Jedno jest pewne: kiedy/jeśli jutro dostanę się do centrum prasowego, na moim gadu-gadu pojawi się opis: SONJA, ZABIJĘ CIĘ!!! Jutro oznacza 6 stycznia 2007, a więc zaczynam pisać wspominek z Turnieju Czterech Skoczni już w jego trakcie. Wynika to poniekąd z faktu, że jestem tutaj - czyli w Bischofshofen - sama jak palec, a poniekąd że wciąż trzęsę się wewnętrznie i muszę się czymś zająć.
Nie jestem pewna, ale o Turnieju Czterech Skoczni postanowiłam sobie chyba już podczas poprzedniego sezonu. W Planicy umówiłyśmy się z Sonją (z SNC), że się wybierzemy. Plany długofalowe sprawdzają się w przypadku mojej osoby doskonale, więc już w początkach lata wzięłyśmy się za szukanie noclegów. Sonja na 100% wiedziała, że nie będzie na wszystkich konkursach, wybierała się wszakże na Garmisch-Partenkirchen i Innsbruck. Ja o Turnieju marzyłam od zawsze - jak chyba każdy fan skoków, bo to fajna i prestiżowa impreza :D Ach, no tak: idea Turnieju postała w mojej głowie, kiedy to nigdy nie mogłam trafić w dobrą formę mojego Janne - i pomyślałam sobie, że na Turniej to on się jednak zawsze jakoś spina... Notabene zawsze najbardziej ciągnęło mnie do Garmisch-Partenkirchen, ponieważ... szalenie podoba mi się ta nazwa. Oberstdorf zaczął mnie interesować dopiero po wspaniałych występach Janne na tamtejszym obiekcie (czytaj: po przebudowie starej Schattenbergschanze), a Bischofshofen jakoś tak zdobywało powoli moje uznanie chyba przez fakt, że tam dokonują się ostateczne rozstrzygnięcia. Do Innsbrucka nie ciągnęło mnie dla odmiany w ogóle - prawdopodobnie z powodu wielkości tego miasta. No i ta nazwa jakaś taka nie tego... Jee, nie ma to jak inteligentne uzasadnienia Clio.
Latem zarezerwowałyśmy sobie kwatery, we wrześniu (!) kupiłam bilety lotnicze na trasę Gdańsk-Monachium (28.12.) i Monachium-Helsinki (8.1.), w listopadzie postarałyśmy o akredytacje, a w grudniu - o urlop :P Potem zaczął się sezon, porobiły się plany wywiadowe (między innymi Boski Tom (Hilde), na którego napaliłam się latem), a już po inauguracji w Kuusamo odezwała się stara znajoma kochana Caroli, że może jednak wybierze się na część niemiecką Turnieju :D Oto bowiem okazało się ponad wszelką wątpliwość, że Sonji nie będzie w Oberstdorfie, więc wisiała nade mną wizja przebywania tam samej jak palec, co żadną miarę nie byłoby miłe. Pocieszałam się myślą, że będę przynajmniej w miejscu, w którym dwukrotnie umieściłam akcję moich opowiadań, więc jakbym je niejako znała... Tymczasem Caroli miała jechać i to było super. Pierwszy etap podróży odbyłyśmy nawet wspólnie, ponieważ leciałyśmy tym samym samolotem do Monachium :) Pożalę się tutaj trochę na samoloty w ogóle - i mam nadzieję, że będzie to jedyny raz (prawdopodobnie do czasu marcowej Planicy :/). Plan był taki, że lecę do domu na święta, po świętach na Turniej, a po Turnieju wracam do Kuopio. Pracowałam jeszcze do piątku 22.12. Samolot do Gdańska usiłowałam zarezerwować już w październiku, ale oczywiście loty były kompletnie beznadziejne, nie pasujące, nieodpowiednie, drogie etc. etc. etc. Ostatecznie podróżowałam dokładnie tak samo, jak na Wielkanoc: najpierw wycieczka z Kuopio na lotnisko w Vancie nocnym AUTOBUSEM (w godzinach 23-5), potem lot do Kopenhagi (6.45-7.25), a potem lot Kopenhaga-Gdańsk (9.25-10.20). Przypominam dwa fakty: za sobą miałam tydzień pracy, a zwłaszcza piątek, oraz NIENAWIDZĘ jeździć autobusami i NIE JESTEM W STANIE w nich spać. Mam nadzieję, że kiedy na wiosnę zrobią bezpośrednie połączenie Helsinki-Gdańsk, będzie ono o jakiejś NORMALNEJ porze. Wchodzę na lotnisko w Vancie o godzinie piątej rano, a tam tysiące ludzi. Zrobiło mi się niedobrze. Wiecie, ja mam taką trochę pokręconą osobowość, poprzez którą nie lubię poranków i nie lubię ludzi o poranku. Od zawsze miałam tak, że kiedy rano wstawałam i wlokłam się do kuchni na śniadanie, nie odzywałam się do nikogo, a kiedy szłam na zajęcia, nie lubiłam nikogo spotykać. Kiedy więc weszłam na ten terminal i zobaczyłam te TYSIĄCE, było mi naprawdę niedobrze. W dodatku te tysiące czekały do tej samej odprawy co i ja i zachodziła możliwość, że nie zdążę na swój samolot - mimo że odlatywał dopiero za 1,5 godziny. Nie było wszakże wyjścia: stałam w tej kolejce, przesuwałam się do przodu, zjadłam nawet jabłko w ramach wczesnego śniadania, czas mijał, aż tu nagle przybiega pani i pyta, kto na lot do Kopenhagi. Radośnie wystąpiłam, a ona kazała mi iść tam i tam bez kolejki. Jee! Kocham Finów. Poszłam więc do wyżej wskazanej bramki 315 przed klasą biznes i było super, bo zdążyłam jeszcze zrobić zakupy wolnocłowe dla rodziny. Potem leciałam przez tę Kopenhagę, aż nareszcie byłam w Gdańsku - gdzie zero śniegu. O świętach nie ma co pisać, bo to zupełnie nie temat skoków, przeskoczę więc do 28.12.
1. Oberstdorf 28-30.12.
28.12. we czwartek spotkałyśmy się z Caroli o znów strasznej godzinie, bo o 7, na lotnisku w Rębiechowie. Samolot miałyśmy 8.05. Co ciekawe, ona leciała Lufthansą, a ja LOTem. Jako mądre głowy wykoncypowałyśmy, że samolot jest jeden, ale obsługuje dwie linie :D Poleciałyśmy więc do Monachium i tylko przeżyłyśmy lekki szok, kiedy samolot po dłuuuugim krążeniu ponad chmurami w końcu przez nie zszedł... i 50 metrów niżej ukazała się płyta lotniska. Na lotnisku w Monachium panowała mgła i lekki mróz, przez co wszystko było pokryte igiełkami lodu i wyglądało przepięknie :) Kolejnym etapem podróży było dostanie się z lotniska do centrum miasta. Caroli upierała się, że tramwajem jedzie się do dworca głównego 10 minut, więc Clio-burżuj stwierdziła, że równie dobrze można wziąć taksówkę na koszt niżej podpisanej. Wsiadłyśmy do taksówki, wyjechałyśmy na autostradę... i jechałyśmy jakieś pół godziny :| Wyniosło nas to 56 euro (o ile nie 65) - podczas gdy pociąg do Oberstdorfu w sumie za dwie osoby 27 euro, więc spuśćmy zasłonę milczenia na fakt, że Caroli źle spojrzała na te tramwaje... Zajechałyśmy do Monachium na dworzec główny (wyjątkowo paskudny, choć zadaszenie peronów niczego sobie), a stamtąd miałyśmy pociąg do Oberstdorfu, więc władowałyśmy się z bagażami i ruszyłyśmy na południe :) Pogoda była śliczna, słońce pięknie świeciło, śniegu nie było. Jechałyśmy te dwie i pół godziny, Caroli opowiadała o Niemczech, o niemieckich skoczkach, że ten mieszka tutaj, a ten studiuje tutaj. W Immenstadt przeżyłyśmy lekki zawał, kiedy pociąg nagle ruszył w przeciwnym kierunku, co zdaniem Caroli nie powinno było mieć miejsca - i zaczęłyśmy zastanawiać się, czy nie powinnyśmy były się w w/w Immenstadt przesiąść, no ale na naszym pociągu jak byk pisało "Oberstdorf", a poza tym Caroli przypomniała sobie, że ona właściwie nigdy pociągiem do Oberstdorfu nie jechała *rotfl* W każdym razie jechałyśmy dobrą drogą, mijałyśmy góry i górki, niebo wciąż było rozkosznie błękitne, a słoneczko stało jakieś 40-45 stopni nad horyzontem i aż oślepiało, co było miłą odmianą po moich 10-15 stopniach w Kuopio. Zajechałyśmy na miejsce, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że jestem na Turnieju Czterech Skoczni.
Oberstdorf w moich wyobrażeniach był zawsze większym miastem :) Jakby nie patrzeć: Turniej i najróżniejsze mistrzostwa! Okazał się malutkim miasteczkiem, kilka razy mniejszym od Zakopanego, składającym się z wąskich, uroczych uliczek i stojących ciasno domków. Wokół były górki, ale tak naprawdę w ogóle ich z ulic nie było widać i to powodowało nieco klaustrofobiczne wrażenie, zwłaszcza u osoby, która lubi otwarte przestrzenie. Na ulicach było dużo przyjaznych ludzi, mniej jednak niż przy okazji skoków w Zakopcu, nie było barw narodowych jak przy okazji skoków w Zakopcu oraz pijanych i głośnych kiboli jak przy okazji skoków w Zakopcu. Przynajmniej jeszcze nie wtedy.
Udałyśmy się na kwaterę - Caroli mieszkała tam już zawczasu - z okna pokoju widziałyśmy skocznię :D Potem poszłyśmy odebrać akredytację - do centrum prasowego niespełna 10 minut spacerem. Moje zdjęcie jakoś do nich nie doszło, choć wysyłałam dwa razy, więc musieli mi zrobić nowe - na szczęście mój piękny szeroki uśmiech zniwelował nieco wrażenie buractwa (w sensie rumieńców :P), choć może coś do rzeczy ma bardziej kiepska jakość zdjęcia :D Połaziłyśmy po mieście, zrobiłyśmy niezbędne zakupy, a potem hmm... Ach tak, o 18 miała miejsce konferencja prasowa z udziałem trójki zwycięzców poprzedniego Turnieju oraz trójki aktualnych liderów PŚ. W rzeczywistości z pierwszej grupy pojawili się Janne Ahonen i Jakub Janda, zaś z drugiej - Simon Ammann oraz Gregor Schlierenzauer. Zabrakło Norwegów - Roara Ljøkoelsøya i Andersa Jacobsena - którzy ponoć nie dojechali. Na widok Janne miałam w planach rozpłakać się w głos - a konkretnie na widok jego nowej fryzury :((( Musicie wiedzieć, że przeżyłam poważne załamanie, kiedy w Engelbergu okazało się nie tylko że Janne nagle stracił formę, ale przede wszystkim że stracił swoje piękne włosy. Janne Ahonen, który przez te wszystkie lata tak wyprzystojniał, że podczas zawodów w Ruce uznałam go za najpiękniejszego faceta na świecie, ściął się na krótko dokładnie wtedy, kiedy miałam nadzieję, że na Turnieju w kameralnej atmosferze może uda mi się go przekonać, żeby rozwiązał włosy, ponieważ nigdy nie wiedziałam go w rozpuszczonych właśnie. Ech... Z planów płakania nic nie wyszło, ponieważ Janne w krótkich też wygląda bardzo ładnie i bardzo szybko się przyzwyczaiłam do jego nowej aparycji. Na konferencji oczywiście nijak mnie nie zauważał, a to nowość... Ale po konferencji uparłam się na rozmowę z nim. Musiałam odczekać wszystkie wywiady, na jakie zaraz go zaciągnięto, wszystkie bardziej prywatne spotkania (z jedną babą się publicznie w holu obejmował, a z drugą nawet całował! W sensie przyjacielskim, rzecz jasna, i wcale nie entuzjastycznie, ale jednak!!!), wszystkie autografy, aż wreszcie gdy pobiegł do wyjścia, to ja za nim i wreszcie raczył się zatrzymać, kiedy go zawołałam trzeci raz. [Gosh, jak się można tak dla faceta poniżać...] Zapytałam go po pierwsze, czy dałoby radę porozmawiać z jego nadobną małżonką, a po drugie czemu obciął włosy, skoro w długich był todella kaunis. Naprawdę naprawdę naprawdę! *rotfl* Naprawdę tak powiedziałam! *rotfl* A on się roześmiał! Tu Clio prawie zaliczyła zgon, ale jednocześnie wyszczerzyła się od ucha do ucha na lekko cieplejszy wyraz jego oczu. Powiedział w każdym razie, że już miał dość męczenia się z nimi (pewnie chodziło mu pielęgnację hihi) oraz że z Tiią raczej nie powinno być problemu :) I wtedy dałam mu odejść, życząc oczywiście standardowo powodzenia w skokach. Nie dziwię się, że ma mnie powyżej uszu.
