KILKA LAT PÓźNIEJ...
wspomnienia

- JAK TO DOKŁADNIE BYŁO -
znów z KUOPIO
© CLIO I 2006 Kuopio
WSPOMNIENIE 5

      Zakopane 18-19 I 2003 - Puchar Świata

Napisałam, że sezon 02/03 wymęczył mnie ogromnie. Psychicznie czułam się tak fatalnie, że podświadomie chyba starałam się potem wymazać go z pamięci. I jak niemal dokładnie pamiętam cztery wcześniejsze sezony, wraz z kolejnymi zawodami, zwycięzcami, okolicznościami pogodowymi i innymi szczegółami, tak z 02/03 pamiętam tylko niewielkie fragmenty. Pamiętam (ledwo) Turniej 4 Skoczni, który wygrał Janne, zawody w Zakopanem, na których byłam, i trochę Mistrzostwa Świata w Val di Fiemme. I przerwany konkurs w Oslo, po którym wściekłam się i zwyzywałam wszystkich, po czym zamknęłam się w swoim pokoju, aż rodzina patrzyła na mnie ze zdumieniem kompletnym, bo nie zwykłam reagować w ten sposób. Wtedy właśnie byłam na granicy załamania nerwowego - mówiąc z pewną przesadą.

Konkursy w Zakopanem były jedną z najlepszych rzeczy tamtego sezonu. Jeszcze tydzień wcześniej nie wiedziałam, czy chcę jechać. Miałam w pamięci zawody sprzed roku, na które przyjechało jakieś 100 tysięcy ludzi. Miałam w pamięci zawody z Harrachova, gdzie polscy kibice pokazali się całemu światu od najgorszej strony. Miałam świadomość, że jeśli pojadę tam ze swoją fińską flagą, narażę się na pobicie. Jeszcze jedna kwestia bardzo mnie do tych zawodów nastawiła negatywnie. Oto kilka miesięcy wcześniej obiecano mi pracę opiekunki fińskiej ekipy - z racji znajomości zarówno ekipy, jak i języka. Natomiast w październiku bodaj zmieniły się w Zakopanem władze i do pracy przy skokach zatrudniono córki, kuzynki, bratanice, siostrzenice i chrześnice decydentów. Innymi słowy: osoby, które w obcych językach ani be, ani me, ale ładnie wyglądają i znają kogoś w zarządzie. Polska rzeczywistość. Mojej przyjaciółce Klaudii, która od lat przy zakopiańskich imprezach pracowała z uwagi na biegłą znajomość niemieckiego, podziękowano. Jeszcze w 02/03 działała - ale już tylko z ludźmi od reklamy, nie ze skoczkami. Profesjonalizm w każdym calu - no ale przecież tak właśnie organizuje się PŚ w Zakopanem, o czym i później miałam okazje się nie raz i nie dwa przekonać. Do rzeczy: kiedy zgodnie z wcześniejszymi wskazówkami zadzwoniłam do odpowiednich osób, dowiedziałam się, że mają kogoś na moje miejsce i tyle. Nie wpędziło mnie to w pozytywny humor i dlatego właśnie myślałam o tych styczniowych zawodach z pewnym wstrętem.

W styczniu zdecydowałam się jednak pojechać. Przeważyła świadomość, że są to zawody w kraju (nawet jeśli na drugim jego końcu), że mam tam nocleg, że będę sobie wyrzucać później, jeśli nie skorzystam. Poza tym miałam akurat wolne - na V roku szłam indywidualnym tokiem studiów, bo część przedmiotów zaliczyłam już w Finlandii rok wcześniej, a z kolei inne musiałam odrabiać jeszcze z IV. Tak się więc złożyło, że w czasie, gdy moja grupa chodziła na pediatrię, ja miałam wolne - idealna okazja, by pojechać na zawody. Postanowiłam więc... i wtedy okazało się, że nie ma już biletów o_o Co ciekawe: w jakiś perwersyjny sposób ucieszył mnie ten fakt. Miałam w pamięci zawody z roku 99, kiedy za bilet płaciłam 5 zł, podczas gdy teraz musiałabym bodaj 40. Dalej: miałam za sobą konkursy w Finlandii, na które wstęp kosztuje w granicach 5 euro, a dla studentów są okazyjne karnety na całą imprezę (w Lahti można kupić karnet trzydniowy, który umożliwia wstęp na wszystkie 8 konkursów: skoki, kombinacja norweska oraz biegi - w marcu 2002 kosztowało to chyba 7 euro). A mówią, że Finlandia jest droga i wszędzie za granicą jest drogo. Innymi słowy: nie miałam ochoty płacić zakopiańskim zdziercom kilkudziesięciu złotych. Zwłaszcza że sama podróż miała mnie wynieść dwa razy tyle. Pojechałam więc w ciemno.

