Ten wyjazd to była TOTALNA KATASTROFA.
Muszę sobie powtarzać - i usilnie wierzyć - że same zawody warte były tego wszystkiego, przez co musiałam dla nich przejść, bo inaczej zacznę tłuc głową o biurko (vel ścianę, bo biurka nie mam. To znaczy mam, ale nie korzystam.) albo zacznę zawodzić nad sobą i światem. Na całe szczęście posiadam tę rzadką zdolność oddzielania od faktów ich emocjonalnego komponentu (o ile jest negatywny), co pozwala mi zachować jako takie zdrowie psychiczne. Prawda jest taka, że te zawody nie zasłużyły na taką otoczkę, jaką miały. Pierwsze kilka akapitów będzie pewnie opisywało tę otoczkę, więc jeśli wolicie poczytać o sprawach miłych, przewińcie stronę o jaką połowę.
Pierwszym problemem/minusem była oczywiście postawa Janne Ahonena. Bilety na samolot kupiłam w początkach lutego, co było poniekąd ryzykowne, bo przecież nie wiedziałam, jaką Janne będzie miał formę na koniec sezonu. Założyłam jednak wersję optymistyczną (i godną prawdziwego fana) czyli że będzie w doskonałej dyspozycji i nawet jeśli nie pójdzie mu na olimpiadzie, to Puchar Świata wygra. Bo ja chciałam w Planicy zobaczyć, jak odbiera swoją trzecią Kryształową Kulę. Oczywiście, zawsze istniała ewentualność, że po niepowodzeniu w Turynie, Janne psychicznie polegnie - jak miało to miejsce na przykład w sezonie 2000/2001 po MŚ w Lahti - i niestety tak właśnie się stało. No ale tego nie mogłam wiedzieć, więc kupiłam bilety na samolot, w związku z czym musiałam jechać. Inna sprawa, że przecież nie jechałam tam tylko dla Janne Ahonena - bo nigdy nie jeżdżę. Loty na największej skoczni świata chce chyba zobaczyć każdy fan skoków - uznałam, że czas najwyższy. Planica, Planica...
Drugi problem pojawił się na tydzień przed zawodami - finanse. Poniekąd sama namieszałam z moimi kontami bankowymi: polskim i fińskim. Ale skąd mogłam wiedzieć, że oni w Gdańsku postanowili mi coś poblokować, w związku z czym nie mogłam się dostać do moich własnych pieniędzy??? Mówiąc w skrócie, w dniu wyjazdu nie miałam kasy. Musiałam zapożyczyć się po znajomych i rodzinie, co było okropne i nie zamierzam tego powtarzać. Osobiście nie widzę nic złego w pożyczaniu i początkowo wszystko było ok, ale potem nagle coś się komuś nie spodobało... Okropne. Poniżające. I tak dalej.
Po trzecie - zdrowie. Kiedy w czwartek wyjeżdżałam z Kuopio, zaczynałam czuć się źle. Kręciło mnie w nosie, miałam chyba lekką gorączkę. Byłam na 100% pewna, że na skokach się doprawię i rozłożę zupełnie. Co ciekawe, nie doprawiłam się ani nie rozłożyłam. Po powrocie wzięłam dzień wolnego, ale to ze względu na ogólne zmęczenie podróżą - dopadło mnie z opóźnieniem: dzisiaj to znaczy 24 marca, w piątek. (Dlatego piszę tę relację, skoro mam dzień wolny.) Jak tak o tym myślę, identycznie było po skokach w Zakopcu zeszłej zimy.
Po czwarte - i najgorsze - podróż. Okazało się, że mój powrotny samolot do Kuopio odlatuje z Helsinek 15 minut po przylocie tego z Wiednia. Okropnie mało czasu, więc przez cały wyjazd zastanawiałam się: zdążę czy nie zdążę? Niezbyt przyjemna świadomość, prawda? Żeby to było jedynym problemem, ha... Okej, teraz usiądźcie wygodnie, zapnijcie pasy i słuchajcie tej mrożącej krew w żyłach opowieści. Moja podróż całkowita wyglądała w planach tak:
1 - czwartek, 16.3: pociągiem do Helsinek
2 - piątek, 17.3: samolotem z Helsinek do Wiednia (14.45-16.25)
3 - piątek, 17.3: samolotem z Wiednia do Ljubljany (17.05-17.55)
4 - piątek, 17.3: autobusem lub autem (do ustalenia) do Mojstrany, gdzie miałam nocleg.