W media center (czy też Presse-Zentrum, jak określa się to po niemiecku i jakiej to nazwy używała Caroli) było miło. Media center mieściło się w takim budynku, który nosi nazwę Kurhaus. Kur to słowo, od którego wzięło się "kurort" (a więc może coś wspólnego z kuracją? :P). Są tam różne pomieszczenia, w których prawdopodobnie odbywają się różne spotkania, jakieś sale konferencyjne i tak dalej. Tam się na czas Turnieju lokowały m.in. biuro zawodów (z Walterem Hoferem) oraz centrum prasowe właśnie. Podobało mi się. Po pierwsze obsługa była miła i sympatyczna. Po drugie - nie było tylu polskich dziennikarzy, choć też było ich multum i już na lotnisku w Monachium spotkaliśmy panów z "Rzeczpospolitej" oraz TVP. Byli fińscy dziennikarze: między innymi Markus Karjalainen z Savon Sanomat, ekipa z MTV3 - Toni Nieminen, Jani Uotila, a Jari Porttila dojechał później. Pojawił się nawet Janne Marvaila, któremu naskarżyłam, że Jari Piirainen z Suomen Hiihtoliitto nie raczył odpisać mi na maila, którego wysłałam mu za poradą właśnie Janne M., a dotyczącego materiałów o organizacji zawodów PŚ na cele pracy magisterskiej Elken. Janne M. się stropił i obiecał, że zajmie się sprawą osobiście. Równy gość. W media center był internet, był posiłek (kanapki, a także ciepłe dania - na przykład kluseczki albo pierożki, albo zupka), była miła atmosfera. A spod media center jeździły na skocznię shuttle busy, choć z tych miałyśmy skorzystać dopiero nazajutrz.
We czwartek odbyła się odprawa - a więc spotkanie trenerów z FISem. Tak się ciekawie złożyło, że było to w miejscu obok bufetu, kiedy więc spożywałam kolejny w tym dniu posiłek i rozmawiałam z Markusem, zaczęli się pojawiać trenerzy, a przy okazji inni dziennikarze i działacze :) Zapoznałam się podówczas z lekarzem fińskiej ekipy, Juhą Venäläinenem, który na co dzień mieszka i pracuje w Kuopio, a do którego usiłowałam dotrzeć już w roku 2001 :P Zapoznałam się z panem dziennikarzem z Radio YLE. Zapoznałam się z Jouko Törmänenem, ex-skoczkiem, obecnie działaczem FISu. Z Janim Uotilą i Tonim Nieminenem się nie zapoznawałam, ale rzucaliśmy sobie zalotne spojrzenia z dwóch krańców sali *rotfl* Tak naprawdę Jani przyglądał mi się z jakąś taką podejrzliwością, a Toni z ciekawością i może sympatią. Potem obgadywaliśmy z panami dziennikarzami trenerów :D Dowiedziałam się na przykład, że wspaniały, jedyny i niepowtarzalny Hannu Lepistö od 15 lat nie odzywa się do Markusa, ponieważ ma do niego żal o jeden artykuł :| Cóż, nikt nie jest doskonały. Potem przyszedł Tommi Nikunen, który na moje pytanie o nastroje w ekipie odpowiedział, że całkiem dobre, tylko go plecy bolą. Lol. A jeszcze potem Markus zaprosił mnie i Caroli na wieczorek fiński w Oberstdorfie.
W Oberstdorfie mieszka Finka, która od blisko 40 lat zajmuje się fińskimi skoczkami podczas wszystkich zawodów. Nazywa się Kaija Burkhardt, jest z wykształcenia pielęgniarką, aktualnie na emeryturze. Jej przygoda ze skokami zaczęła się od tego, że kiedyś przywieźli jej skoczka, co się rozbił na skoczni, bo jako jedyna umiała się z nim porozumieć. Od przynajmniej dwudziestu lat Finowie spotykają się w jednym z lokali, gdzie jest fiński kącik, fińskie flagi etc. Przychodzą tam trenerzy, działacze, dziennikarze, czasem skoczkowie. Było nam z Caroli głupio, ponieważ Finki z nas żadne, ale Markus uznał, że jesteśmy przyjaciółkami Finlandii, więc możemy jak najbardziej przyjść - więc przyszłyśmy. Obejrzałyśmy wspaniałą księgę pamiątkową ze zdjęciami sprzed dwudziestu lat, z wpisami skoczków i wszystkich wyżej wymienionych - i same się wpisałyśmy :D Przyszli w gruncie rzeczy wszyscy wyżej wymienieni, także Kari Ylianttila, trener Japończyków. Przyszedł Tommi Nikunen, Janne M., Doktor, Jouko z FISu, Toni Nieminen - ale jego zaraz zgarnęli do wywiadu. Okazało się, że Tommiczek jest naprawdę cierpiący na te plecy :( Biedny ledwo się ruszał i było widać wyraźnie, że go bardzo bolą :( Odważyłam się zapytać, co mu się stało, i powiedział, że dostał z serwa siatkarskiego, gdy z chłopakami grali trochę wcześniej tego dnia. Na ile się zorientowałam z rozmowy, uszkodził go Janne M. :| Biedny Tommiczek... Potem go do końca imprezy (która zresztą wcale się jeszcze nie skończyła) pytałam o stan pleców i jest jakby lepiej, ale wciąż dokuczają, buuu... Poza tym Tommi wyglądał bardzo szykownie w swojej koszuli, koralikach i z roztrzepanymi włosami :) I jakby trochę na mniej wymęczonego niż wtedy w Ruce. Może choć troszkę odpoczął przez święta... Aha, i tak w którymś momencie oczywiście jakoś wyszło (nie ode mnie!), że jestem psychiatrą, i potoczył się wesoły wątek, że od patrzenia dłużej niż pięć minut na nowe kurtki Finów można dostać psychozy. Albo epilepsji...
Następnego dnia był piątek, dzień kwalifikacji. W sumie nie robiłyśmy nic ciekawego - Clio szukała po mieście błękitnego golfika, ponieważ wpadła na oryginalny pomysł, żeby sobie z każdych zawodów skoków przywozić niebieski golfik. Pomysł spełzł na niczym, ponieważ nie znalazłyśmy odpowiedniego :/ Sprawa błękitnych golfików jest o tyle istotna, że jakoś uznałam, że moje zasoby odzieżowe nie wystarczą na cały Turniej. Niby do tej pory obchodziłam się przez większość życia z jednym błętkitnym golfikiem, a dopiero w Kuusamo zaopatrzyłam się w drugi. Warto natomiast dodać, że w identycznym przyodziewku startował w Oberstdorfie i później w Ga-Pa mój Janne :D I strasznie się napaliłam na fotkę - cobyśmy znów wyglądali na te bliźniaki, ale niestety nie wyszło :( Może kiedy indziej... Wracając wszakże do piątku - pogoda była wciąż piękna, w swoim czasie udałyśmy się na skocznię, a tam już całkiem sporo ludków na trybunach :) W Oberstdorfie na skoczni podobało mi się to, że trybuny dla widzów są umieszczone na takim jakby stadionie powyżej strefy dziennikarskiej, nie miałam więc wyrzutów, że komuś zasłaniam. Ochrona na skoczni była miła, do sub-presse-zentrum można było wejść, nawet jeśli się nie miało wejścia, do pewnych innych stref też. Podczas pierwszego treningu stałyśmy z Caroli w strefie FOTO - do której też nie miałam wstępu - zaś na drugi trening oraz kwalifikację przeniosłyśmy się do strefy dla "gości specjalnych" i ustawiłyśmy w miejscu, gdzie właściwie zupełnie nie było ludzi, a skoczkowie na wyciągnięcie ręki. Tam zbierałam autografy, ponieważ mama zażyczyła sobie Martina Schmitta oraz Noriakiego Kasaia, a Caroli prosiła o autografy od Niemców dla znajomej, a sama nie była w stanie zbierać, ponieważ robiła full wypas professional zdjęcia oraz zaczepiała polskich skoczków o wypowiedzi. To było poniekąd zabawne, ale trzeba przyznać, że Marcin Bachleda, Kamil Stoch i Stefan Hula zatrzymywali się i chętnie z nami rozmawiali :) Najbardziej ubawił nas Kamil, kiedy w jednym momencie powiedział "Same panie widziały" - a my taki zonk i zaraz go poprawiać, że żadne panie, tylko Kasia i Karolina, hihi. Sam się zresztą roześmiał :) Cóż się ciekawego zdarzyło jeszcze podczas piątku? Ano zagadałam Boskiego Havu, że niby dobrze skoczył i że gratuluję, a on nawet na mnie spojrzał i przemówił. No, "przemówił" to może za duże słowo - coś tam mruknął pod nosem, ale Caroli zdążyła nawet cyknąć foto :D Hmm, Caroli w międzyczasie wzdychała do Christiana Ulmera i do Vellu, ja do Janne oraz do Martina Schmitta, a także zrobiłam sobie zdjęcie z Davidem Lazzaronim, o którym jeszcze będzie nie raz i nie dwa...
