Wszystko przez fiński system transportu.
W chwili gdy piszę te słowa, Elken jedzie pociągiem do Turku, właśnie mija pewnie swoje ulubione Coś-Tam-Maki (Pieksämäki - ważny węzeł kolejowy, trzy ulice, pięć domów). Mam nadzieję napisać tę relację w miarę szybko, żeby jutro mogła sobie przeczytać po powrocie do domu. A opisywać będzie co, oj będzie...
Że będę na inaugurujących sezon zawodach w Kuusamo, wiedziałam w momencie, gdy wiedziałam, że przeprowadzam się do Finlandii - a więc ponad rok temu. W miarę kończenia się sezonu letniego postarałam się o sezonową FISowską akredytację medialną, która daje mi wstęp na wszystkie zawody. Otrzymanie jej kosztowało mnie masę wysiłków, nerwów, i przy okazji wzbogaciło mnie o: kartę kredtytową VISA, kartę fińskiego ubezpieczenia zdrowotnego, umowę o pracę na rok następny oraz masę nowych, bogatych doświadczeń życiowych. Oczywiście wszystko rozeszło się o 17 euro ubezpieczenia, które FIS wymaga, bo samą akredytację przyznano mi bez najmniejszego problemu. 17 euro trzeba było wysłać poprzez internet, za pomocą karty kredytowej. Której nie posiadałam. O którą się więc postarałam, ale żeby ją otrzymać musiałam mieć jakiś dowód tożsamości uznawany na terenie Finlandii. Paszport mi się właśnie wyrabiał w Polsce (od pół roku - mówiąc z pewną przesadą), nowego dowodu osobistego nie posiadam. Kartę ubezpieczenia miałam bez zdjęcia, więc musiałam taką ze zdjęciem, a na nią się czeka dwa tygodnie. A po co mi była nowa umowa o pracę? Ach tak: żeby dostać zameldowanie stałe w Kuopio, które z kolei potrzebne mi było do fińskiego dowodu osobistego. Po prostu rwać włosy z głowy. W sumie FIS dostał moje pieniądze (przypominam: 17 euro) miesiąc później, niż chciał, ale na szczęście nie było to problemem. A akredytacja i tak okazała się jakaś lipna :/
Jedno miałam w każdym razie z głowy. Potem postarałam się o urlop na czas zawodów - bez problemu. Potem zarezerwowałam sobie lokum - też bez problemu i w dodatku tanio. A potem jakoś tak na miesiąc przed imprezą stwierdziłam, że pora się zorientować w transporcie. Niby tam mi pod czaszką majaczyło, że mogą być problemy, ponieważ już uprzednio nieco się zorientowałam w transporcie fińskim i nie mam o nim dobrego zdania - ale nie chciałam sobie tym zawracać głowy, aż wszystko inne miałam załatwione. No i tak końcem października wchodzę na stronę fińskiego PKSu i... zonk. Planowałam do Kuusamo jechać we czwartek rano, aby być na 17, kiedy to zaczynają się treningi, po których skacze się kwalifikacje. O ile z Kuopio do Kajaani jeszcze rano coś jedzie, o tyle pierwszy autobus z Kajaani do Kuusamo odjeżdża po 13 i jest w Kuusamo przed 17. Tymczasem z Kuusamo trzeba dojechać jeszcze do Ruki, czyli 25 km, czyli 40 minut. Szlag by to. Od biedy mogłabym jechać dzień wcześniej - ostatnim autobusem z Kajaani po 17, ale wtedy nie dość że musiałabym się z pracy wcześniej urwać (do Kajaani jedzie się blisko 3 godziny), to jeszcze później nie miałabym jak do tej nieszczęsnej Ruki dojechać, bo ostatni autobus jedzie jakoś o 19. No po prostu mór i zaraza. Perrrkele. Ależ klęłam! Ależ wyklinałam ten transport, uhuhu. Do Kuusamo nijak inaczej się z Kuopio nie dojedzie, bo pociąg tam nie sięga, a samoloty latają tylko z Helsinek, a jechać do Helsinek tylko po to, by stamtąd lecieć do Kuusamo - musiałabym chyba na głowę upaść, skoro Kuopio leży dokładnie w połowie drogi. Nieco biadałam nad faktem, że nie udało mi się zrobić tego prawa jazdy (oblałam w grudniu, kiedy prawie skasowałam auto, z sobą i egzaminatorem na dokładkę, wjechawszy na drogę z pierwszeństwem i wpakowawszy się pod sznurek samochodów wypadających spod wiaduktu. Ale ta droga przede mną była tak kusząco pusta, a żadnego z dwóch znaków jakoś nie widziałam...), bo wtedy wypożyczyłabym sobie auto i wziummm, zasunęła na Północ. Deską ratunku mógłby być zaznajomiony dziennikarz z Savon Sanomat, Markus Karjalainen a'ka Pan Z Miłym Głosem, no ale... Zaczęłam więc kombinować, kto ze znajomych z Polski skusiłby się na przyjazd na zawody, a dysponowałby prawkiem. Oczywiście, jazda po fińskich drogach zimą nie jest ani bezpieczna, ani bezstresowa. A żeby dostać się do Kuopio potrzeba 1500 PLN... Szanse małe.
Był ostatni weekend października. Żaliłam się Elken ze swych problemów i podpuszczałam, że może ona by zechciała... Żaliłam, podpuszczałam, żaliłam, podpuszczałam... i ostatecznie skończyło się na znalezieniu taniego połączenia (samolot do Sztokholmu, prom do Turku - co kosztowało połowę mniej niż lot tutaj), Elken dostała urlop z pracy, czemu do tej pory się nie może nadziwić, a ja wypożyczyłam auto. Potem zaś zaczęłyśmy się stresować jazdą. Otóż wyjawię Wam w sekrecie, że Elken ostatni raz siedziała za kółkiem 6 lat temu, a najdalej jechała z Sopotu do Gdańska. Dodatkowo zima w Finlandii panowała podówczas już siarczysta - na przełomie października i listopada przywaliło śniegu, w Kuopio było -15, a w Laponii prawie -30. Drogi były białe. Każdego dnia sprawdzałam pogodę (Ilmatieteen Laitos) oraz stan dróg na odcinku Kuopio-Kuusamo (Tiehallinto). Nie stresowałabym się tym tak, gdyby nie fakt, że 31.12.2005 o mało się nie zabiliśmy całą rodziną, jadąc do Kuopio podczas mojej przeprowadzki. A jechaliśmy spokojną 80-tką, zaś prowadził mój tata, doświadczony kierowca. Wpadliśmy w poślizg na 30 km przed Kuopio i gdyby drogi nie były sylwestrowo puste, a z przeciwka coś jechało, być może nie pisałabym tych słów. Nic się nam nie stało, auto jednak chwilowo nie nadawało się do użytku (poszła przednia oś po tym, jak rąbnęliśmy w barierkę po drugiej stronie drogi) i byliśmy wściekli. Arrrgh. W każdym razie ja wiem już, co to znaczy jechać po śliskiej drodze. Elken dla odmiany stresowała się jedynie tym, kto ma gdzie pierwszeństwo, gdzie trzeba skręcić i tak dalej. Uznałyśmy z miejsca, że będzie to hardcore o niebo większy niż jechanie stopem z Vuokatti-Sotkamo do Kuusamo i z powrotem. Prawdopodobnie dlatego tak się do tego pomysłu zapaliłyśmy *rotfl* Lubimy hardcory i mamy w nich wprawę *rotfl* W każdym razie sprawdzałam tę pogodę i drogi i mój nastrój wahał się jak... nastrój kobiety? (Ha ha, bardzo dowcipne porównanie...) Generalnie szło ku lepszemu: po ostrym początku zimy robiło się coraz cieplej, coraz cieplej, szła odwilż, śnieg nie padał, a jeśli już to z deszczem i z dnia na dzień topiło się więcej śniegu na drodze. Kiedy wreszcie pięciodniowa pogoda objęła swoim zakresem ten sądny czwartek 23.11., ugh, to dopiero było... Zmieniało się jak w kalejdoskopie. Raz że śnieg, raz że deszcz, na szczęście wciąż upierali się, że temperatury plusowe dzień i noc. Nie miało więc prawa być ślisko. W Kuopio lało równo, mgła była taka, że z okna widać na 200 metrów, a ja już zaczęłam się modlić o przyzwoite warunki: czyli żeby na drodze nie było śniegu, żeby było na plusie i żeby nic nie padało.