5 - poniedziałek, 20.3: autobusem lub autem na lotnisko
6 - poniedziałek, 20.3: samolot z Ljubljany do Wiednia (18.15-19.10)
7 - poniedziałek, 20.3: samolot z Wiednia do Helsinek (19.40-23.20)
8 - poniedziałek, 20.3: samolot z Helsinek do Kuopio (23.35-0.25)
Na papierze nie wyglądało idealnie, ale przynajmniej jakoś wyglądało. W rzeczywistości okazało się HORROREM. Mój samolot do Wiednia był na wstępie opóźniony o pół godziny - kiedy wylądował w Austrii, ten drugi właśnie odlatywał. Spędziłam cztery godziny na lotnisku we Wiedniu, ze świadomością, że kiedy dolecę do Ljubljany o 22, nie będzie jeździć żaden transport publiczny, by mnie zawieźć w miejsce wskazane, a dziewczyny wyjechać po mnie nie mogły, jak się okazało, bo były w tym czasie zajęte w Kranjskiej Gorze. Rozważałam ewentualność łapania stopa - co może nie byłoby złym pomysłem, bo potem powiedziano mi, że w Słowenii to dość popularne, a poza tym dużo samochodów wciąż po drogach jeździło mimo późnej godziny - ale jednak w obcym miejscu i po nocy myśl ta zdała mi się nieco niekomfortową. Poza tym to przecież jakieś dzikie Południe, nie cywilizowana Północ. Musiałam jechać taksówką, co wyniosło mnie 70 euro. Cios dla portfela - zwłaszcza w mojej fatalnej sytuacji finansowej - i zszarganej już nieco psychiki. Za autobus zapłaciłabym jakieś 7... Natomiast nie wiem, czy podróż powrotna nie była jeszcze gorsza. Tym razem dla odmiany samolot z Ljubljany był opóźniony, w związku z czym miałam radosną świadomość, że może przyjdzie mi spędzić noc na lotnisku we Wiedniu, bo chyba mój lot był ostatni. Na domiar złego nie mogłam wziąć całego bagażu do samolotu z uwagi na "ostre przedmioty" (nożyczki, obcinacz do paznokci), gdyż kontrola na lotnisku w Ljubljanie była bardzo skrupulatna. Co ciekawe, ani we Wiedniu, ani w Helsinkach tak nie było, podczas gdy w Słowenii kazano mi nawet zdjąć buty, gdy zapiszczałam przy bramce do wykrywania metalu. Co kraj to obyczaj. W każdym razie na lotnisko we Wiedniu wpadłam około 19.30, a musiałam czekać na bagaż. Byłam pewna, że nie zdążę - choć oczywiście wierzyłam do ostatniej chwili, jak zawsze. Bagaż przyjechał zdumiewająco szybko (2 minuty?), a ja pognałam przez cały terminal do bramki C58 (ludzie się oczywiście dziwnie gapili) i... zdążyłam. Wpadłam do samolotu totalnie zmachana, zdyszana i pewnie wszyscy myśleli, że to przeze mnie start się opóźnia :/ Nieważne. Miałam świadomość, że nawet jeśli nie zdążę na samolot do Kuopio, to przynajmniej noc spędzę już na rodzimej fińskiej ziemi, a nie w jakimś obcym kraju. No i rzeczywiście nie zdążyłam - ale to już była tylko i wyłącznie moja wina, bo obiegłam w tę i we wtę cały terminal lotów krajowych, a okazało się, że wystarczyłoby mi wejść po schodach i przejść 20 metrów :( Tymczasem kiedy dobiegłam na miejsce, bramka była już zamknięta i tylko przez szybę mogłam sobie popatrzeć, jak mój samolot szykuje się do odlotu :((( A potem czekałam blisko 2 godziny na nocny autobus do Kuopio, za który zapłaciłam 55 euro i którym tłukłam się 6 godzin do domu :( Co ciekawe, udało mi się zasnąć już na drodze między Helsinkami a Lahti (Clio rozłożyła się na tylnych siedzeniach) i spać całkiem przyjemnie - tylko od czasu do czasu się budziłam (na przykład w Lahti, by popatrzeć na skocznię). Na dworzec autobusowy wyjechała po mnie Paula (właścicielka mojego mieszkania, która traktuje mnie jak córkę), powiadomiłam szpital, że nie przyjdę do pracy, po czym walnęłam się w kimono. A potem jeszcze okazało się, że nie dostanę zwrotu pieniędzy za bilet, bo takie ma FINNAIR zasady. No, jeden wniosek z tego jest taki: NIGDY WIĘCEJ NIE ZAMIERZAM NIGDZIE LATAĆ LOTAMI ŁĄCZONYMI. LOTY ŁĄCZONE SĄ ZŁE. W podróży spotykały mnie co prawda i miłe rzeczy - na przykład do Helsinek leciałam z sympatycznym Grekiem, z którym przez dwie godziny gadałam o Aleksandrze Wielkim, zaś na lotnisku w Helsinkach zagadał mnie mieszkający od 10 lat w Finlandii Hindus i powiedział, że jestem piękną dziewczyną... Ale generalnie rzecz ujmując to był KOSZMAR. Następnym razem do Planicy jadę inną drogą.