W piątek odbył się bankiet i wtedy okazało się, że niebranie stroju wieczorowego na zawody skoków nie zawsze jest trafionym pomysłem. Ja oczywiście nie wzięłam, bo w ogóle brałam minimalną ilość odzieży - co najlepiej obrazuje fakt, że mój bagaż był dwa razy mniejszy niż bagaż Caroli, podczas gdy ona przyjechała tylko na dwa konkursy, a ja na cztery. W każdym razie musiałam iść w swoich spodniach narciarskich i w butach traperkach i miałam wrażenie, że wszyscy patrzą na mnie krytycznie ech... Pan przy wejściu też na pewno popatrzył krytycznie i spytał, czy mamy zaproszenia. My oczywiście zdębiałyśmy, że niby jakie zaproszenia, więc zapytał, cośmy za jedne, a jak się dowiedział, to nas wpuścił. Hmm... Potem okazało się, że to chyba nie tyle był "bankiet dla mediów", tylko raczej "bankiet dla oficjeli" - a to niestety coś innego. Tak czy owak, okazało się być zabawnie. Oto bowiem przybyłyśmy na imprezę po 1,5 godzinie, a przemówienia wciąż trwały. Caroli dowiedziała się od kogoś, że oni gadali dokładnie od samego początku. Przyznaję, że uśmiech Waltera wyglądał na nieco wymuszony. W każdym razie wiedziałyśmy, kiedy się pojawić hehe, bo przemówienia nareszcie miały się ku końcowi, a potem zaczęła się wyżerka. W sumie dużo nie zjadłyśmy, długo zresztą tam nie byłyśmy, pogadałyśmy trochę z panami z "Rzeczpospolitej" na temat kradzieży artykułów i nieprzestrzegania praw autorskich - a Caroli dopiero po fakcie zorientowała się, że pan, z którym rozmawiałyśmy, to właśnie Krzysztof Rawa, który po zawodach w Engelbergu napisał artykuł o Andersie Jacobsenie i "zapomniał" wspomnieć, że zrobił to na podstawie mojego wywiadu z wyżej wymienionym, jaki to przeprowadziłam w Kuusamo. I jeszcze się potem wypierał... Ech, szkoda słów. Sprawa jest w każdym razie nie do udowodnienia :(
W sobotę był dzień pierwszego konkursu Turnieju Czterech Skoczni - a ja wciąż nie czułam, że to Turniej! Myślę, że wpływ na to miał przede wszystkim rozmiar Oberstdorfu! Dziwne :/ Nie żebym miała go za metropolię, ale naprawdę spodziewałam się czegoś większego niż domek na domku! Hihi. Organizacja była super, dopięta na ostatni guzik, VIPów masa, gości specjalnych jeszcze więcej, trybuny wypchane po brzegi... a ja wciąż nie czułam, że to Turniej :/ Ech. W każdym razie pogoda była wciąż śliczna, nie wiało, nie padało, świeciło słońce i w ogóle. Pan ochroniarz uparł się, że powinnam iść do strefy FOTO, ponieważ jestem z przyjaciółką, która ma tam wstęp, i nie powinno się nas rozdzielać. Wyobrażacie sobie??? Szok. A ja akurat chciałam iść do "mojej" strefy prasowej, bo tam czułam się lepiej :P Jedna rzecz radowała mnie niepomiernie: bardzo dobry skok Janne Ahonena w pierwszej serii. To było w tamtym momencie najważniejsze i byłam pełna nadziei na drugą serię. W przerwie jeszcze zapoznałam się z nowym dziennikarzem w TVP, Maciejem Jabłońskim, który jest przemiłym człowiekiem (to już drugi!), i mam nadzieję rozwinąć znajomość. W drugiej serii wszystko szło dobrze - coraz większe emocje i napięcie - do czasu skoku Janne. Janne niestety skoczył wyraźnie słabiej i spadł w klasyfikacji, podczas gdy mógł walczyć o podium. To mnie zasmuciło i już z taką pewną obojętnością śledziłam końcówkę konkursu, a potem podreptałam za innymi na dekorację, gdzie cykałam fotki moim marnym sprzętem. Ech...
A potem okazało się, że jedziemy do Garmisch-Partenkirchen. Być może orientujecie się, że podczas Turnieju dwa konkursy są ruchome: Oberstdorf 29 albo 30 grudnia oraz Innsbruck 3 albo 4 stycznia. No, w tym roku wyjątkowo jeden raz na te wszystkie 55 lat także Bischofshofen się ruszyło z 6 na 7 stycznia (na to w ogóle brak mi słów, bo wywściekałam się latem), ale to tylko potwierdza regułę. W każdym razie tym razem konkurs w Oberstdorfie był w sobotę wieczorem, podczas gdy w niedzielę w południe już skakano kwalifikację w Ga-Pa :( Ja sama planowałam, że pojadę pociągiem do Ga-Pa w niedzielę rano, ale Caroli uznała, że mowy nie ma, i załatwiła nam transport autem u swojej znajomej od Szwedów. Tak więc w dzikim pośpiechu wróciłyśmy ze skoczni na kwaterę, gdzie już byłyśmy i tak spakowane, olałyśmy zupełnie konferencję (a przecież wiadomo, jak Clio uwielbia konferencje - tym razem jednak nie uczestniczył w niej nikt "ciekawy", a był Adam Małysz, co mnie skutecznie zniechęciło) i pobiegłyśmy do auta. Potem jechałyśmy dwie godziny do Garmisch-Partenkirchen drogą przez Alpy. I powiem Wam jedno: pierwszy raz w życiu miałam ochotę za przeproszeniem rzygać z powodu krętej drogi. Trzeba przyznać, że podczas tej wyprawy największe emocje jak na razie wiążą się właśnie z drogami. Do Ga-Pa można oczywiście jechać drogą niemiecką (ostatecznie obie miejscowości leżą w Niemczech), ale można też krótszą przez Austrię i Alpy. Droga przez Alpy oznacza, że trzeba wjechać na górę, poprzemieszczać się poprzez doliny i zjechać znów na dół. No i właśnie to wjeżdżanie stromą, krętą i zakręconą co kilkadziesiąt metrów drogą przyprawiło mnie i Caroli (nie wiem jak Sandrę) o rewolucje żołądkowe. Potem natomiast znalazłyśmy się na wysokościach i ja żałowałam tylko tego, że nie jedziemy tam w biały dzień. Jakże to musiały być przepiękne widoki! Mogłam sobie na te góry i doliny popatrzeć jedynie przy świetle księżyca i wyobrażać... Może następnym razem :) W międzyczasie usiłowałam dać znać Sonji, która czekała już na mnie w Ga-Pa, że jadę i że będę, ale właśnie wtedy okazało się, że bateria w mojej komórce nadaje się już chyba do wymiany. A mam ją dopiero trzy lata!!! Arrrgh! W każdym razie przyjeżdżamy do Garmisch, a tutaj kolejny szok: toż to normalnie metropolia!!! W moich wyobrażeniach było dokładnie odwrotnie: Oberstdorf miał być dużym nowoczesnym miastem, a Garmisch-Partenkirchen małym, przytulnym, górskim miasteczkiem. Cóż... Jechałyśmy, jechałyśmy, dziewczyny mieszkały pod samą skocznią, a ja z przestrachem patrzyłam, jak oddalamy się od centrum, gdzie miałam kwaterę z Sonją. Jakoś ostatecznie udało mi się ją zawiadomić i przybyła cała zdyszana. Wzięłyśmy taksówkę i udałyśmy się na naszą kwaterę, ufff. Miałyśmy śliczny pokoik z widokiem na Zugspitze oraz... na skocznię :DDD
2. Garmisch-Partenkirchen 31.12.-1.1.
Garmisch-Partenkirchen za dnia okazało się sympatycznym miłym miastem, z trzech stron otoczone górami, spokojne uliczki, przyjemna atmosfera. Pogoda była w dalszym ciągu piękna, świeciło słońce, śniegu nie było zupełnie. Po Ga-Pa rozbijałyśmy się z Sonją niestety taksówkami, co trochę nas wyniosło, ale innej rady nie było. Chociaż może była. Jeździły autobusy - tyle że raz na godzinę. Jeździły shuttle busy - ale nie wiem, czy mogłyby nas na i z kwatery wozić. Na piechotę wydawało się strasznie daleko - choć z doświadczenia wiem, że kiedy się jedzie autem, droga wydaje się zawsze większa, niż kiedy się idzie. W każdym razie miasto jako takie bardziej mi przypadło do gustu niż Oberstdorf, ponieważ nie było właśnie takie klaustrofobiczne i było widać te góry :P Na razie byłam więc zadowolona. Co oczywiście prędzej czy później musiało się skończyć...
Media center mieściło się w Hotelu Dorint, 10 minut od skoczni. Zajechałyśmy tam w niedzielę naszą taksówką, wypakowałyśmy ze sprzętem (czyli moim laptopem) i udałyśmy do sali. W pierwszych rzędach był tylko net bezprzewodowy, więc usiadłam w rzędach obok. W rzędach obok nie było kabla sieciowego, więc poszłam o niego poprosić. Okazało się, że mój komp tam nie będzie chodzić, a będzie chodzić przez modem. Przez modem jakoś jednak też nie chciał chodzić i ostatecznie po pół godzinie debatowania, szukania i zastanawiania się, wyszło na jaw, że LAN jest w sali obok. Arrrgh, miałam ochotę zabijać. Zamknęłam więc system i wyłączyłam kompa po raz drugi, i udałam się we wskazane miejsce, gdzie rzeczywiście, w przyjemnej salce stały stoły z upragnionymi kablami. Jakby nie mogli tego zrobić w jednej jak wszędzie indziej... *wywraca oczami* W swoim czasie pojechałyśmy na skocznię, gdzie było multum ludzi. Sektor prasowy podobał mi się o tyle bardziej od Oberstdorfu, o ile był znacznie większy: ciągnął się po całej jednej stronie wybiegu, a drugie tyle sięgało w bok do wioski skoczków. Mniej fajne było natomiast to, że znajdował się na tym samym poziomie co miejsca widzów i właśnie czułam się niekomfortowo, że moim pseudo-dziennikarstwem zasłaniam ludkom skoczków :( Kiedy słońce wyszło zza góry i zza drzew, zrobiło się tak ciepło... że zdjęłam kurtkę i zostałam w samym swetrze, uwierzycie??? To było niesamowite: 31 grudnia, stoję na olimpijskiej skoczni w Garmisch-Partenkirchen i opalam się na słoneczku. Wow. Poskakali sobie te treningi, poskakali kwalifikację, ja robiłam zdjęcia i generalnie nic ciekawego się nie działo. Chociaż nie: umówiłyśmy się na wywiad z Jussim Hautamäkim. Jussi jest ulubionym fińskim skoczkiem Sonji, więc postanowiłyśmy już dawno, że kiedyś zrobimy z nim wywiad - z myślą o czym zostawiłam go w spokoju podczas Veikkaus Tour, Mistrzostw Finlandii oraz inauguracji w Ruce, choć wszystkich innych Finów przemolestowałam :> Umawianie się na wywiad z Jussim wyglądało tak: w pierwszej serii treningowej spytałam go, czy się zgodzi, a on kiwnął głową; w drugiej serii treningowej zapytałam, czy pasuje mu siódma w hotelu, na co znów skinął głową. Lubię nieskomplikowanych ludzi.
Po kwalifikacjach zabrałyśmy się do domu, gdzie zrobiłyśmy na bóstwa, a w swoim czasie udałyśmy (niestety znów taksówką) do Hotelu Riessersee Renessaince, gdzie oto w romantico scenerii nad jeziorem (według mapy, bo po ciemku nic nie było widać) mieszkali Finowie. Byłyśmy znacznie przed czasem, ja się rozdziałam do bluzeczki, bo kominek grzał, i stresowałam, że znów wywiad robię, a tam się pełno ludzi kręci, z których niektórzy w kreacjach sylwestrowych (choć inni biegali w szlafrokach - nie ma to jak domowa atmosfera w hotelu). Śmiałyśmy się z Sonją z Boskiego Havu - oto bowiem kiedy już dojeżdżałyśmy na miejsce, Sonja dostrzegła przez okno Havu, biegnącego gdzieś... w las :| Cóż. Tymczasem do hotelu przyszli panowie z MTV3 - Jani Uotila, operator kamery oraz Toni Nieminen. Pojawił się też Janne Marvaila, a na koniec przyszedł mój Janne z Mico :| Lol. Udawałam, że nie słucham, ale MTV3 poprosili Janne, by za chwilę mogli nakręcić krótki reportaż o sylwestrze, Nowym Roku i Mico, jejku jej. Potem przyszedł Jussi, który powiedział, że ma kilka minut, bo musi się iść zaraz przebrać i na uroczystą kolację :/ Zrobiłyśmy więc krótki wywiad, i tak go zapytałyśmy prawie o wszystko, o co chciałyśmy (nie ma to jak układanie pytań do wywiadu...), po czym rozstaliśmy się w miłych nastrojach. A potem wzięłyśmy za przyglądanie, jak MTV3 robią reportaż, z czym była masa zabawy. W każdym razie reportaż był o tyle ważny, że chciałam zagadać Janne, czy mogę jakoś dostać się do Tii i zapytać ją o ten wywiad. Kiedy więc już Toni N. przestał się - za przeproszeniem - wygłupiać i było po wszystkim, poleciałam za Janne (który znów usiłował się wymknąć tylnym wyjściem), zawołałam kilka razy i wyłożyłam sprawę. A Janne w tym momencie okazał się posiadaczem niesamowicie błyskotliwego poczucia humoru ha ha ha. Powiedział mi oto, że mogę przecież jutro na skoczni z Tiią porozmawiać. Kiedy usiłowałam mu uzmysłowić, że na skoczni jest kilkadziesiąt tysięcy ludzi, że obszar jest dość duży, a ja w dodatku nie mam wejścia wszędzie - innymi słowy, kiedy zapytałam, gdzie do jasnej Anielki mam tę Tiię jutro znaleźć, ten pajac mi z baranim uśmiechem odpowiada: "No tam, koło skoczni". Miałam ochotę go udusić za robienie ze mnie idiotki, ale przy Mico nie wypadało. Nawiasem mówiąc Mico sprawia wrażenie bardzo grzecznego i dobrze wychowanego chłopca. Stał spokojnie i cierpliwie i tylko mi się przyglądał, kiedy rozmawiałam z jego ojcem.