Przed przyjazdem Elken zrobiłam zakupy na nowy sezon: kupiłam sobie rękawiczki, bo w starych zdecydowanie było mi zimno nawet przy temperaturach plusowych; kupiłam sobie grube spodnie z czegoś tam (polaru? watoliny?), które tu wszyscy zimą namiętnie noszą; kupiłam sobie dyktafon, by być full wypas professional reporter! Czy Wy wiecie, że dostać w Kuopio dyktafon graniczy z cudem? Co to za dziura!!! Usiłowałam sobie normalnie kupić w sklepie netowym i płacić szpanersko moją VISĄ, bo teoretycznie najmniej problemów, tymczasem okazało się, że akurat chcą tam jakieś dodatkowe papiery, potwierdzenia i ostatatecznie i tak nie zdążyłby dojść. Chamstwo. Patrzyłam na stronę Euro RTV AGD, która jasno i wyraźnie pisała, że w centrum handlowym o 10 minut od mojego domu w Gdańsku mają dyktafonów do wyboru i do koloru - a moja rodzina odmówiła współpracy. W wielkim stresie we wtorek obiegłam całe Kuopio, wszystkie sklepy ze sprzętem elektronicznym i dopiero w ostatnim miejscu, zmordowana, po trzech godzinach, w miejskim hipermarkecie PRISMA, znalazłam. Cud. Teraz nie rozstanę się z nim do końca życia: mój kochany dyktafonik SONY.
We środę przyjechała Elken - będąca w podróży ponad dobę. Tutaj zresztą wypada Wam przedstawić nasz wspaniały plan wyjazdu. Fajny, prawda? W międzyczasie okazało się, że jeszcze we czwartek w godzinach wczesnopopołudniowych są w programie dwie konferencje, na których nam obu bardzo zależało: o 13.30 konferencja fińskiej reprezentacji skoczków, o 14 konferencja FISowska z udziałem trzech najlepszych zawodników ostatniego sezonu. Ach Janne... ach Matti... ach Boski Havu... *rotfl* No i teraz zonk. Pierwotnie planowałyśmy jechać spokojną 80-tką (maksymalnie!) i jakoś bezpiecznie tam dotrzeć, choćby na godzinę 17, na te treningi, ale na te konferencje też się napaliłyśmy. Siedzieć w pierwszym rzędzie, patrzeć na Janne (ja) i Mattiego (Elken). Mmm... Ja nawet miałam wizję: jak wpadamy zdyszane i czerwone jak buraki w połowie konferencji, robimy entrée, wszyscy się gapią, a nasi kochani Finowie cieszą się, widząc takie zaangażowanie, jee... Nie ma to jak wizje.
Hardcore zaczął się już we środę, bo prosto z dworca pojechałyśmy do wypożyczalni aut po naszą Toyotę AYGO. Elken miała "nerwowe falowanie odbytu", pan wypożyczający był bardzo miły, a ja byłam burżujem. No bo wiecie - to fajne uczucie: robić bardzo poważne wrażenie, chodzić w długim czarnym płaszczu, patrzeć na wszystkich z góry, płacić kartą kredytową i wypożyczać auto, może nie limuzynę z szoferem, ale Toyota AYGO też wporzo. Dowiedziałyśmy się wszystkiego, a miły pan nam wszystko pokazał - w sensie, wszystko w samochodzie ;> A potem wyjechałyśmy z wypożyczalni.
Na pierwszym skrzyżowaniu Elken skręciła w prawo zamiast w lewo. Zamiast po jeszcze dwóch skrętach (Kallantie - Puijonlaaksontie - Mallitalontie) zajechać do mnie na dzielnicę, pojechałyśmy w przeciwnym kierunku, zastanawiając się, gdzie by tu można zawrócić, a jeśli się nie da, to gdzie w ogóle dojedziemy. Kiedy zauważyłam, że skręcając tu i tu, można także dojechać na Puijonlaakso (tyle że od drugiej strony i okrężniejszą drogą: Kallantie - Puijonsärventie), poczułam się lepiej. Niestety, kiedy kazałam Elken skręcić w prawo, Elken skręciła natychmiast... i oto znalazłyśmy się na zjeździe z autostrady. Zjeździe. Pod prąd. Kolejny cud, że akurat nikt nie jechał. Udało się nam wycofać i pojechać właściwą drogą (przez Julkulę i koło mojego szpitala, a objeżdżając całe Puijo dokoła). I już nie szkodzi, że przy okazji Elken wjechała na chodnik, skręcając koło skoczni na Puijonlaakso...
Będzie dobrze, będzie dobrze - mówiłam sobie. Za oknem Puijo widać wciąż nie było (chmury? mgła? diabli wiedzą - od miesiąca tak było), czym Elken była zawiedziona. Ustaliłyśmy, że wyjedziemy o 7. Pierwotny plan zakładał ósmą, ale uznałyśmy, że jeśli chcemy mieć jakieś szanse, by zdążyć na tę konferencję Finów, trzeba wcześniej. Elken zaproponowała nawet 6, ale na to buntowało się całe moje wnętrze. Położyłyśmy się po 21 (po wiadomościach sportowych na YLE), coby się wyspać - marzenie ściętej głowy. Po przygodach z autostradą serce waliło mi bardzo i zupełnie nie mogłam się uspokoić. Ostatecznie nie każdego dnia człowiek ryzykuje, że się zabije. Może ja przesadzam, ale puszczać się w podróż samochodową z niedoświadczonym kierowcą na odległość blisko 450 kilometrów i do tego zimą - to jest według mnie samobójstwo. Z drugiej strony ja zawsze miałam coś nie tak z psychiką... Wcale nie martwiło mnie, że mogę się zabić na drodze - nie, martwiło mnie, że mogę nie dojechać na zawody, gdzie szykowała się przednia zabawa. Tak czy owak, zasnąć nie mogłam, więc ostatecznie zaczęłam odmawiać różaniec, co pomogło, choć potem w nocy wciąż i wciąż się budziłam - i klepałam zdrowaśki, co za każdym razem pomagało. Miałam też straszne wrażenie, że Elken też nie może spać - tymczasem rano powiedziała mi, że spała jak zabita i jest bardzo happy. Lol. Wyjechałyśmy więc po siódmej, egipskie ciemności, ale gdy się szykowałyśmy, chmury się rozstąpiły i pokazało nam Puijo, co uznałyśmy za bardzo dobry znak :))) W drodze na autostradę okazało się, że nie mamy zapalonych świateł drogowych -_-' O czym poinformowali nas solidarni kierowcy jadący w stronę przeciwną. A potem zjechałyśmy na autostradę i już było cool. Elken okazała się świetnym kierowcą i ja byłam pod wrażeniem. Wciąż jestem. Gdzieś tam po drodze włączyłyśmy Sonatę Arctikę, bo naszej płyty z ukochanymi kawałkami fińskimi niestety odtwarzacz nie chciał grać. Elken martwiła się, co to będzie w Kajaani, tymczasem w Kajaani nic nie było, ponieważ tablice kazały skręcić w prawo, a jak skręciłyśmy, to byłyśmy na drodze do Kuusamo. Na której zresztą można było grzać setką, więc grzałyśmy. A że droga była czysta i prawie sucha, no i zupełnie pusta, to i czasem 110. Zatrzymałyśmy się na herbatę i ciacho w tym samym zajeździe w Suomussalmi (połowa drogi między Kajaani a Kuusamo), gdzie stawaliśmy w lipcu, kiedy wiózł nas autostopem miły pan - nie ma to jak sentyment: nawet usiadłyśmy przy tym samym stoliku i zrobiłyśmy sobie zdjęcia jak wtedy. Potem Elken stresowała się jedynym na całej drodze rondem w Kuusamo, które przejechałyśmy bez problemów. Droga pod Kuusamo, jakieś ostatnie 50 km, była w trochę gorszym stanie, ponieważ było na niej pełno jakiegoś piasku i błota - najpewniej pozostałości po śniegu, który jeszcze tydzień wcześniej tam zalegał. Później z Kuusamo do Ruki to już była chwila. W Ruce byłyśmy punktualnie o 13. *brawo* Porobiły się trochę schody, ponieważ zgodnie z prawami fizycznymi, im bardziej na północ, tym zimniej, i na podwórzu naszego lokum grubą warstwą zalegał lód. Nie dało rady podjechać i trochę czasu (oraz nerwów Elken) zajęło nam zaparkowanie auta. A potem poleciałyśmy po akredytacje i na konferencje.