Bo do Planicy mam zamiar jak najbardziej jeszcze pojechać. Pomijając już oczywisty fakt, że muszę przecież zobaczyć, jak ten Janne odbiera tę Kulę :> - bardzo mi się tam podobało. Organizacja ma u mnie 10 na 10 - okazuje się, że także poza Finlandią można perfekcyjnie urządzić konkursy skoków, proszę, proszę. Zakopane i Harrachov vs. Lahti, Kuopio i Planica - i wciąż mam nadzieję zmieniać na korzyść tę proporcję. No ale przejdę może do konkretnego opisu tych dwu dni, jakie tam spędziłam, a potem pokuszę się o jakieś bardziej ogólne opinie. Loty w Planicy mają ten minus, że odbywają się o chorej porannej godzinie. Jeszcze kilka lat temu - o ile mnie pamięć nie myli - skakało się na największej skoczni świata tak samo jak wszędzie indziej, jednak z powodu warunków pogodowych, a mianowicie wiatru, który zrywa się w tamtych okolicach po południu, postanowiono przesunąć konkursy na wczesne przedpołudnie. Seria treningowa o 9.15, konkurs o 10.15. Horror. Jako że mieszkałyśmy (ja, Wish, Ala, Agata plus Dorota i Ania) 13 kilometrów od Kranjskiej Gory (a z kolei skocznia leży jakieś 5 kilometrów dalej), musiałyśmy najpóźniej o 7.30 wyjechać z domu. Ja i tak się cieszę, że mnie rano nie potrzeba więcej niż pół godziny na wyszykowanie się, więc mogłam spać przynajmniej do 7, ale dziewczyny niestety musiały zrywać się wcześniej :> Natomiast kiedy człowiek kładzie się spać o godzinie drugiej, to i tak siódma jest dla niego środkiem nocy :((( Gdyby nie emocje, spałabym na stojąco.
W sobotę trzeba było pojechać po moją akredytację do media center (w hotelu Kompas w Kranjskiej Gorze) - bez problemów mi ją wydano, za co organizatorzy już mieli u mnie plusa. Potem czekałyśmy na busa, który by nas zabrał w okolice skoczni. Oto bowiem na skocznię nie można dojechać prywatnymi autami, co według mnie jest dobrym pomysłem, biorąc pod uwagę wąskość dróg i ilość kibiców. Z Kranjskiej Gory jeździła masa busów - choć odnoszę wrażenie, że tych dla VIPów było znacznie więcej niż tych dla mediów :P Udało się nam dojechać... i oto Clio pierwszy raz w życiu zobaczyła Letalnicę. Nawiasem mówiąc, ja wciąż nie wiem, jak ta skocznia się nazywa. Niby przez całe lata była Velikanką, niby potem przemianowano ją potem na Letalnicę, ale ja odnoszę niejasne wrażenie, że "letalnica" to po słoweńsku właśnie "skocznia mamucia" - więc tak jakby masło maślane. Skoczek to po słoweńsku "letalec". "Fiński letalec" - czy to nie brzmi pięknie? Skocznia robi wrażenie, aczkolwiek jak się stoi na dole, to nie bardzo widać rozbieg :| Widać tylko zeskok i skoczków, którzy szybują nad nim i szybują... długoooo... Fajnie się to ogląda :) I tylko ja się przez cały czas zastanawiałam, jakim cudem Janne rok temu lądował na tym 240. metrze... Przecież to było tak daleko od punktu K!!! Szok. Na skoczni znów okazało się, że organizatorzy znają się na tym, co robią. Sektorów dla prasy było przynajmniej pięć, wszystkie dokładnie oznaczone: prasa, foto, telewizja, inne i jeszcze inne. Nie było wciśnięcia wszystkich w jedną zagrodę, za to każdy mógł znaleźć sobie miejsce. Nie mówiąc już o jednej z najlepszych rzeczy, jakie widziałam na zawodach, na których byłam live: drewnianych barierkach, na których można sobie było usiąść. I grzać w promieniach słoneczka. I patrzeć na loty. I cykać foty. I czuć się dobrze.