Pojechałam w ciemno z nadzieją, że ktoś z moich znajomych (patrz: trener Tajner) załatwi mi jakąś wejściówkę na zawody. Oni zawsze mają trochę do prywatnej dyspozycji. Trener Tajner jest jedną z tych nielicznych osób ze świata skoków, które mnie pamiętają, kojarzą i nie zapomną. Może to było trochę bezczelne z mojej strony - ale nie miałam innej możliwości. Zresztą powiedziałam sobie, że jeśli mi się nie uda, to obejrzę zawody spod skoczni i też będzie fajnie, bo tam widać równie dobrze, a nie ma tłoku. Naprawdę tak zakładałam.

Podróżowałam tym razem bardziej cywilizowanie, a mianowicie wspominanym uprzednio "Tetmajerem", co oznacza przyjazd na miejsce w godzinach zdatnych do życia oraz wydanie kilkudziesięciu złotych na bilety. Ech. W Zakopanem pogoda piękna: słońce i lekki mrozik. Mając zadanie do wykonania, jeszcze we czwartek (bo tym razem przyjechałam na skoki z odpowiednim wyprzedzeniem) udałam się na poszukiwania trenera Tajnera. W południe go jeszcze nie było, jak poinformowała mnie pani recepcjonistka w COSie, więc postanowiłam przyjść pod wieczór. Farta mam niezłego, nie ukrywam. Kiedy przybyłam pod hotel około 18-tej, właśnie z autokaru wypakowywała się fińska ekipa. Bezceremonialnie przywitałam się z Tommim Nikunenem - mając nadzieję, że mnie pamięta z letnich treningów w Kuopio. Pamiętał, zaś lekko zaniepokojony zapytał, kto się tu nimi opiekuje - okazało się bowiem, że jakoś w Krakowie nikt ich na lotnisku ani nie powitał, ani się nimi nie zajął. Brawa dla organizatorów! I tu zdarzyła się jedna z najdziwniejszych rzeczy tamtych zawodów - kiedy Finowie weszli do hotelu, wmieszana w nich (konkretnie między Tommim a Karim Pätärim) weszłam także ja.

Powiem tak: chodzi o wrażenie. Kiedyś w jednej fajnej książce przeczytałam następujące zdanie: "Nie próbuj dopasować się do ścian. Sprawiaj wrażenie, że znajdujesz się dokładnie tam, gdzie powinieneś, a ściany dopasują się do ciebie." Od zawsze tak postępowałam i od zawsze się sprawdza - oczywiście w granicach rozsądku. Kiedy więc stoisz pod hotelem skoczków, nie piszcz na ich widok i nie krzycz o autograf, tylko z zupełną swobodą i naturalnością wejdź do środka. Zresztą tyczy się to ogólnie życia. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że ochroniarze - a wszyscy wiedzą, jaka jest ochrona podczas zawodów PŚ w Zakopanem - wpuścili do hotelu, najlepiej strzeżonego miejsca w stolicy Tatr, młodą kobietę płci odmiennej, choć wokół mieli kilkanaście-kilkadziesiąt takich młodych kobiet, które także usiłowały dostać się do środka? Dość powiedzieć, że jak już się tam znalazłam, choć cała napięta wewnętrznie, musiałam działać jak najszybciej, zanim ktoś zorientuje się, że raczej nie mam prawa tam przebywać. Pani na recepcji powiedziała mi, że trener Tajner już przyjechał, ale nie ma go w pokoju. Kręciłam się więc po holu z pełną świadomością, że w każdej chwili ktoś może mnie po prostu wyrzucić. Pan Tomasz Zimoch z Programu III Polskiego Radia był podówczas jakąś szychą od mediów i to on właśnie zaczął sprawdzać ludzi, którzy przebywali w holu hotelu - i bezlitośnie, acz uprzejmie, wypraszać, jeśli nie mieli wstępu. Bo widzicie: nawet akredytowani dziennikarze nie mają możliwości wejścia do COSu, o czym przekonałam się podczas zawodów w 2005, kiedy moja własna akredytacja sygnowana przez Telewizję Polską dawała mi wstęp wszędzie za wyjątkiem dwóch miejsc: wieży sędziowskiej oraz COSu właśnie. No cóż. Pan Tomek wyrzucał wszystkich nieproszonych, ja dyskretnie krążyłam po holu, wciąż czekając, i kiedy wreszcie byłam chyba ostatnia do sprawdzenia tożsamości, pojawił się trener Tajner. Ruszyłam ku niemu, przywitałam się, pamiętał mnie, a ja od razu spytałam, czy miałby możliwość załatwić mi jakąś wejściówkę, bo nie mam biletu. Powiedział z żalem, że nie (i ponarzekał przy okazji na organizatorów zawodów, czego chyba nie powinnam przytaczać). Wtedy oto przyskoczył ku mnie pan Tomek i kazał mi wyjść. Spojrzałam tylko na niego, po czym odwróciłam się do trenera Tajnera, by po prostu życzyć powodzenia w zawodach. Pan Tomek bardziej stanowczo kazał mi sobie pójść, a wtedy zdarzyła się kolejna fajna rzecz: trener Tajner popatrzył na pana Tomka i z wyrzutem w głosie powiedział (a mam to w uszach do dziś): "Ależ panie Tomku! Przecież to jest pani Kasia, która się nami zajmowała w Finlandii." Aaa! To był mój wielki triumf - mówiąc ze znaczną przesadą :P Wtedy pan Tomek popatrzył na mnie zupełnie nowymi oczami i od tego momentu rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Ja bardzo przepraszam, pani Kasiu! Ja pani nie poznałem!
- Ja już i tak wychodzę...
- Nie, niech pani zostanie! My tu mamy konferencję prasową, proszę sobie usiąść!
- Nie, ja naprawdę...
- Proszę koniecznie zostać!