Wiecie, że moje wizje coraz częściej się sprawdzają? Uwierzycie, że my naprawdę wpadłyśmy w środku konferencji Finów? Zrobiłyśmy entrée. Wlazłyśmy do sali i jeszcze bezczelnie usiadłyśmy w pierwszym rzędzie (był pusty!) - właściwie padłyśmy bezwładnie. Ja nie miałam nawet siły patrzeć dokoła, bo przed oczami miałam mroczki. Byłam czerwona jak burak, naprawdę, ponieważ całe centrum Ruki leży... no, na Ruce. Na górze. Trzeba iść pod górę. Elken w każdym opowiadała potem, że w momencie gdy wpadłyśmy do środka, wszyscy Finowie jak jeden mąż odwrócili głowy i popatrzyli na nas. Naprawdę lubię, gdy moje wizje się sprawdzają.
Zaraz potem konferencja się skończyła, bo tradycyjnie nie było pytań z sali - a my byłyśmy zbyt omdlewające, by cokolwiek inteligentnego skonstruować (na przykład, czy Havu przyjechał na zawody motorem), więc daliśmy się im rozejść, usiłując w pośpiechu cyknąć trochę zdjęć. Potem była owa konferencja FISowska, na którą Janne został i w międzyczasie udzielał wywiadu, stojąc 2 metry od nas. Powiedział mi zresztą cześć, co było miłe. A potem na konferencji wyglądał tak, że... że ja omdlewałam. Tym razem z rozkoszy. Pamiętacie te wszystkie moje wypowiedzi z poprzedniego sezonu i w ogóle, jak ja to lubię Janne Ahonena, za co, i w ogóle? Do tego wszystkiego dodam, że po tamtej konferencji uważam, że Janne Ahonen jest najprzystojniejszym, najpiękniejszym mężczyzną na świecie. Siedziałam tam, patrzyłam, robiłam zdjęcia. On ma tyle wdzięku, że wystarczyłoby na pół Pucharu Świata! A jako 20-latek był zaledwie przeciętny - mówiąc z pewną przesadą.
Na konferencji byli też Jakub Janda i Andreas Küttel oraz ulubieniec wszystkich Kurt Henauer z FISu :/ A kiedy konferencja się skończyła, znów bez pytań z sali, my dalej zbierałyśmy siły. Okazało się podówczas, że w Ruce jest masa Polaków - w sensie mediów :| Było ich chyba więcej niż Finów i więcej niż wszystkich innych razem wziętych :| I ja wcale nie przesadzam! Było to trochę dziwne - zwłaszcza że podczas zawodów marcowych w Lahti i Kuopio jedynymi przedstawicielami polskich mediów byliśmy ja, Caroli i Stan z TVP. No ale otwarcie sezonu to przecież zupełnie co innego - excluziv, wyższe sfery i w ogóle: musisz tam być! - że tak zawołam w tonacji reklamowej. W każdym razie udało się nam nie zwracać na Polaków uwagi, choć z pewnością nie udało się nam nie zwracać uwagi na siebie. Zwłaszcza po naszym entree :P
Co to było dalej, hmm... Wróciłyśmy na kwaterę. Elken wróciła jako pierwsza, bo źle się poczuła, a ja zostałam i czaiłam się na Arttu Lappiego, który kręcił się nieopodal. Jechałam do Ruki z mocnym postanowieniem przeprowadzenia z nim wywiadu (ostatecznie po coś ten dyktafon kupiłam, nie?). Arttu coś tam wciąż i wciąż przez dobre pół godziny klepał przez telefon na korytarzu, chyba także udzielał wywiadu albo coś (bo na rozmowę z mamą to nie brzmiało), a jak już w końcu skończył i był wolny przez chwilę, umówiliśmy się :) Zgodził się bez problemów, był miły i sympatyczny, i pasowała mu godzina 21 w holu hotelowym. Ja się więc zabrałam w drogę powrotną, przy okazji robiąc kilka fotek skoczni, dołączyłam do cierpiącej Elken (w pokoju, nie w cierpieniu), a jak przyszedł czas, wróciłyśmy na skocznię. Znów na tę pieprzoną górę i to jeszcze z moim laptopem, który waży w sumie ponad 4 kilo :/ Bo widzicie, skocznia stoi na poziomie w miarę normalnym, ale centrum Ruki znajduje się niestety wyżej. Centrum oznacza hotele, sklepy i lokale. Centrum prasowe znajdowało się w hotelu Rantasipi, w którym zresztą mieszkali skoczkowie oraz dziennikarze w potrzebie. Nie dość, że trzeba było drapać się na Rukę, to jeszcze potem po schodach do tego skrzydła kongresowego, arrrgh. Potem było już fajniej, bo zeszłyśmy na dół na skocznię, trochę postałyśmy tu, trochę tam, głównie w zagrodzie dla mediów, gdzie poza nami - przynajmniej na początku - nie było nikogo. Usiłowałyśmy robić zdjęcia, ale mój aparat to jest jakaś parodia aparatu, ponieważ w ciemności i na zimnie nie działa tak, jak powinien. Profesjonalni fotografowie mieli oczywiście profesjonalny sprzęt - z lufami i innymi lunetami (oraz najwidoczniej kompleksy, jaką to teorię ukułyśmy wraz z Elken: że im większa lufa - czyli obiektyw - tym mniejszy... cóż.) - a ja mój mały aparacik, który mi rozmazywał zdjęcia bez lampy, a te z lampą też dość często, w dodatku kazał między jednym a drugim zdjęciem czekać nie wiadomo ile. Co za żenada... Na całe szczęście był jakiś miły pan fotograf, prawdopodobnie z Niemiec i prawdopodobnie wynajęty przez firmy produkujące narty, ponieważ najpierw zatrzymywał i ustawiał do zdjęcia wszystkich skoczków z Fischerami, a potem ATOMICami. Na to wpadłyśmy dopiero oglądając później foty - bowiem Clio wykorzystała okazję, że skoczkowie stawali nieruchomo i pozowali tamtemu panu, i się nie ruszali, i wtedy sama cykała zdjęcia. Uff. Nie lubię jeździć na zawody po ciemku, bo wiem, jak wygląda kwestia zdjęć w moim wykonaniu :( Treningi sobie leciały, potem kwalifikacja, a warunki wcale dobre nie były. Wiecie, ja zawsze miałam szczęście do warunków i mówiłam, że w mojej obecności nie odbył się żaden przerwany z powodów pogodowych konkurs - no ale najwidoczniej moje szczęście nie było dość duże na Rukę :P Coś tam wiało, coś tam śnieżyło, Vellu chodził w celofanie, niektórzy inni w niebieskich pelerynkach, a ci, co skoczyli, ubierali paskudne nowe stroje reprezentacyjne robione przez HALTI. Stroje są o tyle paskudne, że są zielone (powód Clio) i że mają wzorek (powód Elken). Kto widział Finów w zielonych ubraniach??? Finowie tylko w niebieskim powinni się pokazywać! Buuu! Miałyśmy z Elken oczywiście nieprzerwaną głupawkę, w międzyczasie zastanawiałyśmy się, z kim jeszcze pogadać. Mika Kojonkoski był w planach jeszcze od lipca, kiedy to obiecał, że "następnym razem", a potem się w Kuusamo perfidnie nie pokazał, kiedy my tam pojechałyśmy. Janne Marvaila też był w planach letnich (ale się nie raczył nam pokazać już nigdzie poza Lahti), a pomysł wzmógł fakt, że Elken postanowiła pisać magisterkę z organizacji zawodów Pucharu Świata w skokach narciarskich - a z kim lepiej gadać, jak nie z szefem skoków? Oprócz tego napaliłyśmy się na Andersa Jacobsena, który jest nową gwiazdą norweskich skoków i w ogóle. We wcześniejszych planach miałyśmy Boskiego Toma Hilde, ale nie przyjechał do Kuusamo, oraz najsympatyczniejszego z polskich skoczków, Roberta Mateję, ale ten także nie znalazł się w składzie na Rukę :( Poza tym ja wypatrywałam znajomych i wypatrzyłam m.in. Tomasza Zimocha z Polskiego Radia, Hannu-Pekkę Hänninena - mojego ulubionego komentatora i prezentera sportowego z YLE, a także Riku Riihilahtiego, reportera tejże YLE. Wypatrzyłyśmy także Apoloniusza Tajnera z synem, ale pan Tomek zdecydowanie zaprzeczył, jakoby byli na zawodach. Albo więc uległyśmy z Elken zbiorowej halucynacji, albo ja sama nie wiem :| Przecież kogo jak kogo, ale Apoloniusza Tajnera znam i poznam zawsze! Głupie byłyśmy, że wtedy we czwartek nie poszłyśmy zagadać, bo później już ich nie widzieliśmy, ech...