Skoro o słoneczku napisałam. W Planicy była wiosna. Śniegu leżało tyle co w Kuopio (jeśli nie więcej!!!), w nocy mróz wynosił niemal -10, ale za dnia... mmm... Za dnia słońce grzało mocno i było po prostu cudownie. Uwierzycie, że się opaliłam??? :D Fantastycznie! Niektórym było tak gorąco, że rozbierali się do rosołu - i nie mam na myśli widzów na skoczni :> Skoro zaś o tych mowa. Kibice w Planicy też mają u mnie 10/10; są przykładem na to, jak powinien wyglądać doping w skokach narciarskich. Owację i gorące wsparcie dostawał każdy letalec. Im dalej leciał, tym większy na trybunach był harmider. Nie było drętwej ciszy, kiedy latali nie-Słoweńcy i nie-znani. Publiczność była żywa, entuzjastyczna, a spiker tylko podkręcał atmosferę. Spiker zasłużył się także tym, że przy okazji każdego zawodnika, podawał odległość i liczbę punktów w jego rodzimym języku. Rozwaliła mnie co prawda wymowa fińskich słów, a zwłaszcza uparte akcentowanie słowa "metriä" (metrów) na "ä" (podczas gdy w fińskim akcent przypada zawsze na początek wyrazu) - ale liczy się fakt i jestem pod wrażeniem. Widać, że Słoweńcy nie robią tego pierwszy raz. Nawet jeśli "Finowie robią to dłużej"... :P (ale chyba niewiele - Salpausselän kisat odbyły się po raz 81., zaś loty planickie w 70 lat po pierwszym skoku na setny metr...)
Skoro więc mowa o skokach. Same konkursy były naprawdę fajne. W niedzielę co prawda mieszał wiatr, ale w sobotę skakało się świetnie. W sobotę wygrał Bjørn Einar Romøren, zaś w niedzielę Janne Happonen, któremu chyba przynoszę szczęście (na własne nieszczęście). Mój Janne Ahonen skakał lepiej (niż podczas wcześniejszych konkursów), zajmując kolejno 11. i 10. miejsce, a jego drugi niedzielny skok był właściwie najlepszym skokiem od czasów chyba olimpiady: 217,5 metra oraz dwie noty po 20 punktów. Hyvä Janne! Jakub Janda już w sobotę zapewnił sobie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej i w niedzielę postanowił odpuścić, bo najzwyczajniej w świecie boi się latać na mamutach, zwłaszcza przy niestabilnym wietrze. Janne zadowolony nie był, ale tragedii nie robił, zwłaszcza że pretensje mógł mieć tylko do siebie. A ja osobiście też nie płakałam, bo jestem realistką i z faktami się nie kłócę. W sobotę udało mi się zdobyć zaległe autografy dla mamy: Roara Ljøkelsøya oraz Miki Kojonkoskiego - tak się złożyło, że Roar był na konferencji, a Mika przechodził obok :P
W sobotę po południu trochę odsypiałyśmy, ale pod wieczór pojechałyśmy do Kranjskiej Gory z licznymi planami. Po pierwsze, dziewczyny umówiły się na wywiad z Henningiem Stensrudem. Z powodów, których nie będę tu wyjawiać, spóźniłyśmy się cały kwadrans, ale Henio cierpliwie na nas w hotelu czekał i zgodził się na wywiad, mimo że za 15 minut planował wyjście z kolegami na miasto. Wywiad udał się naprawdę dobrze, bo ten Henio to taki miły człowiek. I nie przerwał nawet wtedy, kiedy koledzy (w osobach Daniela Forfanga i Bjørna Einara) stali mu nad głową i poganiali. Zresztą Ber nie poganiał, raczej przysłuchiwał się rozmowie, nawet wtrącił uwagę w pewnym momencie i cykał nam wszystkim foty :D, natomiast Daniel coś tam ględził do Henia po norwesku, co nie było ani kulturalne, ani miłe. No ale Daniel przyjechał do Planicy, żeby się bawić - bo skakać nie skakał. Wniosek z tego wszystkiego jest zdumiewający i jeden: Wish odkochała się w Danielu Forfangu, a zakochała w Heniu Stensrudzie i teraz jęczy, że chłopak chce kończyć karierę. Ja z kolei pokuszę się może o uwagę, że Bjørn wyglądał w tamtym momencie rewelacyjnie. Nic do chłopaka nie mam, ale podoba mi się szalenie jego styl. Ubrany szykownie, fryzura świetna, łańcuszki, pierścionki i sposób bycia. Niech sobie mówią, co chcą, na temat jego gwiazdorstwa, błazenady czy przesadnego eksponowania siebie - ja uważam, że facet ma swój styl i nie boi się go prezentować. Wierzę ponadto, że podchodzi do tego wszystkiego z dystansem i po prostu dobrze się bawi. Jest naprawdę dobrym skoczkiem, więc nikt nie ma prawa twierdzić, że robi wokół siebie więcej szumu, niż na to naprawdę zasługuje. Jest barwną postacią w środowisku skoczków i bez niego nie byłoby tak samo. Koniec.