No więc zostałam, bo co miałam zrobić, śmiejąc się wewnętrznie jak głupia. Potem jeszcze trener Tajner podszedł do mnie, kazał zapisać numer pana Tomka i powiedział, że on mi załatwi wejściówkę. Po prostu W-O-W.

Rzeczywiście załatwił mi wejściówkę - prasową, bo tylko taką mógł. Nie musiałam więc płacić za wstęp, za to mogłam stać wygodnie w sektorze dziennikarskim, a w dodatku przyjść sobie do centrum prasowego. Z panem Tomkiem to była taka dziwna rzecz, że on mnie pamiętał, za to ja jego zupełnie nie! A przecież powinnam pamiętać z Kuopio taką szychę. Faktem jest, że mam fatalną pamięć do twarzy, naprawdę fatalną, i mówię to, nie przesadzając ani trochę. Kiedy wytężyłam pamięć, przypomniałam sobie, że podczas skoków w Kuopio rzeczywiście szlajał się ze mną jakiś polski reporter ("szlajał" w znaczeniu "przebywał w pobliżu"), bardzo zresztą miły i sympatyczny - tylko że ja kompletnie nie pamiętałam jego danych osobowych, o twarzy nie wspominając. Pamiętam na przykład, że po konkursie piątkowym, tym inaugurującym sezon (23 listopada 2001), kiedy wszyscy pobiegli do media center, a potem w ogóle do domów i hoteli, ja sobie zostałam na skoczni i łaziłam tam, a ten miły pan razem ze mną. No i wychodzi na to, że to był właśnie on: Tomasz Zimoch z PR. Być może powinnam go w końcu o to kiedyś zapytać - trochę głupio, no ale wypada rozwiać wątpliwości.

Wróćmy do Zakopanego. Konferencja była prowadzona tak zmyślnie, że skoczkowie i trenerzy siedzieli sobie w barku hotelowym COSu i kręciła ich kamera, która wysyłała obraz do centrum prasowego w "Daglezji", gdzie z kolei byli dziennikarze. Po co takie udziwnienie? Prawdopodobnie po to, by nie narażać ekipy na zbytnie molestowanie medialne. Pozostawię bez komentarza te zabiegi. Skoro mnie proszono, usiadłam sobie z tyłu za skoczkami, co nie było najlepszym pomysłem, bo potem widać mnie było na ekranie i widzieli mnie normalnie ludzie w media center :/ Ja naprawdę nie chciałam! Myślałam, że przycupnę sobie gdzieś z tyłu, na uboczu, a tymczasem znalazłam się na widoku! Koszmar! Zrobiłam jedyne, co mogłam zrobić: siedziałam nieruchomo i udawałam posąg. Buahahahahaha.