Treningi jakoś poszły, kwalifikacja niestety już nie i ją odwołano i przeniesiono na piątek. My się kręciłyśmy wciąż pod skocznią, wzdychając do kogo się dało: do panów z YLE oraz Janne (ja), do Mattiego i Tommiego (Elken), do Boskiego Havu (obie) - chociaż on się chyba zmył po kiepskich skokach i się nie pokazywał - a także z sympatią przyglądając się Arttu i Janne M.. Pocykałyśmy ostatnie fotki, korzystając, że stali i się nie ruszali, udzielając masy wywiadów dla YLE i MTV3, aż wreszcie wróciłyśmy do media center, gdzie zgrałyśmy foty i zaraz wysłałyśmy, a potem udałyśmy się na wywiad z Arttu.
Arttu Lappi jest przesympatycznym młodym człowiekiem. Jest inteligentny, zdecydowany i ma poczucie humoru. Jest dobrze wychowany - na przykład wstał, kiedy Elken się z nim witała (co prawda potem obie się zastanawiałyśmy, czy przypadkiem nie chciał być miły dla "starszych pań" :P). Jest naturalny i otwarty. Rozmawiało się z nim naprawdę fajnie i takich wywiadów życzyłabym sobie jak najwięcej. A jak powiedział, że studiuje prawo, to mi niemal szczęka opadła. Po wywiadzie powiedział, że idzie pod prysznic - cóż za szczerość! A my wróciłyśmy na kwaterę, robiąc po drodze kolejną porcję fotek ze skocznią.
Byłyśmy zmordowane, co nie przeszkodziło nam gadać bodaj 1,5 godziny przed snem. W nocy spało się dobrze - chciałabym zawsze tak spać, ale obawiam się, że wymaga to 6 godzin podróży, masy stresu i ekscytacji plus kilku godzin stania na mro... eeee na zimnie. Tak żebym mogła się położyć do łóżka, zasnąć w miarę szybko i spać porządnie do rana. Niestety. W każdym razie następny dzień zaczął się dla nas koło 9.30. Zjadłyśmy mikre śniadanie, ponieważ kiedy we czwartek wieczorem chciałyśmy iść do sklepu po zaopatrzenie, było już zamknięte :/ Co za zadupie! Spisałam wywiad z Arttu, zrobiłyśmy się na bóstwa (niebieski makijaż, niebieski manicure plus warkoczyki z kokardkami)... i wtedy trafił mnie szlag. No, mniej więcej - okazało się, że zapomniałam wziąć z domu mój błętkitny golf, w którym od zawsze jeżdżę na zawody. Nie wiem, jak to się stało, skoro była to jedyna rzecz z przyodziewku, co do której byłam na 100% pewna, że biorę! Arrrrgh!!! Mój dobry humor automatycznie się skończył, byłam wściekła. No ale jakoś trzeba było iść w ten dzień... Poszłyśmy na skocznię, w media center dodałyśmy wywiad plus kilka nowych zdjęć, a potem udałyśmy się na zakupy. Połaziłyśmy po sklepach z pamiątkami, po odzieżowych, w HALTI obaczyłyśmy więcej ubrań z paskudnym wzorkiem (kurtka narciarska kosztuje 500 euro! Elken powiedziała, że nie ubrałaby takiej, nawet gdyby jej te 500 euro zapłacili ;>), a ostatnim cudem udało mi się znaleźć... błękitny golfik!!! Aaaaaaaaaaaaaa!!! Zaraz kupiłam i mój humor znów poleciał w górę :D Jest prawie taki jak ten stary, troszkę ciemniejszy, ale to pewnie zasługa prania, no i jeszcze chyba bardziej milusi (choć to pewnie też od prania). Zahaczyłyśmy o spożywczy, by mieć prowiant, a potem udałyśmy się na pizzę, gdzie spotkał nas kolejny zonk. Oto bowiem w budynku, na drzwiach, kartka z odręcznie narysowaną wielką cyfrą 9 oraz napisane: DOPING. Na lewo była pizzeria, na prawo - kontrola antydopingowa. Buahahahaha. Później już naszej KOTI Pizza nie nazywałyśmy inaczej jak Pizza Doping *rotfl* Ci Finowie to mają pomysły... Zamówiłyśmy sobie pizze, przy jedzeniu wymyślałyśmy pytania do Janne M. oraz aktualizowałyśmy te do Koja, później ja się cała happy przebrałam i poszłyśmy na skocznię celem kwalifikacji. Pogoda była, mówiąc szczerze, do dupy, to znaczy wiało i padał śnieg z deszczem :/ My się oczywiście wciąż bawiłyśmy nieźle, wciąż patrzyłyśmy na naszych ulubieńców, witałyśmy z Hannu Lepistö i nawet nie marzłyśmy. No ale byłyśmy ubrane na -20, więc +2 dało się znieść. W międzyczasie, a właściwie to już chyba po konkursie, zagadałam Janne M., który zgodził się porozmawiać z nami jutro czyli w sobotę podczas kwalifikacji, a także udało mi się złapać Koja i z nim takoż umówić na wywiad nazajutrz na 13. w hotelu. Tamten dzień był dla nas trochę zmarnowany, jeśli chodzi o wywiady, no ale nie można mieć wszystkiego.
O samym konkursie nic nie będę pisać, bo wszyscy doskonale widzieliście, co się działo. Pod pewnymi względami widzieliście nawet lepiej, bo my miałyśmy możliwość zobaczyć tylko to, co miało miejsce na zeskoku. Konkurs jakoś szedł do przodu, a kiedy zaczęła skakać czołowa 15., warunki zmieniły się... na koszmarne :| To było niesamowite, że dokładnie przed tą czołową 15-tką wiatr się tak odwrócił. Wszyscy stali i patrzyli z niedowierzaniem, jak najpierw jeden, potem drugi, potem kolejny... Jak lądują na buli. I zgryz: co teraz będzie? Znów odwołać? Powtórzyć? Kazać skakać od nowa? Na to nikt nie miał sił. Mnie do głowy przyszło rozwiązanie, by tę pierwszą serię konkursu jednak potraktować jako kwalifikację, a później rozegrać jednoseryjny (jednoseriowy?) konkurs. A przynajmniej spróbować... :/ Pamiętam, że kiedyś tak zrobiono w Predazzo w 1999. Janne wtedy skoczył rekord skoczni. W każdym razie Walter nie uznał widocznie tego pomysłu za realny i konkurs zakończono w takich dziwnych nastrojach. Niby było sprawiedliwie: cała piętnastka miała warunki równie fatalne - tyle tylko że przykro ze względu na nich. I szkoda trochę. Nikt tam na załamanego nie wyglądał, raczej wszyscy byli zdumieni, że coś takiego się stało :| Nikt nie wiedział, jak reagować: śmiać się czy płakać? - takie to było dziwne. Ja osobiście w życiu - a pasjonuję się skokami dziwiąty sezon - nie widziałam czegoś takiego. Pozostało nam mieć nadzieję, że sobotni konkurs będzie normalny i dobry.