Przy okazji wywiadu warto wspomnieć także o wywiadzie z Joonasem Ikonenem. Z Joonasem jest o tyle zabawna rzecz, że chłopak mieszka trzy ulice ode mnie, ale jakoś ciężko nam było się spotkać w Kuopio, skutkiem czego umówiliśmy się... na Planicę. Wiem, że to brzmi jak ostatni idiotyzm, ale co ja poradzę, że chłopak prezentuje momentami rozgarnięcie rzędu Vellu Lindströma? W sobotę podchodzę do Joonasa podczas konkursu i mu się przypominam. Godzinę od biedy ustaliliśmy, ale schody się zrobiły, gdy doszło do miejsca spotkania. Chłopak nie wiedział, w jakim hotelu mieszkają. Normalnie ręce opadają. Kazałam mu się dowiedzieć i powiedzieć mi nazajutrz. Czy się dowiedział, nie mam pojęcia, bo w niedzielę już mu dałam spokój, ale to z kolei z zupełnie innych przyczyn...
Po wywiadzie przeniosłyśmy się na chwilę do Papa Joe, jedynego klubu w mieście, ale potem udałyśmy się do w/w hotelu Kompas, w którym odbywały się "wybory Miss Ski-Jumping". Wiedziałyśmy z doświadczenia, że pojawiają się tam skoczkowie, więc nie mogłyśmy odpuścić takiej okazji :> Rok temu w jury zasiadali w/w Bjørn Einar, a także Martin Schmitt, ciekawe byłyśmy, kto pojawi się tym razem. Najpierw okazało się, że za wstęp (do klubu nocnego, gdzie wszystko to miało miejsce) życzą sobie 10 euro! Dobre sobie! Mam wydać tyle kasy, by popatrzeć na wątpliwej urody Słowenki? Niedoczekanie. Tymczasem stoję sobie w holu, myślę, że chciałabym zobaczyć Vellu Lindströma (no bo go lubię, a on ostatecznie był na zawodach - po tym, jak się nie zakwalifikował do konkursu, robił za przedskoczka) - i oto Vellu jak na zawołanie wchodzi do hotelu. Rozgląda się z tym swoim zagubieniem na twarzy, a kiedy podszedł do mnie, ja bez zastanowienia do niego "hei". Nie wiem, czy mnie poznał, ale chyba zajarzył, że znam fiński, bo z miejsca o drogę spytał - znaczy się, do tego nocnego lokalu. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, ktoś go pokierował, więc Vellu udał się we wskazane miejsce, a Clio dalej czekała na okazję. Oto zaraz wchodzi do hotelu serwismen Finów, Antero Nuuttila. Serwismena Finów (tego konkretnie) zagadywałam już w Lahti, więc uznałam, że pora się przypomnieć, poza tym Fin zawsze lubi, gdy się za granicą odezwą do niego po fińsku. Też mnie chyba zresztą zapytał o drogę (Clio-informacja), a ja się przy okazji wyżaliłam, że chcą 10 euro za wstęp i się waham. Antero podówczas powiedział, że dostał zaproszenie na trzy osoby, a że wchodzi tylko z Karim Ylianttilą, mogę i ja z nim wejść. I choć Wish właśnie przybiegła z nowiną, że wytargowały niższą cenę, oznajmiłam jej, że przyjdę za chwilę - za friko i z Finami. Kari Ylianttila rzeczywiście szybko się pojawił, więc zeszliśmy do podziemi hotelu, gdzie klub się mieścił i wyglądał bardzo przyjemnie.
Jeśli chodzi o wybory miss, to dla mnie największą gwiazdą wieczoru był Andi Widhölzl, zaś za nim można wstawić Larsa Bystøla, o których za chwilę. Sam konkurs zaczął się około 22, kandydatek było chyba 10, ale nie wiem, która wygrała, bo nie doczekałam do końca. W jury zasiedli: Vellu Lindström, Andi Küttel, Andi Widhölzl, Andi Kofler, Martin Schmitt, Daniel Lackner, Manuel Fettner, wydaje mi się, że Stefan Kaiser plus jaki Amerykanin. Jako goście pojawili się Daniel Forfang, Lars Bystøl, Matti Hautamäki (z dziewczyną, która sprawia wrażenie bardzo sympatyczne), Alan Alborn, Johan Erikson, Heinz Kuttin, Corby Fisher, w/w serwismen Finów oraz Kari Ylianttila - z tych znajomych twarzy. No i było fajnie. Natomiast coby nie zagłębiać się w szczegóły, napiszę, dlaczego Andi Widelec i Lars są dla mnie gwiazdami wieczoru. Kiedy pierwsza kandydatka weszła na scenę, Andi - nawet się nie przyjrzawszy - zerwał się z krzesła i uniósł do góry kartkę z wielkim napisem: 10. Buahahahahahaha. Wszyscy się zaśmiewali, a Andi najwyraźniej postanowił się dobrze bawić :D Później zresztą niemal na wszystkie kandydatki