No a potem były już tylko zawody, które wspominam naprawdę cudownie. Wszystkie moje obawy, że kibice będą się zachowywać nieprzystojnie względem Svena Hannawalda, zostały rozwiane. Hanni dostał taki doping, że zachwyceni byli wszyscy. Oba konkursy były wspaniałe, nikt nie gwizdał, Sven skoczył 140 metrów, co po dziś dzień jest rekordem Wielkiej Krokwi, wygrał oba konkursy i dziękował polskiej publiczności. Jak napisałam, zachwyceni zawodami byli wszyscy: skoczkowie, kibice, trenerzy i działacze. Ja też. Wyjechałam z Zakopanego w najwyższym nastroju, jaki można było sobie zamarzyć, podczas gdy przyjechałam nastawiona bardzo negatywnie.

Podczas konkursu niedzielnego odważyłam się zaczepić na skoczni Waltera Hofera (chyba między kwalifikacją a pierwszą serią). I to była kolejna rzecz, która mnie zdumiała. Kiedy bowiem przedstawiłam się i przeszłam do wyjaśniania, że spotkaliśmy się w Kuopio, oczy Waltera zabłysły i zawołał: "Pamiętam!" Tu pojawia się pytanie, czy rzeczywiście mnie pamiętał, czy po prostu chciał być miły. Za tym drugim przemawiają następujące argumenty: 1 - od naszego spotkania minął ponad rok, 2 - Walter spotyka ogromną masę ludzi i nie jest możliwym, by wszystkich pamiętał, 3 - moja własna niepamięć twarzy automatycznie przypisuje każdemu innemu człowiekowi taką samą :/ Natomiast argumenty pro - kobieta w świecie skoków narciarskich występuje w proporcji 1:10, a poza tym Walter Hofer, będąc osobowością wyjątkową, może mieć rzeczywiście świetną pamięć, albowiem coś takiego jest ogromnie przydatne w jego pracy i liczy się na stanowisku, jakie zajmuje. Wolę więc wierzyć, że rzeczywiście mnie pamiętał :)

W obu zawodach podium było identyczne: Hannawald, Małysz, Liegl. Dość powiedzieć, że po pierwszym konkursie Adam miał osobną konferencję, a Hanni i Flo osobną, zaś na drugą w ogóle nie przyszedł. Hanni natomiast promieniał i osobiście mu się wcale nie dziwię. Wygrał zawody. Wygrał w Polsce. Ustanowił rekord skoczni i w dodatku nikt go nie wygwizdał, za to dostał wspaniały doping. Kiedy dziennikarze pokazali mu nagrany ów skok rekordowy i poprosili o opinię, odpowiedział: "Absolut perfekt". Skonsternowani poprosili o więcej, gdy Hanni tylko wpatrywał się w ekran rozmarzonym wzrokiem, więc dodał: "Zapomniałem o telemarku". Było przesympatycznie.

Pamiętam jeszcze, że spotkałam wtedy Stasia Snopka z TVP, którego poznałam podczas zawodów w Lahti, co dodatkowo wzmogło moje pozytywne odczucia względem tego wyjazdu. Wracałam do domu w poniedziałek pełna naprawdę samych tylko dobrych wrażeń i ciesząc się, że jednak zdecydowałam się pojechać. Mogę z całą świadomością powiedzieć, że była to jedna z niewielu przyjemnych rzeczy w sezonie 2002/2003: te niesamowite konkursy w Zakopanem, zakończone zwycięstwem Svena Hannawalda. Bo dla mnie najważniejsza na zawodach jest atmosfera - w Zakopanem kibice trochę zmazali fatalny wizerunek z Harrachova (marzec 2002), co bardzo mnie uradowało. Przecież ja kibicuję wszystkim zawodnikom - może jednym bardziej, a innym mniej - i nie rozumiem, jak można żywić tak negatywne odczucia względem jakiegoś sportowca. No ale nie będę zagłębiać się w to ponownie.

Do kolekcji dwóch zwycięstw Martina Schmitta (grudzień 1999, marzec 2002) dorzuciłam dwa zwycięstwa kolejnego ulubieńca, Svena Hannawalda. Można się zastanawiać, czy uda mi się dorzucić dwa Janne Ahonena - bo choć byłam na kilkunastu konkursach PŚ, jakoś mi się nie trafiło...



[ WSPOMNIENIE 4 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 6 ]