Konkurs wygrał Arttu Lappi, za nim uplasowali się Simon Ammann oraz Anders Jacobsen. Rządzili, bo czwarty Vellu Lindström stracił do Norwega już 10 punktów. Podążyłyśmy wraz ze sznurkiem fotografów, by robić zdjęcia z dekoracji. Elken przeżywała, że stoi na środku skoczni, mnie o mało nie stratowano (co za bydło!), a najbardziej żałowałam, że Arttu nie wziął ode mnie mojej fińskiej flagi, bo Simi i Anders mieli swoje, a on nie. A taka okazja: stałam (kucałam) tam w pierwszym rzędzie fotografów i wystarczyło mu podbiec, hihi. Potem odbyła się konferencja, na której było miło i drętwo. Chłopaki powiedzieli, że to rzeczywiście był dziwny konkurs, ale oni skakali cały czas daleko, więc chyba wygrali zasłużenie. Ja tam nic nie mam. Arttu jest wporzo (w dodatku robiłam z nim wywiad), Simi jest wporzo, a Anders był jedynym Norwegiem, który mi tam pasował na podium, poza tym chciałam się z nim umówić. I umówiłam się: po konferencji, kiedy oblegany tłumem norweskich dziennikarzy posuwał się powoli w stronę wyjścia, jakoś udało mi się stanąć przed nim między jednym dziennikarzem a drugim i poprosić o ten wywiad. Zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie: spokojny, uprzejmy i skoncentrowany na rozmówcy. I choć go tam jakiś menedżer czy inny opiekun ciągnął za rękaw (ci Norwegowie naprawdę są niewychowani: przypomniało mi się, jak Daniel F. wyciągał Henia Stensruda, gdy robiliśmy z nim wywiad w Planicy), Anders dokończył rozmowę ze mną i rozstaliśmy się w obupólnej zgodzie, że jutro po wywiadzie z Kojo. Fajny facet. A po drodze jeszcze poprosiłyśmy Arttu o autograf dla fanów, bo mi się jakoś dzień wcześniej zapomniało :/
Kiedy już wysłałyśmy zdjęcia, kiedy pogapiłyśmy się ukradkiem (akurat, Clio otwarcie machała) na Waltera, który się w media center pokazał (i gadał z Szaranem), zebrałyśmy się na bankiet dla mediów. Za dnia nie molestowałam ani Riku, ani H-P z YLE, ani pana Zimocha, ani nikogo, ponieważ pomyślałam sobie, że wszyscy będą na bankiecie, to się z nimi zapoznam w luźniejszej atmosferze. Bankiet odbywał się w Kuusamo, w ośrodku Kuusamon Tropiikki, dokąd pojechałyśmy autobusem i nawet nie musiałyśmy płacić, bo media jechały za friko *ok* Tymczasem na bankiecie - oprócz pysznego żarełka i paskudnego wina - nie było "znajomych" :( W ogóle kiedy przybyłyśmy, mało kto był, i dopiero później się ludzie zaczęli zjawiać. Oto bowiem poważni i profesjonalni dziennikarze najpierw kończyli swoją robotę i dopiero wtedy jechali się bawić, a my takie lesery zaraz na imprezę :P W każdym razie pojawił się Pan z Miłym Głosem i chwilę pogadaliśmy. Potem uznałyśmy, że wracamy, a o 23 miał rzekomo jechać autobus z powrotem do Ruki. Bo widzicie, oni na czas zawodów zrobili bardzo mądrą rzecz: puścili między Kuusamo a Ruką autobusy, które jeździły raz czy dwa razy na godzinę, i to było bardzo dobre. Zresztą ja nawet nie wiem, czy to tylko na czas zawodów czy w ogóle na czas sezonu zimowego, skoro Ruka jest największym w kraju ośrodkiem narciarskim i jeździ tam masa ludzi. W każdym razie wylazłyśmy z hotelu i czekamy, czekamy, czekamy, aż w końcu doczekałyśmy w/w Markusa K., który dostrzegłszy nas na przystanku, spytał, czy ma nas zabrać do Ruki, bo jedzie. Zgodziłyśmy się ochoczo, bo autobusu wciąż nie było widać :/ A po drodze okazało się, że Markus K. mieszka nie w pięciogwiazdkowym Rantasipi, tylko w naszej Matkailumaji Heikkala :))) Matkailumaja (które to słowo oznacza miejsce, gdzie się zamieszkuje) Heikkala wynajmuje domki (mökki) oraz pokoje i to po całkiem przystępnych cenach. Markus mieszkał w domku, a my w pokoiku, i było fajnie :) Zawiózł nas pod sam dom :))) A muszę tu koniecznie wspomnieć, że kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się z Markusem na skoczni, nie tylko pamiętał, kim jestem, ale też bezbłędnie wymówił moje imię!!! Moje okropnie trudne polskie imię - o którym mowa za chwilę - którego po blisko roku nawet koledzy z pracy nie umieją wymówić, o napisaniu nie mówiąc! Normalnie szok.
A potem nastał Wielki Dzień. Zapytacie, dlaczego 25 listopada 2006 miał być wielkim dniem? Ci, którzy mnie znają bliżej, wiedzą, że 25 listopada obchodzę imieniny. Tak się składa, że zwykle w okolicy tej daty odbywa się właśnie rozpoczęcie sezonu skoków :) Oglądać w dniu imienin live konkurs skoków - czy to nie miło? I to jeszcze podczas inauguracji i w Finlandii :))) To zresztą jeszcze nie wszystko. W którymś momencie, który umiejscawiam między zgodą Elken na przyjazd na zawody a samym wyjazdem, okazało się, że dnia 25.11.2006 w Ruce gra kapela, która nie jest ani moją, ani Elken ulubioną kapelą fińską, ale która jest u nas ostatnio na topie. Kapela nazywa się Zen Café i tworzy ją trzech odjechanych kolesi, a ich kawałek "Rakastele mua" z ostatniej płyty jest moim i Elken przebojem roku. Zen Café śpiewają chyba o miłości, ale teksty mają tak zakręcone, że głowa mała. No sami popatrzcie:
Jest we mnie przerębel, przyjdź i to napraw
Zaszyj mnie na ślepo, użyj grubej nici
Wepchnij mnie pod prysznic, utkaj dla mnie koc
z mocnego materiału.
oraz refren:
Kochaj mnie jak kochasz mężczyznę
Zgnieć me lędźwie swą miednicą
Kochaj mnie i kochaj mocno
Zaprowadź do ostatniego zaułka
W październiku grali w Kuopio i bardzo chciałam iść, ale oczywiście sama nie poszłam :/ Uznałyśmy, że Zen Café w Ruce, akurat kiedy tam jesteśmy - to zakrawa na jakiś kolejny cud. Znamy porządnie ich 4 piosenki, ja znam kilka jeszcze z radia - nieważne, musiałyśmy iść na koncert. Zamówiłam zawczasu bilety i polecono mi je odebrać do południa w sobotę. Chciałam je odebrać już w piątek, ale kiedy w recepcji Rantasipi powiedziano nam, że to za rogiem, i kiedy tam poszłyśmy - okazało się zamknięte. Spróbowałyśmy więc w sobotę - i znów to samo. Poszłyśmy się dokładnie dowiedzieć i okazało się, że Ski Bistro nie znajduje się za rogiem, bo tam znajduje się... eee... Ski Bar, tylko po drugiej stronie góry :/ Jak tam dojechać? Ano Ski Busem. I na całe szczęście Ski Bus akurat właśnie jechał o 11.45, więc wskoczyłyśmy do niego (znów nic nie płacąc), wywiózł nas krętymi drogami, które bardziej wyglądały jak deptaki dla ludzi, w jakieś głusze, a potem rzeczywiście dokładnie na drugą stronę Ruki, gdzie też można zjeżdżać na nartach i w ogóle. Odebrałyśmy bilety i tym samym autobusem wróciłyśmy na "właściwą" stronę Ruki, czyli do hotelu Rantasipi i centrum prasowego, gdzie wysłałyśmy kolejne fotki chyba. Potem pobiegłyśmy na wywiad z Kojem na recepcję.