Boski Havu w dalszym ciągu się nie pojawiał, więc zaczęłyśmy posądzać go o wilkołactwo (była prawie pełnia), przyszedł za to Vellu, który sprawiał wrażenie, że wcale nie ma ochoty na żadną uroczystą kolację hotelową, i Sonja nawet zaproponowała, by go ze sobą na jakąś imprezę do miasta zabrać, ale szybko zniknął nam z oczu, a my już czekałyśmy na taksówkę. Pojechałyśmy do hotelu Mercure, w którym odbywał się bankiet dla oficjeli, gdzie ponad wszelką wątpliwość nie chciano nas wpuścić, buu. I to chyba wcale nie przez brak stroju wieczorowego... Ech. Jako że byłyśmy już w miarę w centrum, uznałyśmy, że wracamy, a po drodze zaliczymy jakąś pizzerię w ramach świętowania. Tak zresztą zrobiłyśmy i było bardzo fajnie, i wcale się daleko na piechotę nie okazało. Byłyśmy w domu koło 22 i już nigdzie nie wychodziłyśmy, choć wyciągano nas na imprezę.
Z imprezą było tak, że w Ga-Pa pojawiło się więcej osóbek, które określamy ze znajomymi uroczym słowem "lafiryndy". Są to kobiety płci odmiennej, które mają trochę inne cele podczas zawodów skoków aniżeli jakakolwiek poważna praca. Osóbki te robią się na bóstwa, mają masę znajomych pośród skoczków i działaczy i przede wszystkim spędzają z wyżej wymienionymi miło czas. Zwykle jedna ma ochotę drugiej wydrapać oczy, jeśli tylko jakiś skoczek zechce się także z tą drugą zaznajomić. Poziom tych osób jest żenująco niski i patrzę na nie ze wstrętem i jednocześnie politowaniem. Oczywiście, dla nich takie a nie inne zachowanie jest czymś zupełnie normalnym, tak samo jak opowiadanie, co to one z kim i przy jakiej okazji zrobiły. Po prostu inny świat. Pojawia się pytanie, jak się sami skoczkowie stosunkują do tych osób. Jeśli nie chcą mieć nic do czynienia, to chwała Bogu. Jeśli jednak się zadają, nie są wcale lepsi - i moim zdaniem nie mają potem żadnego prawa patrzeć na nie z góry. Faceci! Z drugiej strony być może to po prostu działa na zasadzie jakiegoś układu: skoczkowie potrzebują materaca, lafiryndy się na to godzą - i wszyscy są zadowoleni... Fuj.
W sylwestra Caroli usiłowała wyciągnąć nas na imprezę, ale byłyśmy lekko padnięte (i zawiedzione, że żaden z zaznajomionych Finów nie zechciał zaprosić takich super lasek na ichnią zabawę sylwestrową), więc pozostałyśmy w domu, spisałyśmy wywiad z Jussim, obejrzałyśmy pokaz sztucznych ogni i kwadrans po północy poszłyśmy spać. W poniedziałek odbywał się wszak Konkurs Noworoczny! Nowy Rok zaczął się o tyle nieprzyjemnie, że padał deszcz. Jak się rozpadło, tak przestało dokładnie wtedy, kiedy jury postanowiło zakończyć konkurs z powodu zbyt silnego wiatru buuu :((( Jeszcze w trakcie napatoczyła mi się Tiia, którą bardzo uprzejmie zapytałam o wywiad, ale odpowiedź dostałam dwuznaczną - werbalnie odrzekła, że kilka słów może powiedzieć, niewerbalnie wykazała się znaczną rezerwą i chłodem. I tu Clio miała zonka. Oto bowiem trzeba powiedzieć, że do Tii Ahonen Clio ma niemal równie ciepłe uczucia jak do Janne i nigdy w życiu nie dała na nią złego słowa powiedzieć. Tiię, którą "znam" niemal tak długo, jak pasjonuję się skokami, zawsze uważałam za sympatyczną, inteligentą, ciepłą kobietę, która może mojego ulubionego skoczka obdarzyć największym szczęściem i radością. Od dawna chciałam z nią porozmawiać i teraz nareszcie nadarzyła się okazja. Tiia jest albo bardzo nieśmiała, albo po prostu ma dość mediów - albo co gorsza: jest zadufana w sobie. Rozeszło się o to, dla kogo pracuję. Kiedy odpowiedziałam, gdzie taki wywiad miałby się ukazać, długo dumała i zastanawiała się, po czym stwierdziła, że "ostatecznie kilka słów może powiedzieć". Orzekła, że możliwe to jest tylko na skoczni, czyli żadne spotkanie w hotelu nie wchodziło w grę. Ponieważ podówczas równo lało i warunki były, delikatnie mówiąc, niesprzyjające, "umówiłyśmy" się na Innsbruck i już teraz powiem, że z Innsbrucka nic nie wyszło, bo po prostu jej na skoczni nie przyuważyłam. Pozostaje mi nadzieja na jutro, na ostatni konkurs... Jedno jest pewne: jeśli Tiia okaże się burakiem, to ja chyba stracę wiarę w ludzi.
Konkurs zakończył się po pierwszej serii, Janne zajął miejsce bodaj 16-te, a Matti Hautamäki dla odmiany drugie, mimo że Janne w kwali był bardzo wysoko, a Matti znacznie niżej. Ech, co za sprawiedliwość... W kwestii Ga-Pa i konkursów warto jeszcze wspomnieć o dwóch rzeczach - po pierwsze Boski Havu, idąc sobie na skok i widząc stojące za bandą młode reporterki z aparatami, zrobił wybitnie głupawą minę i nawet udało mu się wygiąć wargi w kompletnie buraczany sposób. Oczywiście na wyżej wymienione nawet nie spojrzał, tylko przebiegł swoim sarnim krokiem mimo. A druga sprawa wiąże się z media center, które poza kwestią LANu podpadło jeszcze na drugi sposób, a mianowicie obsługa uparła się, że do sal nie można wnosić jedzenia. Osobiście do tej pory zastanawiam się, kto wydał taki debilny przepis, skoro sale składały się ze stołów, obrusów, krzeseł oraz NASZYCH WŁASNYCH komputerów. Jeśli więc ktoś chciał się posilić po zawodach i godzinach wystawania na deszczu, musiał to zrobić w holu, gdzie owszem, stało kilka stolików na krzyż. Innymi słowy: z media center w Ga-Pa byłam znacznie mniej zadowolona niż z Oberstdorfu. Po odbębnieniu pracy "dziennikarskiej" wróciłyśmy z Sonją na kwaterę, zrobiłyśmy na bóstwa i w swoim czasie udałyśmy na imprezę. Oto bowiem Clio zdecydowała się iść do lokalu o dumnie brzmiącej nazwie "Peaches", ponieważ dowiedziała się, że wieczór wcześniej bawił tam David Lazzaroni...
David Lazzaroni spodobał mi się od pierwszego wejrzenia kilka lat temu. Spodobał mi się w sensie fizycznym, uważam go po prostu za jednego z najprzystojniejszych skoczków. I już nie ma znaczenia fakt, że ja Francuzów jako takich nie lubię :/ W listopadzie Lazzaroni, Emmanuel Chedal oraz Vincent Descombes Sevoie trenowali w Kuopio i raz nawet wpadłam na nich na swojej dzielnicy, wtedy też sobie postanowiłam, że zrobię z nimi wywiad, ale to się ostatecznie nie udało. W Oberstdorfie cyknęłam sobie wspólną fotkę z Davidem, od której wszystko się zaczęło. Oto bowiem zarówno Caroli, jak i Sonja, doszły do wniosku, że wyglądamy na niej zupełnie jak małżeństwo, a w każdym razie jak idealna para. Zaczęłam więc mówić o Davidzie "mój przyszły mąż" i było wesoło. Podczas konkursu w Ga-Pa zrobiłam coś zaskakującego dla samej siebie, ponieważ kiedy David szedł na skocznię, a dziewczyny robiły mu zdjęcia, ja nagle zupełnie impulsywnie pomachałam mu z tyłu... a on odmachał - i to była dla mnie kaplica. Dziewczyny oczywiście miały ubaw, a ja miałam zonka. I różne nieprzystojne myśli z Davidem i sobą w roli głównej :| Faktem było, że z chęcią bym się z chłopakiem zaznajomiła, a to najlepiej zrobić rzeczywiście na jakimś innym gruncie niż skocznia narciarska. Kiedy więc dowiedziałam się, że odwiedził "Peaches" w sylwestra, pomyślałam, że w Nowy Rok może też tam skieruje swe kroki. Niestety. Ze znajomych pojawili się "jedynie" Matti Hautamäki, Harri Olli, Andreas Kuttel, Guido Landert, Szwedzi, panowie z MTV3 z Tonim Nieminenem ... A Francuzików nie było :( Kiedy miałam już dość oglądania, co odstawiają lafiryndy, poszłam do domu, a przynajmniej z lokalu miałyśmy na kwaterę blisko. Sonja nie wytrzymała wiele dłużej, a nazajutrz opowiadała mi, co się później działo. Największym zaskoczeniem okazał się Matti, który nie dość że po jednym piwie wcale nie wpadł pod stół, to jeszcze na własnych nogach i dość przytomny wyszedł z lokalu, gdy go zamykali. Mocnymi głowami nie mogą się za to poszczycić Harri oraz Toni. Nie zamierzam tutaj wdawać się w szczegóły, ale Sonja dość obrazowo przedstawiła swoje pożałowanie w stosunku do tego pierwszego oraz pewne przerażenie w stosunku do drugiego...