tak się zrywał, a większość chłopaków szła w jego ślady - tylko Vellu i Martin siedzieli przy swoich końcach stoła i zachowywali spokój. Ale było naprawdę sympatycznie. Jeśli natomiast chodzi o Larsa... Buahahahaha. W którymś momencie Lars przysiadł się do naszego stolika, bo generalnie nie było już wolnych miejsc, więc siadało się, gdzie popadło. A jak się przysiadł, to wypadało pogadać. Dziewczyny spytały go, jak to jest być Mistrzem Olimpijskim, na co Lars z pełną powagą i rezerwą odpowiedział, że "nice". Potem dodał jeszcze, że to wcale nie jest takie przyjemne, bo ma także ujemne strony - że teraz masa ludzi czegoś ciągle od niego chce. Tak w ogóle to Lars przyjechał z kolegami czy innymi krewnymi ze swojej rodzinnej miejscowości Voss. To było przekomiczne, bo koledzy i krewni oczywiście się upili i zaczęli przystawiać do dziewczyn. Biedny Lars chyba miał za zadanie ich pilnować, a w każdym razie czuł się odpowiedzialny, bo kiedy dziewczyny zasugerowały, że chłopcy chyba powinni już iść do domu, wstał, ubrał ich jako tako, wyprowadził z lokalu i prawdopodobnie rzeczywiście odprowadził do hotelu. Niewiele to dało, bo godzinę później spotkałyśmy ich w Papa Joe, buahahaha. W każdym razie w swoim czasie Lars siedział przy naszym stoliku, zupełnie trzeźwy, nieśmiały niemal, i z rezerwą i spokojem odpowiadał na wszystkie nasze pytania. Sierotka taka normalnie. Jeszcze mu się dostało, bo usiadł na torebce Agaty, która powiedziała, że mistrz nie mistrz, ale nie da swojej własności tak traktować :D Powiedział nam, że jego też poprosili do jury konkursu, ale odmówił, bo po prostu nie miał ochoty. Interesujący jest ten Lars...
W którymś tam momencie wybyłyśmy z lokalu, bo zrobiło się nudno. Antero poszedł do Papa Joe i wywijał na parkiecie. Okazało się, że Ber tam właśnie przesiedział cały wieczór, ale innych skoczków nie uświadczyłyśmy. Generalnie cała Kranjska Gora bawiła się chyba do godzin późnych (albo wczesnych - zależy jak patrzeć). Tutaj wreszcie trzeba napisać, że ja w życiu nie widziałam tylu pijanych ludzi. Nowo zapoznany pod Papa Joe Słoweniec powiedział nam, że zawody w Planicy to inaczej słoweński festiwal picia - i muszę się z nim zgodzić. Ludzi trzeźwych było tam może 5%. Może. Do Planicy przyjechała masa Norwegów, którzy zachowywali się zupełnie nie jak Norwegowie - co Henio Stensrud tłumaczył właśnie możliwością spożywania alkoholu na skoczni. Ale prawda jest taka, że pili wszyscy. Może dlatego atmosfera na stadionie była tak dobra...? :>
Do domu zlądowałyśmy koło 1, spałyśmy koło 2, a rano znów trzeba było wstać o 7 :( Konkurs, jak napisałam, był bardzo fajny. Ku uciesze kibiców Robert Kranjec zajął 3. miejsce, świetną formę potwierdził Martin Koch (w sobotę był trzeci, w niedzielę drugi), zaś wygrał wspomniany Janne Happonen :/ W Finlandii już z niego zrobili gwiazdę, że "zostawił w tyle Ahonena i Hautamäkiego" i "dokonał tego, co nigdy nie udało się Ahonenowi: wygrał loty w Planicy". Na konferencji powiedział bezczelnie, że wie, że jest faworytem najbliższych Mistrzostw Finlandii :| No cóż. Mój Janne zachował swoje drugie miejsce w klasyfikacji końcowej, ale po piętach deptał mu Andi Küttel, i zdziwił się, gdy mu powiedzieli, że właśnie pobił rekord miejsc na podium w generalce (7 razy w pierwszej trójce PŚ - na 14 lat startów, tak nawiasem mówiąc). O Janne będzie jednak za chwilę. Ja cykałam bez pamięci foty podium, jednocześnie machając fińską flagą... Było to o tyle ciekawe, że słońce dawało po oczach i właściwie nic nie widziałam :/ Na szczęście jakoś wyszły.
W niedzielę zdarzyła się właściwie jedna nieprzyjemna rzecz. Siedzę sobie oto w sektorze dziennikarskim, robię foty, macham flagą, gdy podchodzi do mnie Kurt Henauer z FISu (o którym już pisałam), chwyta moją akredytację i pyta:
- Pracujesz dla Telewizji Polskiej?
- Tak.
- Na pewno?
- Tak.
- Jesteś tego pewna?
- Tak.