I tu się zaczęło. Była godzina 13 - Koja ani widu, ani słychu. Czekamy, czekamy, czekamy. Koja nie ma. Clio zerknęła do programu zawodów i widzi, że o 13 jest odprawa przedkonkursowa. Kojo najwidoczniej zapomniał, no ale nie znaczy to, że nie mógł przyjść później, zwłaszcza że odprawy (za wyjątkiem pierwszej) trwają zwykle trzy minuty. Oczywiście, zachodziła możliwość, że Kojo "poprosił" o prywatną rozmowę z Walterem na temat tego, co się działo dzień wcześniej :/ Powoli zaczęli się pojawiać pozostali trenerzy, a Koja nie było. Martwiło nas to cokolwiek także ze względu na wywiad z Andersem, który miał być po :( Żebyśmy chociaż wiedziały, czy Norwegowie na pewno mieszkają w tym hotelu... W międzyczasie martwienia zajmowałyśmy się także podziwianiem widoków ;> Najpierw przyszedł Vellu, na którego pokiwałam, a on oczywiście przydreptał ku nam. Wyłożyłam mu rzecz, która mnie nutrowała od dawna, a mianowicie, że mam imieniny (złożył życzenia) i czy wybierają się na Zen Café wieczorem, i że byłoby mi bardzo miło, gdyby się pojawił (najlepiej z kolegami). Vellu wiedział o Zen Café, ale o planach wieczornych nie bardzo, powiedział wszakże, że może się wybierze, jeśli inni nie mają innych planów. Kochany chłopak. Potem przyszedł Matti, który zasiadł do hotelowego komputera z netem dwa metry od nas, a Elken prawie zawału dostała. Mattiego też do siebie zawołałam, darowałam mu kwestie imieninowe, ale spytałam o plany na wieczór. Matti odrzekł - co dla odmiany mnie przyprawiło niemal o atak serca - że jeśli konkurs odbędzie się i skończy planowo, to większość skoczków wraca jeszcze dziś do domów. Buuuuu! Później Vellu i Matti jeszcze się kilka razy kręcili po tym holu, kręcili się też inni zawodnicy, także Boski Havu z wielkopańską miną, i trenerzy, między innymi Tommiczek oraz Hannu L.. A Koja jak na złość nie było. Co gorsze, wielu zawodników i trenerów wychodziło już w pełni spakowanych! Jakby po konkursie rzeczywiście mieli już jechać, a inni z kolei wyglądali, jakby płacili za pokoje! To nie tak miało być! Zbliżała się 14.30, kiedy na żaden wywiad już nie było szans, za to my robiłyśmy się głodne. Fantazjowałyśmy, że gdyby zawody dziś zostały odwołane na przykład z powodu wiatru, to można by je przenieść na jutro i wszyscy byliby zadowoleni, a w każdym razie my. Elken chciała już iść jeść, ale ja uparłam się, że chcę powiedzieć Janne o imieninach i nie ruszę się stamtąd, dopóki się z nim nie zobaczę. Tyle tylko że Janne w przeciwieństwie do kolegów nie szedł powolnym i ślamazarnym krokiem, a dziarskim i energicznym, i kiedy się zorientowałam, że to on, musiałabym za nim wołać, a na to na pewno nie miałam ochoty. Arrrgh. Trudno. Janne wybył i zniknął z oczu, więc poszłyśmy na pizzę, bo do kwali miałyśmy godzinę. Humory takie sobie, bo ani wywiadów, ani chłopacy się na imprezę nie wybierali i w dodatku mieli już zaraz wyjeżdżać :/ I jeszcze z Janne nie pogadałam!
Zaczęła się kwali i kolejne cyrki z pogodą. My stałyśmy sobie na fajnym strategicznym miejscu, skąd widziałyśmy i skoczków pod budkami, i skoczków idących na wyciąg, i skoczków wracających ze skoczni, i na dokładkę tych skaczących na skoczni. Miejsce to obczaiłyśmy już dzień wcześniej, było zaciszne i nie wiało w nim, i tak naprawdę tam samo siedziałyśmy latem, kiedy przyjechałyśmy na Rukę celem Norwegów i Polaków. Nasze miejsce innymi słowy :D Pojawił się obiecany Janne Marvaila, z którym wywiad już do czytania na SNC :) Okazał się tak przemiłym człowiekiem, na jakiego wygląda :) Mówił do rzeczy, był uprzejmy, śmiał się i w ogóle było przesympatycznie. Powiedziałyśmy mu, że nowe kurtki są paskudne, i też jakoś nie protestował bardzo w ich obronie, buahahaha. Na koniec nie mogłam mu nie powiedzieć, że jest przemiłym człowiekiem, na co z zaskoczeniem wybuchnął śmiechem i aż ręce rozłożył. Super facet. Najlepsze było, kiedy powiedział, że lubi grać w golfa. Goooooosh... My sobie tego golfa z Elken wymyśliłyśmy, więc tak podświadomie się nastawiałam, że może wspomni o tym, i niemal ryknęłam śmiechem, kiedy powiedział, że działał w Fińskim Związku Golfa. Aż miałam ochotę zapytać, czy często grywa z Tommim Nikunenem, mmm... i czy przywiózł do Ruki zestaw miniglofa *rotfl*
Później pojawił się Kojo, który zaraz zaczął się tłumaczyć, że był o 12.55 na miejscu, a nas nie było (pewnie że nie, bo byłyśmy równo), a chciał nam powiedzieć o tej odprawie, ale przyjęłyśmy go wyrozumiale i obiecał pogadać z nami po kwali - jak też zresztą zrobił i było full wypas professional. Potem zaś zagadałam Riku z YLE. Riku został przeze mnie i Elken zdiagnozowany na okoliczność ADHD czyli zaburzenia: nadmierna aktywność, niedobór uwagi. Oczywiście druga opcja to owsiki. Facet się kręcił non stop po skoczni. Non stop. Raz tu, raz tam, zaraz go nie ma, zaraz gada z kim innym, a jak nie gada, to dzwoni. Żywy elektron. A jak Janne M. udzielał nam wywiadu, Riku go znienacka od tyłu zaszedł i aż go Janne M. musiał ofuknąć. Później już w domu oglądałyśmy filmiki na stronie YLE, krótkie wywiady na skoczni z zawodnikami, to kilka razy się normalnie oglądał gdzieś za kamerę i patrzył, lol. W końcu udało mi się przyuważyć Riku bez komórki, bez osób towarzyszących, w odległości dwóch metrów, i zaszłam mu drogę, bo już chciał gdzieś lecieć. Wyłożyłam mu w czym rzecz, pochwaliłam całe YLE, z nim i Hannu-Pekką Hänninenem na szczycie, a jemu było bardzo miło i w ogóle. Przemiły facet :D
Pojawił się też Janne, który jakimś cudem przechodził dwa kroki od nas, więc zagadałam go i patrząc w te jego piękne oczy przedłożyłam kwestię imienin, Zen Café w Ski Bistro i tak dalej. Janne złożył życzenia, ale powiedział, że się nie wybiera. Zaprzeczył jednak, jakoby wyjeżdżał wieczorem, więc doszłyśmy z Elken do wniosku, że pewnie woli inne towarzystwo :/ Potem odbył się kolejny szalony konkurs, który też widzieliście w tv i za który pewnie wieszacie psy na Walterze Hoferze i organizatorach. Chociaż nie: nie odbył się. Po kwalifikacji, przerywanej serii pierwszej i upadku Janne konkurs odwołano - i to na dobre, bo w obliczu niekorzystnej prognozy pogody, nie dano rady przeprowadzić go w niedzielę. Takie życie... Trzeba jednak zawsze widzieć korzyści: stwierdziłam, że skoro odwołali, to ludzie mają więcej czasu i może uda się coś jednak z tym Andersem Jacobsenem. Od Andersa Bardala dowiedziałam się, że wyjeżdżają dopiero jutro, pozostało więc zaczekać na Andersa J. i zapytać. Anders J. wyłonił się wreszcie, ponownie w otoczeniu tłumu rodzimych dziennikarzy - zupełnie jak Adam Małysz chwilę wcześniej - i znów w jednej chwili udało mi się go zagadać. Anders ze spokojnym wyrzutem powiedział, że nie byłyśmy na miejscu, gdy Mika nas szukał, zgodził się jednak pogadać z nami o 21. w hotelu, więc miałyśmy jeszcze godzinę :) Tradycyjnie wróciłyśmy do media center, zgrałyśmy zdjęcia, a potem był wywiad, który udał się bardzo fajnie. Anders J. jest równie miłym człowiekiem jak poprzedni wywiadowani. Skupiał się na pytaniach, był niesamowicie spokojny i uprzejmy, i tak jakby trochę nieśmiały. Nie ma chłopak jeszcze wprawy w udzielaniu wywiadów, ale radził sobie doskonale i była to czysta przyjemność. Na koniec podpisał się dla czytelników, ale że za pierwszym razem mu nie wyszło, podpisał się jeszcze raz, przy czym mówi: "Muszę to poćwiczyć." Chciałam zapytać: "Angielski?", ale ugryzłam się w język, zdając sobie sprawę, że chodziło mu raczej o sam autograf *rotfl* Okropna jestem. Po wywiadzie Elken przyuważyła nagle Janne!!! Zaraz ku niemu przyskoczyłam - a miał pełno z sobą bagaży - pytam o zdrowie i życie po upadku, a także patrząc na bagaże dość sugerująco, że jednak wyjeżdża? Janne powiedział, że nic mu nie dolega i że nie, nie wyjeżdża, zabiera się z rzeczami do domku, który wynajęli z rodziną. No i wtedy okazało się - to znaczy, ja się dowiedziałam - że Janne przyjechał do Ruki razem z Tiią i Mico. Aha... Oczywiście ukułyśmy z Elken własną teorię, że pewnie jakąś ściemę wcisnął: że pewnie wynajęli sobie z chłopakami jakiś domek, by tam w spokoju pić, nie nękani przez trenerów i dziennikarzy :P Zastanawiałyśmy się, czy może nie przypadkiem gdzieś na naszej Heikkali - skoro to takie sławne miejsce *rotfl* A po wyjściu z z hotelu minęło nas auto, na którego tylnym siedzeniu przyklejony do szyby siedział... Havu. Czasami szybko kojarzę - to był mercedes Risto Happonena, z którym miałam przyjemność w 2002. Rodzice przywieźli Havu na skoki...