3. Innsbruck 2-4.1.
We wtorek pojechałyśmy do Innsbrucka, a podróż upłynęła bardzo miło poprzez Alpy. Droga automatycznie przywodzi na myśl odcinek Kraków-Zakopane - a przynajmniej automatycznie dla kogoś, kto ma za sobą tyle podróży pociągowych na wyżej wymienionej trasie, ile ja mam: tego konkretnego stukotu kół i tych nieustannych zakrętów nie da się pomylić z niczym innym... Myślę, że do tego czasu Sonja była już absolutnie zakochana w Andersie Jacobsenie i napalona na wywiad z Boskim Tomem, zaś ja jedno i drugie w stosunku do Davida Lazanii. Do Innsbrucka jechało się pociągiem niespełna 1,5 godziny, w pociągu grzali tak, że siedziałam w samym tylko t-shircie, a czas mijał nam na wymyślaniu pytań do Boskiego Toma oraz do Dużego Pana. Jeśli spytacie, kto to jest Duży Pan, już wyjaśniam. Pamiętacie może, że kiedy w Ruce usiłowałam umówić się z w/w Andersem J. na wywiad, jakiś Norweg mi go uparcie usiłował wyciągnąć? To był właśnie Duży Pan, który w ekipie norweskiej odpowiada za kontakty z mediami, a który naprawdę nazywa się Jørgen Hyvang. Za wywiad z Boskim Tomem zabrałam się już w Oberstdorfie podczas kwalifikacji (co też było zabawne, ponieważ kiedy Tom się zatrzymał i począł uprzejmie nasłuchiwać, wtedy ja wyrecytowałam, kim jestem, skąd jestem i czego od niego chcę, po czym Tom stwierdził, że nic nie słyszy, ściągnął kask i kazał sobie powtórzyć od nowa. Jee :D), ale Tom odesłał mnie właśnie do Dużego Pana, który po wielu ochach i achach dał mi swój numer telefonu i kazał dzwonić. Pierwotna wersja zakładała, żeby się spotkać z Tomem w Oberstdorfie przed konkursem, ale ostatecznie Duży Pan uznał, że nie ma czasu. Znaczy się: że Tom nie ma czasu. W Ga-Pa trochę mi przeszła ochota, ale Sonja powiedziała, że nie ma mowy: robimy wywiad i tyle. Znów więc było dzwonienie i umawianie się i ostatecznie ten wtorek, kiedy nie było żadnych skoków, jakoś Dużemu Panu podpasował. Poleciałyśmy do hotelu Austrotel, a tam się Niemcy wyładowują. Ostatecznie okazało się, że wszystkie ekipy poza Austriakami tam właśnie mieszkają. Milutko. Tom czekał na nas taki trochę jakby zestresowany, ale pogadałyśmy z nim i było bardzo przyjemnie. Trzeba przyznać, że jak na Skandynawa ma bardzo bogatą mimikę i zasób gestów :D Sonja do tej pory zachwyca się sposobem, w jaki Tom zaprezentował pokazywanie sobie palcami na norweskich ulicach Larsa i Bera, a także radość ekipy z dobrej, piątej pozycji Bera podczas zawodów w Ga-Pa. W sumie szybko nam ten wywiad poszedł: 10 minut i wyczerpałyśmy wszystkie kilkanaście pytań, więc zaczęłyśmy improwizować, żeby sobie chłopak nie pomyślał, że się umówiłyśmy na taki super ekskluziw wywiad, a potem odbębniłyśmy raz dwa :/ W każdym razie Tom okazał się wporzo chłopakiem :) A potem po raz kolejny zadzwoniłyśmy do Dużego Pana, żeby się dla odmiany umówić z nim na rozmowę :D Duży Pan był bardzo zaskoczony, ale ostatecznie się zgodził i kazał nam do siebie przyjść... na drugi koniec holu - piętnaście metrów dalej, buahahaha. Siedział tam na necie i pracował, ale w międzyczasie trochę z nami pogadał i też było miło :) Na początku pewnie miał nas za namolne dziennikarki, ale w trakcie jakby zmiękł i chyba pozytywniej się do nas ustosunkował, bo potem już znacznie serdeczniej się z nami na skoczni i przy innych okazjach witał.
Po wywiadach usiadłyśmy sobie w holu i patrzyłyśmy na tych wszystkich cudownych, kochanych, młodych skoczków oraz trenerów, których cała masa biegała w najróżniejsze strony po hotelu. Nie było lafirynd, nie było dziennikarzy, byłyśmy tylko my i oni :D Skoczkowie na wyciągnięcie ręki, tyle możliwości wywiadowych :DDD No i w którymś momencie nie wytrzymałam i poszłam do Pekki Niemeli. Pekka Niemelä jest fińskim trenerem z Kuopio, który od tego sezonu prowadzi reprezentację Francji. Kiedy stał przy windzie, napadłam go, wyłożyłam sprawę, że chodzi mi o wywiad, a on: "To usiądziemy teraz?" Ja w panice, że nie i że właściwie chodzi mi o chłopaków, ale z nim też chętnie pogadam, tyle że raczej jutro. Pekka dał mi swój numer, na wypadek gdybyśmy się nazajutrz na skoczni nie zobaczyli, obiecał porozmawiać z chłopakami, przy okazji w ciągu pięciu minut wypytał mnie o masę rzeczy, a drugie tyle powiedział o sobie :D Dowiedziałam się między innymi, że jego tata jest profesorem na Uniwersytecie w Kuopio, a on sam mieszka 200 m od Miki Kojonkoskiego. Przemiły, serdeczny człowiek :)))
Gdzieś tam w międzyczasie mignęli Ahonenowie z dziecięciem, skoczkowie wciąż się kręcili, ale ostatecznie postanowiłyśmy iść do domu, no bo ile można siedzieć w hotelowym holu? Okazało się, że na piechotę mamy do siebie jakieś pół godzinki, więc było ok. Oto bowiem w Innsbrucku mieszkałyśmy w hotelu Ibis, który znajduje się 20 metrów od dworca kolejowego, w samym centrum. Z centrum na skocznię jest jakieś pół godziny, więc generalnie wszędzie blisko i to mi się bardzo podobało. Hotel Ibis był bardzo przyjemny, tylko że tym razem nie miałyśmy widoku na skocznię buuu. Kiedy przyjechałyśmy, pogoda była śliczna: słońce i niebieskie niebo, skocznia wyglądała śmiesznie - biała pośród zielonego. Pod wieczór jednak do Innsbrucka dotarły śnieżne chmury, które pożegnały nas w Garmisch-Partenkirchen, i niestety zrobiło się mniej fajnie. Sam Innsbruck okazał się miłym miastem, dużym miastem - oczywiście w stosunku do poprzednich, bo 130 tysięcy ludzi nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Góry tu były jeszcze większe i wyglądały super nad miastem. Wiecie, ja nigdy nie byłam w mieście w górach - to ciekawe wrażenie. Innsbruck jest rzeczywiście w miarę starym miastem w tradycjami - są kamienice, duże domy, tramwaje, ruch etc. A nad tym wszystkim góry :D Śmiesznie :D
Następnego dnia była środa, kiedy to skakano kwalifikacje. Jako że z hotelu na skocznię rzeczywiście nie miałyśmy daleko, poszłyśmy na piechotkę, a w każdym razie do media center na piechotkę. Media center mieściło się w tamtejszej akademii pedagogicznej, a konkretnie w jej sali gimnastycznej. Sala była duża, dużo przestrzeni, dużo stanowisk dla ludków... tylko że wtedy okazało się, że Austriacy, skądinąd mili ludzie, lubią zarabiać. Teraz przygotujcie się na szok: za internet w media center trzeba było płacić. Mnie na chwilę odebrało mowę. Nie żeby 20 euro (na dzień) było dla mnie jakimś wielkim wydatkiem, niemniej jednak czegoś takiego się zupełnie nie spodziewałam. Nie ma nawet co wspominać, że żadnego poczęstunku za friko nie było dla dziennikarzy, nie nie... Stwierdziłam, że nie zamierzam dać zgredom zarobić, i wywiad z Tomem wrzuciłam przez komputer miejscowy, z którego można było korzystać - święci pańscy! - za darmo. Uznałam, że dnia następnego pozbędę się owych 20 euro i wtedy wyślę zdjęcia z kwalifikacji oraz konkursu. Zostawiłyśmy więc bezużytecznego laptopka na miejscu, a same pojechałyśmy na Bergisel. Shuttle bus zabrał nas w jakieś dziwne miejsce, a mianowicie nie na stadion, tylko na wysokość progu skoczni :/ Biegali tam w tę i we wtę skoczkowie, trenerzy, dziennikarze i w ogóle :/ No cóż. Postałyśmy trochę, pogapiłyśmy się w górę (na rozbieg) i w dół (na stadion), porobiłyśmy trochę zdjęć, po czym zeszłyśmy w dolne partie obiektu - przy czym Sonji zajęło to nieco więcej czasu z powodu lęku wysokości. Panowie porządkowi zupełnie nie potrafili nam powiedzieć, gdzie jest nasz sektor prasowy, więc poszłyśmy przed siebie i tyle. Zresztą w końcu udało się nam go znaleźć, a okazał się całkiem przyjemnym miejscem. Później zaczęły się treningi i kwalifikacja, nic się zresztą takiego nie działo, odwiedziłyśmy kafeterię na stadionie, w której też kazano nam płacić, a w której wisi masa ładnych fotografii ze skoków oraz wypchany skoczek z nartami. Podejrzewam, że czas upłynął nam na wzdychaniu do swoich ulubieńców i robieniu zdjęć - no bo co innego? Ach, no i na martwieniu się o Toniego Nieminena, którego ostatnim razem widziano (to znaczy Sonja widziała) w lokalu w Garmisch-Partenkirchen w stanie wskazującym na bardzo poważne spożycie, a który nie raczył się nam objawić ani we wtorek w hotelu, ani we środę na skoczni... Usiłowałyśmy się umówić na wywiad z Gregorem Schlierenzauerem, ale nie było szans - i w sumie jakoś się temu nie dziwię...
Po całej zabawie wróciłyśmy do hotelu via media center, skąd trzeba było zabrać laptopka i zarezerwować sobie na okoliczność jutrzejszej konferencji miejsce w pierwszym rzędzie. Zadzwoniłam do Pekki z pytaniem o godzinę i zgodziliśmy się, że 19 będzie pasować, zrobiłyśmy się na bóstwa, wymyśliłyśmy pytania - i tak nam czas upłynął, a po nim podreptałyśmy do hotelu. O hotelu Austrotel można powiedzieć bardzo wiele miłych rzeczy, z których najprzyjemniejszą będzie z pewnością jego usytuowanie. I nie chodzi nawet o to, że miałyśmy go w zasięgu nóg - nie, chodzi o to, że w jego sąsiedztwie znajdowały się: OBI, salon samochodowy oraz Media Markt. Oto bowiem umyśliłyśmy sobie, że Norwegowie będą mieli gdzie chodzić w wolnym czasie: Ber jako rozrywkowy chłopiec będzie buszował w tym ostatnim, zaś Andersik będzie w swoim żywiole, mogąc dokonać zakupów w OBI, a potem pogrzebać w jakimś aucie. Warto bowiem przypomnieć, że Anders jest z zawodu hydraulikiem, a z zainteresowania - mechanikiem samochodowym :D Od tamtego czasu zaczęła się już nieustająca głupawka moja i Sonji, której głównymi tematami był właśnie Andres "Rurka" Jacobsen, jego norwescy koledzy, a w porywach wszyscy inni skoczkowie i znajomi Waltera :PPP W każdym razie przyszłyśmy do hotelu nawet przed czasem, ja się znów denerwowałam wywiadem z moim przyszłym mężem, w holu było trochę ludzi, a mało miejsc, zaś w barku - światło nieodpowiednie do zdjęć. W barku gadałyśmy dzień wcześniej z Boskim Tomem i hmm... No w każdym razie udało nam się zająć kanapy i fotele, aż nareszcie o 19 przybyli dumni i bladzi Francuzi w osobach Davida Lazzaroniego oraz Vincenta Descombesa Sevoie w klapkach i bez skarpetek. Na wszelki wypadek zadałam im na samym wstępie pytanie, czy mówią po angielsku - ponieważ dość szeroko znana jest ignorancja narodu francuskiego w kwestii tego właśnie języka. Na szczęście mówili - "trochę", jak to stwierdził Vincent, ale jak dla mnie jego "trochę" było zupełnie zadowalające. Vincent zresztą podczas wywiadu mówił zdecydowanie więcej niż David, którego określiłyśmy z Sonją mianem intelektualisty i myśliciela, hehe. David usiadł koło mnie i potem przeżywałam to ze śmiechem cały wieczór *rotfl* Dość powiedzieć, że Francuzi okazali się bardzo sympatycznymi chłopakami i gadało się z nimi naprawdę fajnie :) Ach ten akcent, ach to "yesss", ach... Vinc i David zyskali w każdym razie dwie nowe fanki :D A tak jeszcze do kwestii osobistych - David powiedział, że tydzień wcześniej zerwał ze swoją dziewczyną, z którą był przez dwa i pół roku :| Oczywiście Sonja znalazła z miejsca wytłumaczenie: "Zobaczył ciebie w Oberstdorfie" - powiedziała do mnie - "i zerwał! To oczywiste!" *rotfl* Ale ten David to jest normalnie przystojny facet no... I jeszcze powiedział, że bardzo lubi HIMa!!! Romantico jak nic! Jejku jej... Jak już z chłopakami skończyłyśmy i się z żalem pożegnałyśmy (a w międzyczasie przyszedł Wolfgang Steiert i się bezczelnie na naszą kanapę wepchnął!), odbyłyśmy rozmowę z Pekką Niemelą i też było miło :) Po wywiadzie usiłowałam się postarać o transport do Bischofshofen, ponieważ miałam tam jechać sama, a zawsze to lepiej z przyszłym mężem niż w pojedynkę pociągiem, ale Pekka powiedział, że dopiero co znienacka dobił do nich fizjoterapeuta i już do Innsbrucka jechali lekko ściśnięci. Buuu...