Henauer odwrócił się i poszedł do gości z TVP, pokazał na mnie i zapytał, a pan Heller powiedział mu, że mnie nie zna. Widząc, co się święci, podeszłam do nich i tłumaczę, że jestem z serwisu, który jest odpowiedzialny za materiały do witryny internetowej o skokach TVP, a Henauer do mnie: "Nie wydaje mi się". Jasssne, więc pewnie sama sobie tę akredytację wydrukowałam. Gratulujemy pomyślunku! Nawiasem mówiąc, na własne oczy przekonałam się, że ten człowiek ma jakieś problemy z sobą samym - strasznie darł się podczas dekoracji najlepszych zawodników, krzyczał, prawie popychał ludzi, którzy mieli wręczać nagrody. Ja wiem, że oni mają wszystko wymierzone co do minuty (na stronie FISu jest dokładny regulamin, w którym opisane są wszystkie procedury oraz czas, w jakim trzeba je przeprowadzić), no ale bez przesady! Po konkursie, po dekoracjach, już w lokalnym centrum prasowym (czekając na konferencje), podeszłam do niego, wręczyłam numer do Stana Snopka i zaproponowałam, by zadzwonił i dowiedział się o mnie, bo nie życzę sobie takich niedorzecznych sytuacji na przyszłość. Z pewną satysfakcją użyłam tego "ridiculous" - i to dwa razy! :D Facet trochę zmiękł, powiedział, że zna Stana i że wydawało mu się, że pracuję dla "Skijumping Poland", więc raz jeszcze cierpliwie wyjaśniłam mu, że się myli. Powiedział, że wszystko jest w takim razie ok. Ja się w każdym razie mam zamiar postarać o tzw. sezonową akredytację FISu, która da mi wstęp na zawody i nie pozwoli nikomu się czepiać.
Po konferencjach udałyśmy się z Wish w okolice domków skoczków, pocykać ostatnie foty skoczkom, pocykać foty ze skoczkami, pożegnać się aż do następnego sezonu... Byłyśmy świadkami osobliwych zdarzeń, które wszakże upewniły nas, że środowisko skokowe naprawdę jest ze sobą zżyte :) Chłopaki wymieniali się kurtkami i czapkami reprezentacyjnymi, podobnie trenerzy i inni członkowie ekip. To było takie miłe! Serwismen Finów mógł po tym wszystkim śmiało robić za Austriaka, zaś Simon Ammann przyodział się w japońską kurtkę i fińską czapkę. Czuło się, że sezon dobiegł końca - atmosfera była pełna rozluźnienia i radości, że nareszcie można odpocząć. Patrząc na występy skoczków, można było zaobserwować, że są oni już bardzo zmęczeni. I choć na pewno poniekąd żal im było rozstawać się ze skokami - na pewno tym, którzy na koniec załapali formę :> - to jednak cieszyli się, że czeka ich czas odpoczynku. Niepowtarzalne wrażenie.
Warto wspomnieć jeszcze o Walterze Hoferze, którego Wish poprosiła o zdjęcie, a Walter z rozpędu i mnie przygarnął, choć wcale nie zamierzałam się z nim pstrykać (no bo ile można?) :D Ja chciałam Waltera tylko zapytać o w/w akredytacje FISowskie. Walter polecił mi skontaktować się z takim a takim panem.
- Jaki ma e-mail?
- Taki jak ja, tylko na początku jest jego nazwisko.
- Ale ja nie znam twojego maila!
- I bardzo dobrze! - zawołał Walter ze śmiechem. Buahahahaha. Ja też się uśmiałam.
Nawiasem mówiąc, jakoś Walterowi, Wielkiemu Szefowi Skoków, nie przeszkadza, że jeżdżę na konkursy - z tym moim wyglądem nastoletniej fanki z warkoczykami i entuzjastycznym machaniem fińską flagą. A skoro jemu nie przeszkadza, to tym bardziej nie powinno jakiemuś Henauerowi. Phi! Akredytacja FISu się przyda, skoro na przyszły sezon mam plany jeszcze szersze niż te ostatnie: Kuusamo, Lahti, Kuopio - to podstawa. Zamierzam się skusić na Planicę, bo okropnie miło było poczuć tchnienie wiosny, która do nas do Kuopio zawita pewnie za miesiąc. I nieśmiało myślę o... Turnieju Czterech Skoczni. Może nie uda mi się zaliczyć od razu całości (bo to jednak wydatek i finansowy, i trochę czasu pochłania), ale część niemiecką (ach, Schattenbergschanze w Oberstdorfie! Ach prześliczne - z nazwy - Garmisch-Partenkirchen!) albo austriacką (piękna skocznia w Bischofshofen i cmentarz w Innsbrucku) mogłabym śmiało odwiedzić. A wszystko dlatego, że a: zawsze chciałam pojechać na Turniej (kto by nie chciał?), b: tak doszłam ostatnio do wniosku, że ten mój Janne na Turniej zawsze łapie najlepszą formę. A ja mam jakoś problemy, by wcelować w jego najlepszą dyspozycję. Końcówka sezonu - zarówno rok temu jak i tym razem - marna. Skoki w Zakopcu - jak jestem: złe, jak mnie nie ma: dobre. Początek też tak różnie. Natomiast na Turniej zazwyczaj się spina. Pewnie znów się rozminiemy: to znaczy moje nadzieje z jego formą :/ ale próbować muszę. Albo przerzucić się na Happonena... :|