Potem miałyśmy trochę czasu, podczas którego zrobiłyśmy się na bóstwa, a o 22 pojechałyśmy Ski Busem do Ski Bistro na Zen Café :))) Nabyłyśmy drinki, grali sobie fajną muzyczkę, stanęłyśmy pod filarem i wypatrywałyśmy znajomych. Przez chwilę wzdychałyśmy do koszulek z nadrukami i obie miałyśmy ochotę na "Rakastele mua", ale Elken uznała, że 20 euro nie ma ochoty płacić, a ja sama nie chciałam. Jedynym znajomym ze skoków, jaki się pojawił, był... Riku :D Pozbył się niebieskiej kurteczki i czerwonej czapeczki, i wyglądał bardziej luzacko. Przystojny facet. Nie wspomniałam nigdy, że Riku jest starszym bratem mojego ulubionego piłkarza fińskiego, Akiego Riihilahti :DDD Aki jednak ma posturę piłkarza, podczas gdy Riku sam mógłby być skoczkiem, bo jest bardzo szczupły :D W każdym razie Riku mnie obaczył i nawet się przywitał, stwierdzając przy okazji, że fajna kapela, a potem ludzie go sobie trochę palcami pokazywali :P Drugim znajomym ze skoków był Mika Kauhanen, młody skoczek z Puijon Hiihtoseura, który na Ruce robił na przedskoczka. W Ski Bistro był albo bardzo zmęczony, albo już bardzo wstawiony, ponieważ stał nieruchomo przy barze i chwiał się lekko na nogach, patrząc otępiałym wzrokiem z przestrzeń :| W każdym razie faktem jest, że po zaliczeniu Veikkaus Tour oraz Letnich Mistrzostw Finlandii oraz dokładnym opisywaniu zdjęć zaczęłam rozpoznawać młodych fińskich skoczków. Jestem z siebie dumna! Sala napełniała się wciąż i wciąż, ze skoków nikt więcej się niestety nie pojawił, a wtedy stało się coś, czego zupełnie nie przewidziałam. Wciąż zerkałam w stronę wejścia i w którymś momencie zobaczyłam gościa, który wyglądał jak... Antti Horto, kolega Janne Ahonena z zespołu Eagle Racing :| Antti ma na tyle specyficzną urodę, że nie pomyliłabym go z nikim innym - więc kiedy się zbliżył, zagadałam go. Przez chwilę nie kojarzył, kim ja jestem, ale zaraz go uświadomiłam - pamiętał mnie! Zaraz zresztą przyszli jego tata, Harri Horto i właściciel stajni, a także wspominany przeze mnie przy okazji relacji z Motoparku miły pan, który mnie ubierał w kombinezon i przypinał do dragstera - wszyscy mnie pamiętali! I jeszcze powiedzieli mi, że mają dvd z mojego przejazdu i że mi wyślą! Byłam normalnie w szoku, ale było mi tak niesamowicie miło :))) Jejku jej, tego się naprawdę nie spodziewałam! Mój humor znów podskoczył o kilka kresek :D A potem zaczął się koncert. Zen Café okazali się rzeczywiście odjechanymi gościami. Mnie osobiście do gustu najbardziej przypadł basista, który non stop uśmiechał się od ucha do ucha, włosy miał roztrzepane i wyglądał, jakby właśnie uciekł z zakładu. (No tak, wszystko jasne...) Lider kapeli (wokalista i gitarzysta) też był super, bo bardzo sympatycznie zwracał się do publiczności i miał z nią świetny kontakt :) O perkusiście się nie wypowiem, bo siedział z tyłu i nic nie widziałam ponad to, że ma glacę :P Zagrali kilkanaście kawałków, każdy z komentarzem, z których ja szalałam przy tych kilku znanych. A jak zagrali "Rakastele mua", jakiś Fin zapragnął odtańczyć ze mną, co też było sympatyczne. Elken stała obok i się nalewała ;> A jak skończyli przed pierwszą, zabrałyśmy się do Ski Busa i z powrotem do Ruki. I tylko żałowałyśmy, że nie było Mattiego, któremu Elken mogłaby zaśpiewać "Rakastele mua" (czyli "Kochaj mnie" w sensie: kochaj się ze mną), a ja - że Janne, któremu mogłabym "Olet todella kaunis" (czyli "Jesteś naprawdę piękny"). Zresztą "Todella kaunis" i tak nie zagrali, buuu :( A to taka ładna piosenka...
Na kwaterę wróciłyśmy o 2, ponieważ chciałam być mądra i wysiąść dwa przystanki wcześniej, coby mieć bliżej. W rzeczy samej trochę pomyliły mi się odległości i w gruncie rzeczy musiałyśmy dylać ze trzy kilometry wzdłuż drogi bez pobocza, na której ruch był jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu :| Lepiej o tym zapomniać. Poszłyśmy spać o 2.30, wstałyśmy o 9 i wyruszyłyśmy w podróż powrotną po 10. W domu byłyśmy tuż po 16.
Jak trudno uwierzyć, że to było zaledwie wczoraj!