Dnia następnego we czwartek odbył się trzeci konkurs Turnieju. I generalnie wszystko byłoby ok, gdyby nie to okropne media center. Jak napisałam, odżałowałam te 20 euro i zapłaciłam za net. Okazało się, że net jest bezprzewodowy, i mój laptop za nic nie chciał łapać. Pół godziny zajęło nam łapanie tej sieci, aż w końcu panowie techniczni się poddali i udostępnili swoją własną hmm... nie wiem, jak to się nazywa. Wkłada się to do laptopa z boku i to coś łapie neta. Net więc działał - ale na tyle fatalnie, że połączenie z serwerem galerii na SNC zrywało się co chwila i nie było mowy o wysłaniu zdjęć w pakiecie. A zdjęć było rzecz jasna kilka partii po kilkadziesiąt megabajtów. Myślałam, że będę zarzynać. Nie było innego wyjścia: trzeba było wysłać mailem, tyle że ja nie dysponuję kontem, z którego można wysyłać załączniki wielkości powyżej 20 Mb. Musiałam więc rozbić te wszystkie pakiety na porcyjki po kilka-naście Mb i załączać jeden po drugim. Dzięki temu ominęła nas seria próbna i wcale nie byłyśmy z tej przyczyny radosne, bo ja chciałam zobaczyć Davida, a Sonja Andersa :( Arrrgh! Potem musiałyśmy jeszcze czekać na shuttle busa, co dodatkowo nie poprawiło nam nastrojów. Dobrze, że na sam konkurs udało się nam zdążyć. A co w konkursie? Hmm... Mój przyszły mąż skakał w parze z moim Janne, co oczywiście nie było doskonałą pozycją wyjściową na drugą rundę, ale - niespodzianka! - skoczył naprawdę, naprawdę, naprawdę super skok! Przyznam bez bicia, że pierwszy raz w życiu podczas serii KO kibicowałam rywalowi Janne Ahonena... David skakał czwarty od końca, a po skoku był piąty na liście lucky loserów. Dwóch spieprzyło skoki, jednak Dmitri Ipatov, którego będę do końca życia nienawidzić (żart), skoczył tyle samo co David, ale dostał notę o pół punktu wyższą i awansował do finału jako piąty z przegranych :((( No co za cholerna niesprawiedliwość!!! David był 31. z 0,5 punktu straty :((( I oczywiście jego skok był lepszy niż kilku tych, którzy dostali się do II serii z KO :((( Buuu!!! Byłam bardzo bardzo zawiedziona, a jeszcze po jego skoku niemal rzuciłam się na niego z radością i powiedziałam, że ma duże szanse na awans. Ech... Miłe jest to, że sam się rozjaśnił oraz że mnie poznał :D No ale druga seria trwała, Janne utrzymał swoją wysoką piątą pozycję i nie dał się wyprzedzić Adamowi Małyszowi oraz nikomu innemu (a to dziw...), ale też świetnie skoczył w obu seriach. No a Andersik wygrał zawody...
Muszę przyznać, że jeśli chodzi o fizyczną atmosferę na zawodach Turnieju, to zdecydowanie najbardziej podobał mi się konkurs na Bergisel. Myślę, że wynika to z faktu, iż pierwszy raz w życiu byłam na stadionie, który jest... stadionem właśnie. Skocznia wpada pomiędzy trybuny i kiedy stoi się na dole, słyszy się ten niesamowity harmider, jaki kibice robią podczas występów - oczywiście głównie swoich zawodników, ale nie tylko. To było naprawdę fajne i człowieka aż ciarki przechodziły :D Konkurs wygrał, jak zostało powiedziane, Anders Jacobsen i to było super. Nie wpuszczono nas pod podium, więc fotki robiłyśmy z oddali, ale widziałyśmy słodki uśmiech Andersa i było nam rozkosznie :) Potem poleciałyśmy do media center na konferencję - tym razem na piechotę, ponieważ nie chciało się nam czekać nie wiadomo ile na shuttle busa - a Sonja już była pewna, że studia nie studia, kolokwia nie kolokwia, ale ona chce jechać do Bischofshofen i oglądać wysoce prawdopodobne zwycięstwo Andersa w klasyfikacji turniejowej. Przez cały wieczór i jeszcze rankiem usiłowała przerezerwować lot, ale niestety nic z tego nie wyszło i z wielkim żalem musiałyśmy się rozstać :((( W każdym razie na razie byłyśmy na konferencji, którą wspominam chyba najmilej ze wszystkich, jakie się podczas Turnieju odbyły. Thomas Morgenstern siedział vis-a-vis mnie i ze dwa razy się do mnie (do mnie!!!) uśmiechnął czy lekko roześmiał, kiedy i ja się śmiałam (jee, Clio jak nastolatka przeżywa, że gwiazda się do niej uśmiechnęła), a Anders zobaczył mnie w tym pierwszym rzędzie, poznał i skinieniem głowy się przywitał. Aaa!!! I o to właśnie chodzi! Żeby mój Janne zechciał kiedyś choć raz tak zrobić... nie ma szans. W każdym razie na konferencji nic ciekawego nie powiedziano, Morgi zmył się w 2 sekundy po tym, jak Kurt Henauer spytał, czy nie ma pytań z sali, i nie było :P Simon udzielał dłuuugo wywiadów, a Andersik jeszcze dłużej - już z Dużym Panem u boku. A my robiłyśmy zdjęcia :) Najlepsze natomiast było na koniec: oto bowiem kiedy bohater dnia uznał, że pora zacząć się przemieszczać ku wyjściu, był tak zaaferowany (a Duży Pan razem z nim), że kompletnie zapomniał zabrać wygranego pucharu i bukietu kwiatów, z którymi przyszedł na konferencję. Jako że Clio takie szczegóły zauważa, dwa razy usiłowała mu zwrócić uwagę poprzez stół, ale nie słyszał, bo mój cienki głosik skutecznie zagłuszali norwescy dziennikarze, a sam Anders pewnie unosił się wciąż na fali ekstazy i dumy. Poleźli tam obaj ku tyłowi sali, więc mówię wreszcie do Sonji, by brała puchar z bukietem i leciała za nimi. Sonja wybrała mniej drastyczną ewentualność, a mianowicie poszła za Dużym Panem i kiedy się zatrzymał, pociągnęła go za rękaw, pokazała na stół konferencyjny i zauważyła, że chyba czegoś zapomnieli. Duży Pan prawie się za głowę złapał i zaraz w podskokach przybiegł po trofea. Buahahahaha. No i był oczywiście niewymownie wdzięczny w stosunku do nas, a zwłaszcza Sonji :D Jee!
Atmosfera wieczoru była i podniosła, i smutna. Podniosła dlatego, że Anders wygrał, och i ach (dla dodatkowej rozrywki puściłyśmy sobie w ciemnościach z mojego dyktafonu wywiad z Andersem, jaki zrobiłyśmy z Elken w Ruce, a Sonja omdlewała, na głos swego lubego, na jego "yeah" kończące każe zdanie i na jego "hehe". Miłość to coś wspaniałego), a smutna - ponieważ Sonja musiała jechać, o ile nie uda się jej dostać biletu na poniedziałkowy lot z Innsbrucka, w której to sprawie miała dzwonić nazajutrz rano na lotnisko. Poszłyśmy spać w miarę przyzwoicie, choć nas (okej, nie nas, tylko Sonję) zaznajomiona lafirynda wyciągała na imprezę. Rano okazało się, że biletów już nie ma, więc Sonja się spakowała i pojechała pociągiem do Monachium, skąd miała swój lot do Wrocławia :( Po drodze goniłam za nią na dworzec (dobrze, że nie było daleko!!! Przypominam: 20 metrów), bo zapomniała butów!!! A potem sama pojechałam do Bischofshofen - jako towarzystwo Markusa Karjalainena z "Savon Sanomat", który wspaniałomyślnie zaproponował mi podróż (wersja oficjalna), a do którego się sama wprosiłam (wersja prawdziwa). Do Bischofshofen jest z Innsbrucka ponad 200 km, ale cały czas jedzie się autostradą! I znów jakieś cuda: z Oberstdorfu do Ga-Pa jechaliśmy przez Austrię, a teraz z Innsbrucka do B'hofen - przez Niemcy! Podróż upłynęła miło, rozmawialiśmy sobie między innymi o skoczkach z reprezentacji Finlandii - począwszy od zachwytów pod adresem Arttu Lappiego (że inteligentny, że zdolny, że dobrze wychowany) po żale pod adresem Boskiego Havu (że wszystko odwrotnie jak Arttu ;>) Nie będę tutaj powtarzać naszej rozmowy, powiem tylko, że Markus w kontekście Havu stwierdził, że niektórym dojrzewanie zajmuje trochę więcej czasu niż innym - o ile w ogóle uda im się dojrzeć. Jee! Przyjechaliśmy na miejsce w całkiem przyzwoitych godzinach, do media center (w głównej szkole miasta) udało się nam trafić bez problemów (zresztą Markus był na Turnieju po raz któryśnasty, więc czemu ja się dziwię?), a potem zaczęliśmy się rozpytywać o moją kwaterę. Markus obiecał, że mnie zawiezie, kiedy skończy jeden artykuł oraz kiedy się pożywimy. Obsługa media center w Bischofshofen była przemiła, a shuttle busy jeździły wszędzie i na życzenie - nie mówiąc już o tym, że internet był za darmo i działał bez problemu, a muszę się Wam przyznać, że po Innsbrucku miałam poważne obawy odnośnie tego, co mnie czeka podczas ostatniego turniejowego przystanku :| Kiedy więc wszystko było zrobione, kiedy ja dowiedziałam się o moje lokum i ostatnie promienie słońca padały na uroczą dolinkę, w której położone jest B'hofen - pojechaliśmy.