Po konkursach zdarzyła się jeszcze jedna miła rzecz. Oto stoimy sobie pod tymi budkami skoczków, gdy spostrzegam przechodzącego mimo gościa z wielką fińską flagą. Łapię więc swoją i macham intensywnie, a gość do mnie (nawiasem mówiąc, wysoki i przystojny blondyn) "Hyvä Suomi!" - na co my także (przynajmniej Wish i Sonja): "Hyvä Suomi!" Gość podszedł i nawiązaliśmy znajomość. Okazało się, że pochodzi z Helsinek, ale mieszka i pracuje w Brukseli, w Słowenii był u kumpla i choć nie jest jakimś zagorzałym fanem skoków, postanowił przyjechać do Planicy, gdzie mu się zresztą bardzo spodobało. Najśmieszniejsze było, gdy zaczęłyśmy się przedstawiać: Polka z Finlandii (to ja), Polka z Austrii (Sonja), Japonka z Niemiec (koleżanka Sonji), Polka z Polski (Wish - co było najbardziej zdumiewające) oraz Słowenka ze Słowenii (Tita, druga koleżanka Sonji) :D Buahahahaha. Ale Fin powiedział mi jedną miłą rzecz, a mianowicie, że wyglądam na Finkę i że mnie bez wahania by wskazał, gdyby mu kazano wybrać tę z Finlandii :D Ciekawe, czy to przez warkoczyki...
No i skoro już o Finach piszę, to pociągnę ten temat. Jak napisałam: wszystko z tą Planicą było nie tak. Szykowałam się (jeden raz w życiu) na jakąś imprezę z udziałem moich kochanych skoczków (a w każdym razie Janne Ahonena). Wzięłam z domu kreację (mówiąc z pewną przesadą) i zestaw do makijażu. Nastawiłam się pozytywnie, no bo przecież Finowie znani są z tego, że lubią imprezować, więc byłam pewna, że po zakończeniu sezonu urządzą party na sto fajerek. Oczywiście i tutaj moje nadzieje poległy. Jeszcze w sobotę Antero powiedział mi, że ekipa wraca do domu już w niedzielę :((( To było takie nie fair... No ale ja po prostu mam pecha. Tak więc w niedzielę już nigdzie na miasto nie poszłam, Wish też nie (wygadałyśmy się za to za ostatnie czasy). Poza spisywaniem z dyktafonu wywiadu z Heniem (co nie było takie proste, bo wywiad odbył się w holu hotelowym, a zaraz na górze była kafeteria, skąd dobiegały od czasu do czasu chóralne śpiewy i sporadycznie także występy solo, nie mówiąc o ogólnych odgłosach zabawy), rozszyfrowywaniem, co może oznaczać "padalstwo", które jeden z przedskoczków miał wpisane w rubryce Zainteresowania, a co nas szczególnie zaciekawiło :D, żaliłyśmy się sobie nawzajem na to, jak traktują nas nasi ulubieni skoczkowie. Bo oto myślę, że mogę powiedzieć, że zachowanie Janne Ahonena w stosunku do mnie jest przykre. Ten człowiek traktuje mnie jako obcą osobę. Ja nie jestem jego fanką i nie jeżdżę na zawody dla jego osobistej atencji, ale wydaje mi się, że mógłby od czasu do czasu dać do zrozumienia, że mnie poznaje. Nie wiem, powiedzieć "cześć", uśmiechnąć się (to znaczy unieść kącik ust o milimetr) albo chociaż zatrzymać wzrok na mojej osobie na sekundę, gdy siedzę w pierwszym rzędzie na konferencji. Tymczasem nic. Znamy się od ponad 4 lat. Rozmawialiśmy nie raz i nie dwa. Gosh, facet prosił mnie na tłumacza nie dalej jak pół roku temu w Chojnicach! Albo coś do mnie ma, albo to po prostu jego sposób traktowania ludzi. Tak czy owak nie podoba mi się to. Powinnam powiedzieć: "pomyślę o tym jutro", ale niestety myślę o tym cały czas :( Mój ulubiony skoczek... Pozostaje mieć nadzieję, że im dalej od sezonu, tym zajmę się innymi myślami.
Wam życzę miłego po sezonie! Nie smutajcie się: osiem miesięcy szybko minie, a po drodze jeszcze Letnia Grand Prix! :) I może jakieś inne atrakcje... :>
[ WSPOMNIENIE 12 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 14 ]