Ugh, piszę te relację już pięć godzin :/ Przejdźmy do jakichś wniosków. Wyjazd był naprawdę super. Prawdziwym cudem jest, że całe i zdrowe przejechałyśmy te 900 km i się nie zabiłyśmy. Warunki na drodze były takie, jakie można sobie tylko wymarzyć i o jakie się modliłam ostatni tydzień. Co prawda wczoraj lało, kiedy wyjeżdżaliśmy z Ruki, ale deszcz skończył się jakieś 30 km za Kuusamo. Elken z autem poradziła sobie wspaniale - i to jest osoba, która wcześniej najdalej prowadziła przez kilka kilometrów i z powrotem! Brak mi słów zachwytu. Wychodziły jej takie manewry jak wyprzedzanie z prędkością 130 km/h, zawracanie (kiedy dziś znów pojechałyśmy w złą stronę tą samą Kallantie, kiedy jechałyśmy oddać auto :/), parkowanie, jeżdżenie pod górkę, jeżdżenie po lodzie - normalnie drugi Kimi Räikkönen! Z tankowaniem miałyśmy trochę problemów, ponieważ żadna z nas tego wcześniej nie robiła... Jedziemy sobie wczoraj z Kuusamo do Kajaani, a tu nam nagle zaczyna migać lampka, że bak prawie pusty :| Ja patrzę do książki, co to znaczy, to znaczy: ile tam zostało??? A książka mówi, że jak najszybciej mamy zatankować! Fajnie, dzikie pustkowie, ale na całe szczęście miałyśmy akurat 12 km do Hyrynsalmi, uff. Ja w każdym razie cała spanikowana jechałam, że nagle w środku tej głuszy nam auto stanie, bo nie wiem, na ile litrów i kilometrów przekłada się to "jak najszybciej" :| Nawiasem mówiąc to była jakaś ściema, bo do Ruki dojechałyśmy, zużywając pół baku, czemu więc w drugą stronę paliwo skończyło się nam w połowie drogi??? W każdym razie zajechałyśmy na pierwszą stację w Hyrynsalmi i... zonk. Jak się tankuje? Najpierw zajechałyśmy nie na tę stronę saturatora, co trzeba - albo też stanęłyśmy nie tą stroną auta, wszystko jedno :P Potem nie mogłyśmy otworzyć wlewu paliwa :/ Próbowałyśmy jedną ręką, próbowałyśmy drugą ręką, pchać, ciągnąć - śmiałyśmy się z samych siebie jak głupie (norma), po czym musiałam iść po pomoc do stojących niepodal w trzech autach i konferujących ze sobą przez otwarte okna panów. Pomogli nam. Potem zaczęłyśmy się zastanawiać, czemu paliwo nie leci, i okazało się, że to automat i najpierw trzeba kartę bankową włożyć. Jejku jej... I jeszcze teraz takie sprytne saturatory robią, że sam wie, kiedy bak jest pełen! Nie mówiąc o tym, że nasza (znaczy się mojego taty) syrenka miała chyba 70 l pojemności, a ta Toyota AYGO - 30 :/ Czasy się zmieniają... Zatankowałyśmy, podziękowałyśmy pięknie miłym panom i ruszyłyśmy w dalszą drogę, pewne, że Hyrynsalmi będzie przynajmniej przez miesiąc żyło tym wydarzeniem: jak to dwie panny z zagranicy nie umiały zatankować auta *ok* Buahahahaha.
Same zawody... Hm. Nawet odwołanie i namieszanie w zawodach nie popsuło nam humorów i ogólnej opinii o wyjeździe. Humory popsuły mi debilne komentarze na temat Waltera Hofera, jury i organizacji - komentarze ludzi, którzy zupełnie się nie orientują w sytuacji, a są pierwsi do krytyki; ludzi, którzy nie byli na miejscu, a najgłośniej szczekają. Motłoch i bydło. Mam nadzieję, że pośród Was są raczej rozsądnie myślący fani dyscypliny, a nie zacietrzewiający się pseudokibice. Jeśli chodzi o pogodę, to... cóż. We czwartek było w Ruce +2 i im bliżej wieczora, tym bardziej wiało i coś tam padało. W piatek rano było znów +2, nie wiało, ale pod wieczór owszem i padał paskudnie deszcz ze śniegiem, fuj. W sobotę rano było +4, też nie wiało, ale pod wieczór owszem, choć nie tak mocno. Warto dodać, że w sobotę łaziłyśmy po wodzie, to znaczy po jeziorze - zamarzniętym zresztą. Było to chyba jednak trochę ryzykowne, bo nawet wieczorem po nieodbytym konkursie powiedzieli przez megafon, by nie wracać do domów przez Talvijärvi, bo lód słaby :| Cóż... odsyłam do akapitu o skłonnościach samobójczych. W niedzielę rano było +5 oraz duło tak, że szkoda słów. Temperaturowo było więc jak najbardziej OK, ale zjawiska atmosferyczne nie były fajne i to one spowodowały, że działo się to, co się działo :/ Kiedy wróciłyśmy do Kuopio, mój termometr pokazywał +9, jeszcze wczoraj o północy. Dziś było +8, śniegu brak, a na skoczni zostało tylko kilka połaci. Podoba mi się ta zima.
Poznałyśmy nowych ludzi, pogłębiłyśmy znajomość ze starymi, poprzeżywałyśmy swoich ulubieńców, kilkorgu dodając nowe imiona. Janne "Jajniczek" Ahonen był boski i miło było go znów zobaczyć, nawet jeśli wciąż usiłuje mnie ignorować. Matti "Króliczek" Hautamäki zachowywał się jak zawsze naturalnie, a kiedy oddał dobry skok podczas sobotniej kwalifikacji, uznałyśmy, że pewnie w zawodach można było wygrać kanapę. Vellu "Sierotka" Lindström skakał świetnie i oby tak dalej. Nawet jeśli chodził ubrany w celofan ze szklarni z pomidorami. Arttu Lappi okazał się naprawdę fajnym facetem i udowodnił, że w Puijon Hiihtoseura jest więcej tych fajnych skoczków niż buraków. Janne "Boski Havu" Happonen jak zawsze udawał, że nas nie widzi, a my nabijałyśmy się z jego min i obmyślałyśmy setki sposobów na zwrócenie jego uwagi :P Havu naprawdę sprawiał wrażenie, że nie jest przez kolegów lubiany, ponieważ nie udało się nam przez całe zawody zauważyć, by z którymkolwiek z chłopaków gadał na luzie i normalnie. Wyglądało, że odnoszą się do niego z rezerwą i tolerują jak natrętną muchę :/ Jussi "Szwagier" Hautamäki uśmiechał się do nas sam z siebie i to było miłe. Harri "Wielbiciej Gejsz" Olli oraz Joonas "Boski Joonas" Ikonen robili zaledwie tło. Janne "Dorwać Małego" Marvaila zyskał naszą pełną sympatię. Tommi "Chomiczek" Nikunen wyglądał, jakby nie sypiał dobrze, a od kilku dni nie sypiał w ogóle. Zastanawiałyśmy się, czy to Miia tak go dręczy, czy może podopieczni, czy może wreszcie Janne M. taki jurny - a może wszyscy razem? Tommi wyglądał nie tylko na zmęczonego, ale też na bardzo niezadowolonego. Po kwalifikacji sobotniej poszedł do budki Finów z taką miną, jakby chciał ich obić, jednego po drugim. Trzymał w ręce flagę czy czym on tam ich puszcza do skoku, i naprawdę sprawiał wrażenie, jakby zamierzał jej użyć. Kiedy po jakimś czasie skoczkowie zaczęli powoli wychodzić z budki, patrzyłyśmy, czy idą prosto, czy może z trudnościami... Janne "Waciak" Väätäinen był sympatycznym misiem i z nim robimy wywiad następnym razem :) Risto Jussilainen nie stracił przez te lata nic ze swej gadatliwości - zagadywał kogo się dało, a kiedy wchodząc do kibla, przyuważył Janne Ahonena, zatrzymał się w drzwiach i kwadrans z nim konferował, oczywiście gestykulując i wciąż stojąc z jedną nogą w toi-toiu. Później, kiedy stracił z oczu kolegów, a żaden dziennikarz nie był chętny na wywiad, poszedł do polskich trenerów i do ich rozmowy się włączył. Nie zapominamy o Andersie "Andersenie" Jacobsenie, Roarze "Chudym Rudym" Ljøkelsøyu i Riku "Krasnoludku" Riihilahtim. A Hannu "Alzheimer" Lepistö...
Hannu stał się Elken i moim nowym ulubieńcem. Jak pamiętacie, miałyśmy z nim przyjemność w tejże samej Ruce latem. Jejku jej... Podczas zawodów Hannu robił wrażenie ciągle zdziwionego i tak zakręconego, że bardziej się nie da. Sprawiał wrażenie, że zupełnie nie wie, gdzie jest, i byłby szczęśliwy, gdyby mu ktoś powiedział, jak on się właściwie nazywa. Kiedy pytał o coś na recepcji, wyglądał, jakby pytał o wyjście i potem jeszcze się upewniał, gdzie ma skręcić, by nie zabłądzić. I tak dalej, i tak dalej... Nie mogłyśmy ze śmiechu, po prostu nie mogłyśmy. A ukoronowaniem wszystkiego, było kłanianie się Hannu, za każdym razem, gdy nas mijał i na nas patrzył. Gdyby nie patrzył, jego sprawa - ale patrzył! Więc my od razu, cyk, ukłon - pełne powagi i z sympatycznym uśmiechem. Hannu odkłaniał i tylko się dziwił...
Kończę. Spodziewajcie się poprawek, kiedy Elken przeczyta i doda coś od siebie, a także kiedy mnie przypomni się masa rzeczy, o których nie wspomniałam... :))) Ruka rulez.
[ WSPOMNIENIE 15 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 17 ]