4. Bischofshofen 5-7.1.
Teraz napiszę, dlaczego zaczęłam tę relację tydzień temu w piątek, dlaczego moje gg wygrażało Sonji i dlaczego pierwszy raz w życiu miałam ochotę płakać z napięcia emocjonalnego i wstrząsu. Bischofshofen jest 10-tysięcznym miasteczkiem, którego większa część leży na dnie doliny, na wysokości 550 m n.p.m.. Moja kwatera okazała się znajdować na wysokości 1150 m n.p.m., na zboczu góry Heidberg. Dziwiliśmy się z Markusem, dlaczego we wiadomości od właścicieli pensjonatu, którą dostałam od Sonji - ona to bowiem zajmowała się naszymi noclegami turniejowymi - zalecają posiadanie łańcuchów śnieżnych. Szybko się dowiedzieliśmy... Przy okazji podróży z Oberstdorfu do Ga-Pa wspomniałam, że największe emocje tego wyjazdu wiązały się z drogami - jazda z centrum B'hofen do pensjonatu Rostatt w porównaniu do tamtej była hardcorem. (Aż żal, że nie było ze mną etatowej miłośniczki hardcorów, Elken.) Droga była zakręcona, im wyżej, tym bardziej ośnieżona i oblodzona, wąska i miejscami jakby nad przepaścią. I miała jakieś 6-7 kilometrów. Wciąż pod górę. W zapadających ciemnościach. Powiem Wam szczerze, że się bałam. Oczywiście nie o siebie - we wspominku z Ruki napisałam, że nie boję się nigdy o siebie - ale bałam się o Markusa i o to, że coś może się stać z mojej przyczyny i z mojej winy. Kiedy już dojechaliśmy na miejsce, a ja byłam - mówiąc z pewną przesadą - bladym i rozdygotanym kłębkiem nerwów, zmusiłam Markusa, by dał mi znać, kiedy żywo wróci z tej góry na swoją kwaterę. Wrócił i dał znać. A ja - jak napisałam - miałam ochotę płakać, co mi się nigdy wcześniej w życiu nie zdarzyło. Na całe szczęście Markus nie musiał już tej drogi więcej pokonywać, ponieważ w media center umówiłam się z kierowcami, że zarówno w sobotę, jak i niedzielę, przyjadą po mnie, a później odwiozą z powrotem. Niemniej jednak następnego dnia, kiedy się z Markusem zobaczyliśmy, miałam ochotę go normalnie wyściskać i miałam dziwne wrażenie, że takie wydarzenia zbliżają ludzi. Markus powiedział, że w sumie nie powinnam była się tak bać, ponieważ on miał kontrolę nad sytuacją i gdyby tylko w którymś momencie naprawdę zrobiło się groźnie, nie jechałby dalej. No i że powinnam się cieszyć, że wiózł mnie Fin, który ma z założenia pojęcie o jeżdżeniu po śliskich i oblodzonych drogach :D
W każdym razie w piątek wieczorem zostałam sama w alpejskiej wiosce, czując się jak jakaś pieprzona Heidi. Transport miałam już za sobą, ale pojawiło się nowe zmartwienie, a mianowicie, że jeśli w nocy na przykład spadnie śnieg, za nic się z tej mojej hali nie wydostanę. Oczywiście, uznałam, że na zawody pójdę choćby na piechotę w burzy śnieżnej i nic mnie nie powstrzyma, niemniej jednak całą noc przepędziłam w strachu przed taką ewentualnością. W nocy pogoda była jednak piękna, niebo czyste, księżyc w pełni (naświetliłam się trochę jego blaskiem, co dodało mi otuchy) i na szczęście nic nie spadło. W sobotę rano (a właściwie o 11) zgodnie z planem przyjechał po mnie miły pan autem i zawiózł do media center, gdzie się obijałam zdrowo, aż nareszcie poszłam na skocznię, a było zupełnie blisko. Potem się na tej skoczni pokręciłam, porobiłam zdjęcia, bo wciąż miałam kupę czasu :| Potem nareszcie zaczęły się treningi, w których kibicowałam oczywiście mojemu przyszłemu mężowi i jego koledze. David w pierwszym treningu skoczył słabo, a w drugim jeszcze gorzej, co dość fatalnie prognozowało przed kwalifikacją. Tymczasem w kwalifikacji David stanął na wysokości zadania, oddał bardzo dobry skok i zajął ostatecznie 26. miejsce!!! Normalnie szok! (Później Pekka Niemelä powiedział mi w dodatku, że w tamtym skoku David spóźnił odbicie, a i tak zdołał tak daleko polecieć! No, jestem dumna z mojego przyszłego męża :))) Vinc też miał cholernego farta, ponieważ awansował z ostatniego miejsca, a to jeszcze nie wszystko. Okazało się, że ostatnie miejsce zajęło ex aequo aż trzech zawodników, ale do konkursu dostał się jedynie Vincent. Kombinowaliśmy, dlaczego akurat tak, w tej sprawie zagadałam nawet pana z biura zawodów, ale on mi nie potrafił udzielić bardziej racjonalnej odpowiedzi aniżeli ta, że Vinc jest z tej trójki najwyżej sklasyfikowany z Pucharze Świata. W każdym razie obaj Francuzi awansowali (po raz kolejny!) do konkursu głównego i generalnie były dobre widoki na dzień następny. Mój Janne postanowił zastosować zagrywkę taktyczną, zrezygnować z kwali i w zawodach skakać w parze z Andersem! No no! Jak mi potem powiedział Doktor - który zresztą po usłyszeniu historii Markusa o urokach podróży poprzez alpejskie hale był do mnie jeszcze cieplej ustosunkowany - miało to jednocześnie być dodatkową mobilizacją dla Janne oraz pewną presją dla Andersa. W sobotę nie działo się już nic więcej, więc po wysłaniu fotek zabrałam się do domu, gdzie kontynuowałam tę relację.
Ach, przypomina mi się pewna scena, jakiej świadkiem - głównie nausznym - byłam podczas skoków sobotnich. Oto stoję sobie w jednym z dostępnych miejsc i nagle słyszę za sobą rodzimą mowę. Była to grupa Polaków - VIPów, oficjeli czy dziennikarzy, jeden miał kurtkę z napisem Telewizja Polska. Wyglądali na takich, którzy sobie już lekko dogodzili trunkami, postali chwilę obok mnie, a potem ich rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
- Ty, ja się muszę wy...ać, wy...ać i napić. Idziemy.
- No ale zaraz skoki.
- A kogo k...wa obchodzą skoki?
- (po chwili) No masz rację.
I poszli, a ja tam stałam cała zdrętwiała, po raz kolejny zetknąwszy się ze wspaniałą kulturą osobistą, jaki prezentują moi rodacy na skokach. Nie twierdzę, że Polacy mają wyłączność na buractwo, przecież widziałam, jak zachowywali się niektórzy Austriacy, Niemcy czy inni - niemniej jednak ludzie, którzy rzekomo na skokach mieli coś robić (Telewizja Polska???), powinni chyba (???) wykazać się nieco wyższym poziomem? A może się mylę...?
Potem nadszedł ostatni dzień Turnieju Czterech Skoczni, niedziela 7 stycznia, absolutnie wyjątkowa data dla konkursu w Bischofshofen. Pogoda znów była ładna, słońce świeciło, tłumy ciągnęły na skocznię, nic nie wiało i nie padało. Znów się wynudziłam w media center, po czym podreptałam na skocznię. Zaraz 100 m od centrum prasowego wypadła mi z plecaka flaga i się upaćkała w błocie :( Buuu! Usiłowałam ją w śniegu doprowadzić do porządku, ale udało mi się to połowicznie :/ Z brudną flagą na skocznie iść! Wstyd! Stwierdziłam wszakże, że lepsza brudna niż żadna :/ Dobrze stwierdziłam? Nie machałam nią zresztą zbytnio, tylko trzymałam wystającą z plecaka, a jak machałam, to już na szczęście było ciemno i nikt nie widział...
Pod względem atmosfery konkurs w Bischofshofen podobał mi się najbardziej - mimo że byłam sama. To był finał. To było rozstrzygnięcie. To były emocje. Ach, jakże chciałabym tam być rok wcześniej, kiedy Janne Ahonen i Jakub Janda walczyli o zwycięstwo Turnieju! Skocznia jest ładna i przy świetle robi niesamowite wrażenie. No i ci kibice! Może nie było ich tyle ile w Innsbrucku i nie robili takiego harmideru, ale i tak ciarki przechodziły. Mój przyszły mąż niestety nie popisał się - oddał za krótki skok, by wygrać z Thurnbichlerem oraz by wejść do finału jako lucky loser :( Vinc poradził sobie równie kiepsko :( A taką miałam nadzieję, że może nareszcie w B'hofen Francuziki zdobędą jakieś punkty. Planowałam zebrać się na odwagę i poprosić ich o jakiś namiar, choćby email, coby podtrzymać znajomość, ale po takich skokach nie miałam zupełnie serca z nimi gadać, ech... Mój aparat robił zdjęcia, jak chciał, więc dałam sobie spokój i drugą serię oglądałam siedząc na tylnej barierce, machając flagą i nie przejmując się niczym. Zresztą z aparatem przeżyłam największe chwile grozy w Innsbrucku, kiedy to nagle podczas konkursu odmówił współpracy. Zdjęcia jeszcze jakoś robił, ale nie chciał wyświetlać i po prostu zacinał się, i nie działał. Kiedy chciałam zrobić zdjęcie, musiałam go każdorazowo wyłączać i włączać na nowo, co za szajs. Potem nagle mu się odwidziało i zaczął nagle działać zupełnie po staremu, kiedy przyszło do dekoracji zwycięzców. Potem z kolei w media center mój laptop nagle stwierdził, że nie może czytać karty pamięci, i za Chiny nie dało się zgrać zdjęć, a ja oczywiście nie miałam ze sobą kabla, poprzez który można by było ściągnąć fotki z aparatu. Uciekłam się do rozpaczliwej metody resetu... który pomógł. Jak widać, Innsbruck nie wpływa pozytywnie na urządzenia elektroniczne :/ A może to po prostu 4 stycznia był jakiś taki nie tego? Dobrze, że dyktafon działał bez zarzutu.
