mnie do domu, a ja oczywiście chciałam jak najdłużej tam zostać, a nawet miałam ochotę pójść pod hotel skoczków (choć nie miałam kompletnie pojęcia, w jakim mieszkają) - Cath niemal mnie musiała spacyfikować, choć sama przecież trzęsłam się i szczękałam zębami. Po prostu dla skoków jestem w stanie bardzo się poświęcić. Ostatecznie wróciłyśmy do domu, a ja wciąż entuzjazmowałam się konkursem i cała dumna pokazywałam wszystkim autograf :D a wszyscy byli pod wrażeniem :))) I wtedy dokonałam pewnej reorientacji. Przyjęłam do wiadomości, że Martin Schmitt jest skoczkiem wybitnym, i uznałam nareszcie, że nie mam nic przeciwko temu. Pogodziłam się ze świadomością, że może być lepszy od mojego Janne Ahonena - innymi słowy: dostał moje błogosławieństwo. Bo widzicie, jestem osobą racjonalną i nie upieram się na siłę przy czymś, przeciw czemu świadczą fakty. A Martin był wtedy lepszy od Janne - co nie przeszkadzało mi uwielbiać tego drugiego. Zresztą to chyba wtedy uznałam, że Martin jest moim numerem 2 i że jemu też będę szczególnie kibicować. Kibicowałam mu na przykład w Turnieju 4 Skoczni, cieszyłam się, gdy wygrał pierwsze zawody w Oberstdorfie, a potem byłam niepocieszona, gdy formą błysnął Andi Widhölzl i pobił Martina na głowę, ech... Jesteśmy jednak wciąż w Zakopanem. Cath jeszcze tego samego dnia wracała do Krakowa (gdzie studiowała), ja zaś miałam pociąg dopiero o 22.10! Postanowiłam zajść do mojej drugiej zakopiańskiej przyjaciółki - na moje nieszczęście: nie było jej w domu. Przyjęła mnie natomiast jej mama, od której dowiedziałam się wszystkiego: mianowicie że Klauduś pracowała przy skokach, zajmowała się skoczkami i takie tam. Siedziałam tam, w ciepłej kuchni, popijając herbatkę, i słuchałam oczarowana o czymś, co mnie zdawało się szczytem marzeń :) A kiedy już szłam na dworzec, spotkałam samą Klaudię - i od niej dowiedziałam się pokrótce, jak było, co było i w ogóle. To było coś niesamowitego i przeżywałam to przez całą podróż do domu. No bo czyż można było się nie emocjonować opowieściami z samego środka? Opowieściami z pierwszej ręki o skoczkach, trenerach i działaczach? Jejku jej! A jak miło sobie teraz powspominać - po tylu latach - że Klaudia goniła do ksera hotelowego Simona Ammanna, by powielił dla całej ekipy Szwajcarów program zawodów.
Pociąg miałam o 22.10, nocny, znów pospieszny, znów pusty. Jestem odważną dziewczyną, więc poważyłam się na taką podróż, co pewnie większość z Was uznała za przejaw wybitej głupoty. Przyznam szczerze, że gdy już siedziałam w pustym, ciemnym przedziale, wciąż jeszcze rozważałam możliwość wysiadki, przenocowania w Zakopcu i powrotu do domu nazajutrz i za dnia. Ale powiedziałam sobie, że się nie dam. Godzinę siedziałam napięta (i zmarznięta, bo tym razem nie grzali), po czym powiedziałam sobie, że mam to zupełnie gdzieś, i poszłam spać. Spałam dziesięć godzin - odsypiając nie tylko poprzednią noc. Rano okazało się, że zajęłam przedział służbowy, ale panowie konduktorzy (czy inni kierownicy pociągu) byli tak mili, że nie chcąc mnie budzić, zajęli sąsiedni :D Kocham pociągi.
W Gdańsku byłam o 12.30 w poniedziałek, Gdańsk znów zasypany i sparaliżowany - a jeszcze na 15 kilometrów wcześniej zero śniegu. Mówię Wam: mikroklimat. Mama odebrała mnie na dworcu, a na 17 jechałam na zajęcia (tak mi się fajnie złożyło, że tego dnia miałam właśnie tylko pod wieczór coś). Wtedy też nabyłam pierwszy w życiu numer "Przeglądu Sportowego", który później kupowałam regularnie, dopóki nie stwierdziłam, że się zeszmacił. W każdym razie w tamtym numerze była obszerna relacja zawodów, z których dopiero co wróciłam, więc wypadało się zapoznać. Wtedy pierwszy raz w życiu przed me oczy wpełzło przezwisko "Jasiek" zastosowane dla Janne Ahonena. I teraz już wiecie, dlaczego Janne jest u nas Jaśkiem ;) Spodobało mi się to tak mocno - i wybuchałam śmiechem za każdym razem, gdy skonfrontowałam w myślach jego chmurne oblicze i spojrzenie "I'll kill you znienacka" z "Jaśkiem" właśnie - że zaczęłam używać i używałam całymi latami, dopóki nie przekonałam się do jego nieodmienialnego imienia. Bo widzicie, jakoś "Janne" nie mogło mi przejść przez usta, więc cierpiałam, mówiąc o nim po prostu "Ahonen", a cierpiałam dlatego, że nie lubię nazywać ludzi po nazwisku - nigdy nie lubiłam i myślę, że nigdy nie będę. Oto "Jasiek" spadło mi jak z nieba :)
No ale na tamtą chwilę liczyło się tylko to, że oto byłam na zawodach skoków narciarskich - uwielbianych przeze mnie i kochanych. Szalony wypad: noc w pociągu - dzień w Zakopanem - druga noc w pociągu (w sumie 50 złotych). To było szalone. A ja po dziś dzień jestem z tego wypadu dumna :)))
------------------
* fotka przedstawia Martina po drugiej turniejowej wygranej w Garmisch-Partenkirchen, 1 stycznia 1999. Wtedy jeszcze skoków nie oglądałam, ale miałam już wokół siebie prasę. Na fofografii Martin jest roześmiany od ucha do ucha i wygląda tak sympatycznie, że po prostu nie można nie czuć do niego sympatii. Mogę z całą świadomością powiedzieć, że to zdjęcie zrobiło z moim stosunkiem do Martina to samo, co engelbergowa fotka Janne: przydało ciepłych uczuć. Oto bowiem przez jakieś 2 tygodnie uważałam (prawdopodobnie zupełnie bezpodstawnie) Martina za buca i zarozumialca - ale po 2 tygodniach przyglądania się tej fotce właśnie stwierdziłam, że nikt, kto uśmiecha się tak radośnie, nie może być zarozumialcem... :)
[ WSPOMNIENIE 1 ][ WSPOMNIENIE 3 ]