Skoro o dyktafonie mowa... Jak zostało wspomniane, napalona byłam (od lat) na wywiad z Tiią Ahonen. W Innsbrucku nie wypatrzyłam jej na skoczni, więc pozostała mi nadzieja na B'hofen. Na wszelki wypadek miałam i kartkę z pytaniami, i dyktafon pod ręką - i wyobraźcie sobie, że wypatrzyłam ją w przerwie konkursu! :) Wtedy siedziałam już sobie na mojej barierce i przyglądałam z góry ludkom, i nagle zobaczyłam Tiię o pięć metrów ode mnie. Zaraz za nią pobiegłam i zmolestowałam o te "kilka słów". Dzięki Niebiosom, moje wcześniejsze obawy nie znalazły potwierdzenia i Tiia okazał się sympatyczną osobą - przynajmniej podczas naszej krótkiej rozmowy. Była naturalna, uśmiechała się i śmiała, i było naprawdę super! W sumie tylko kilka pytań jej zadałam i gadałyśmy jedynie jakieś 5 minut, ale liczy się sam fakt. Może teraz będzie mnie pamiętać, kiedy zobaczymy się następnym razem :)
No a potem była już druga seria konkursu, ostatnie skoki Turniejowe. Szybko to szło, a napięcie rosło i rosło :D W sumie nie ma się co rozpisywać, bo sami wszystko widzieliście, ale do kilku wesołych wydarzeń z udziałem znanych skoczków doszło. Arttu Lappiego zagadała jakaś grupa zagranicznych dziennikarzy, która zaczęła mu zadawać bezwstydne pytania - na przykład co lubi robić w wolnym czasie. I ja nie wiem, czy to zbieg okoliczności, ale Arttu popatrzył wtedy na mnie i oznajmił zainteresowanym, że dużo leży na kanapie. Ja ze śmiechu prawie padłam i tylko zastanawiam się, czy on rzeczywiście pamiętał, jak o tym gadaliśmy w Ruce. W sumie chłopak jest inteligentny i pamięć pewnie też ma dobrą. Kto wie...? :DDD Z kolei największy model w świecie skokowym, Bjørn Einar Romøren, po oddaniu swoich mniej niż doskonałych skoków przebrał się w stylowe, szykowne, czarne zamszowe kozaczki. LOOOL. Uwielbiam go :DDD Skoro jesteśmy przy Wikingach, warto wspomnieć o panu komentatorze zawodów, który chyba uwziął się na moich ulubionych dwóch Norwegów. Kiedy Tom oddawał swój skok, komentator zapowiedział, że teraz skacze zawodnik, który ma imię zarówno męskie, jak i żeńskie. W sumie miał rację, a ja dopiero wtedy zwróciłam uwagę, że Hilde jest kobiecym imieniem buahahaha. To w każdym razie było jeszcze zabawne, ale do białej gorączki doprowadzał mnie fakt, że Andersa uparł się nazywać Jacobson. Co ciekawe, w Innsbrucku było dokładnie identycznie, więc to chyba był ten sam pan komentator :/ A ja zarówno w Innsbrucku, jak i w B'hofen, miałam ogromną ochotę poprosić Andersa na konferencji, by zechciał głośno i publicznie powiedzieć, jak się naprawdę nazywa, ponieważ zaczynam mieć wątpliwości *rotfl* Konkurs zakończył się zwycięstwem Gregora Schlierenzauera, który dzięki wspaniałym skokom przesunął się na drugie miejsce klasyfikacji Turniejowej - i to w dniu siedemnastych urodzin! Publiczność szalała i było milutko. Andersik wszakże nie zdeprymował się występami młodego Austriaka i skacząc równie daleko, uplasował się w konkursie zaraz za nim, tracąc ledwo 2-4 punkty. No i oczywiście wygrał Turniej.
Anders Jacobsen wygrał Turniej Czterech Skoczni podczas swojego debiutu w Pucharze Świata. Skakał świetnie i równo, odniósł zwycięstwo w Innsbrucku i był drugi w Bischofshofen. A ja cieszyłam się niesamowicie. Oczywiście, jeszcze bardziej bym się cieszyła, gdyby to Janne Ahonen odniósł swoje piąte zwycięstwo w karierze - ostatecznie przecież dlatego zdecydowałam się jechać na Turniej, by zobaczyć wygrywającego Janne, ale jak się można było spodziewać, musiałam się obejść ze smakiem :((( Janne zapowiedział w telewizji, że zamierza skakać tak długo, aż wygra piąty raz, hehe. No to Clio powinna zrezygnować z jeżdżenia na Turniej, jak długo Janne skacze... W każdym razie Janne nie wygrał, choć niektóre skoki miał naprawdę świetne - a skoro nie wygrał, Anders Jacobsen był idealnym zwycięzcą "zastępczym" :D I tutaj nastąpi trochę dłuższy akapit na ten temat. Do Andersa Jacobsena czuję sympatię, jakiej nigdy nie czułam do żadnego norweskiego skoczka narciarskiego. Do Andersa Jacobsena czuję sympatię, jaką czuję jedynie do kilku skoczków narciarskich świata! Na pewno sympatia ta zaczęła się od wywiadu w Ruce. Pamiętacie, że latem bardziej mi "robił" Tom Hilde i to na niego napalałam się, jadąc do Kuusamo, jako że się tam jednak nie pojawił, wzięłam się za drugą norweską gwiazdkę. Anders podczas wywiadu zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, o czym zresztą pisałam w poprzednim wspominku - kiedy więc oglądałam w tv późniejsze konkursy PŚ, cieszyłam się z jego świetnej formy, bo to poniekąd "znajomy". W pojedynku Anders-Gregor trzymałam zdecydowanie za Norwegiem, ponieważ na Austriaków reaguję poniekąd alergicznie, choć do Gregora osobiście zupełnie nic nie mam. Podczas Turnieju Anders miał jeszcze więcej okazji, by zaskarbić moją sympatię - i udało mu się to znakomicie. To, co teraz napiszę, zabrzmi kompletnie nieprofesjonalnie, ale kiedy widzę Andersa, mam ochotę go przytulać, ściskać, całować i śmiać się razem z nim. I jeszcze mam nieodparte wrażenie, że jemu by się to podobało :D Jest niesamowicie pozytywną postacią, jest sympatyczny, ma ujmujący uśmiech i zalicza się do tych ludzi, że kiedy są szczęśliwi, to cali promienieją, a to na mnie działa. Nie ma w sobie nic z gwiazdorstwa, jest naturalny i po prostu fajny facet...
Po konkursie nagle panowie ochroniarze nie pozwolili się dziennikarzom poruszać po skoczni i to było cokolwiek dziwne. Kto stał w sektorze dziennikarskim, nie mógł z niego wyjść, a kto nie stał, nie mógł do niego już wejść. Wzruszyłam ramionami i poszłam w drugą stronę, przez nikogo nie zatrzymywana, aż doszłam pod podium - naprawdę pod, co widać z moich fotek. Stanęłam w dość dobrym miejscu, skąd miałam rewelacyjny (jak na warunki) widok, i udawałam, że mam wszelkie prawo tam być. Porządkowi chyba byli albo upojeni zwycięstwem Gregora, albo niezorientowani w sytuacji, ponieważ nikt nikomu identyfikatorów nie sprawdzał - może zresztą tam miałam prawo być. Wlazłam na barierkę i tak robiłam zdjęcia, co za gimnastyka, ech... A jednocześnie patrzyłam na tę młodzież :D Gregor był wzruszony, a Anders uradowany wynikiem konkursu, zaś podczas dekoracji Turniejowej - odwrotnie. I powiem Wam, że to było jedno z najbardziej emocjonujących doznań tego Turnieju: patrzenie na Andersa Jacobsena w czasie dekoracji. Nigdy w życiu nie byłam na imprezie prestiżowej, więc to było nieporównywalne z niczym innym. Okej, stałam pod podium w Planicy, ale wtedy trofea odbierali bardzo doświadczeni zawodnicy, a nie chłopak, który pojawił się znikąd i wygrał Turniej Czterech Skoczni. Ja po prostu czułam te jego emocje, kiedy stał na podium i kiedy grali hymn norweski. Nie patrzył po ludziach, patrzył gdzieś w przestrzeń i wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Próbował się uśmiechać, ale był zbyt przytłoczony wszystkim, co się dokonało. W tamtym momencie był w swoim świecie, w świecie własnych emocji. A ja siedziałam tam pod podium i patrzyłam na niego z szerokim uśmiechem, tak to było niesamowite i rozkoszne :) Dla takich chwil warto jeździć na skoki.
Po dekoracji zwycięzcy zostali zgarnięci do wywiadów telewizyjnych, podobnie zresztą jak trenerzy. Cyknęłam parę fotek, na ile mi się udało, popatrzyłam, jak Anders przebiera się w luźniejsze ubranie - wszystko pod okiem Dużego Pana, który nie odstępował go na krok - chciałam nawet zdjęcie zrobić, ale wciąż ktoś mi zasłaniał, ech. A później poleciałam do media center, żeby na konferencję zająć sobie miejsce w pierwszym rzędzie, co samo w sobie było dość ciekawą przygodą. Wydostać się ze skoczni było problemem, ponieważ szerokie masy rozochoconych kibiców wydostawały się takoż. Na szczęście udało mi się wypatrzyć jakąś drogę na skróty przez łąkę, a powiedziano, że dostanę się nią także w miejsce wskazane czyli Hauptschule. Spacer był ciekawy, ponieważ w B'hofen nie było mrozu, a na łące - podobnie zresztą jak na skoczni - było błoto. I ja dopiero po dotarciu do media center, po zajęciu sobie miejsca w pierwszym rzędzie (oczywiście byłam pierwsza i wszyscy się dziwili, a sama konferencja zaczęła się jakieś dwie godziny później), po skorzystaniu z toalety zobaczyłam, że mam spodnie do kolan w błocie, o butach już nic nie mówiąc. Pocieszyłam się, że inni na pewno nie będą wyglądać wiele lepiej, ale jednak trochę się spróbowałam w łazience do porządku doprowadzić, no bo jak to tak przed Andersem i Dużym Panem, o bożyszczu wszystkich dziennikarek Kurcie Henauerze nie wspominając, w brudnych spodniach się pokazywać??? Konkurs w B'hofen był też fajny z tego powodu - tutaj Clio popisuje się wrednością - że Adam Małysz skoczył za słabo, by znaleźć się na podium Turniejowym. A raczej: że Simon Ammann potrafił skoczyć na tyle dobrze, by miejsce na podium zachować. Dzięki temu nie było na konferencji polskich dziennikarzy. A dokładnie pamiętam, z jaką niezłomną (i notabene pewnie godną pochwały) wiarą układali przed konkursem nagłówki swoich artykułów: "Anders Jacobsen wygrywa Turniej Czterech Skoczni, Adam Małysz na podium". Cóż. Jak na konferencję po zakończonej imprezie prestiżowej, uczestników była po prostu garstka!!! Toż więcej przychodzi w Zakopanem! Wyjaśnień jest kilka: 1/ dziennikarze zmolestowali skoczków jeszcze na skoczni i nie musieli przychodzić na konferencję, bo wszystko już usłyszeli, 2/ nie doszli do centrum prasowego i poszli od razu świętować, 3/ nie trafili na samą konferencję, ponieważ odbywała się w jakiejś sali w podziemiach szkoły :| Jakkolwiek bądź, nareszcie po godzinie dwudziestej pojawili się dumni i bladzi zwycięzcy i było milutko. Anders powiedział, że jest dzisiaj "happy little boy" i to niech wystarczy za cały komentarz.
Na pewno nie można myśleć i mówić o Andersiku inaczej jak w zestawieniu z Dużym Panem. Duży Pan był przy Andersie zawsze: na skoczni nosił za nim narty i podawał kurtkę, podczas kontaktów z mediami stał obok i wszystko czujnie śledził, a w chwilach ceremonialnych robił zdjęcia. Andersik ma 160 cm w kapeluszu, Duży Pan (jak nazwa wskazuje) - jakieś dwa metry. Są niesamowitym duetem. Anders wygląda przy nim jak dziecko, co dokładnie pasuje, ponieważ Duży Pan zajmuje się nim jak ojciec i zajmuje się dobrze - kiedy teraz zdarza mi się oglądać w necie jakieś filmiki z udziałem Andersa (w których gada niestety w tym swoim chorym języku :/), chłopak wciąż i wciąż chwali sobie media chefa, dzięki któremu media jeszcze nie zjadły go żywcem. Oni dwaj są po prostu słoooodcy :D Oczywiście, na własny użytek stworzyłyśmy z Sonją masę różnych teorii odnośnie natury ich związku, ale tymi się już z Wami nie zamierzam dzielić. Ostatecznie te teksty czytają także dzieci :> Jedno jest pewne: miłość kwitnie w światku skokowym *rotfl* A kiedy po konferencji Anders udzielał kolejnego wywiadu Norwegom, chciałam robić zdjęcie, zwłaszcza że za nim stał jego wielki opiekun - ten jednak zauważył i mi się z obiektywu zmył, a kiedy gestem zaproponowałam, by wrócił na miejsce, pokręcił głową: to Anders był gwiazdą tego wieczoru. Aaaach...
Kiedy konferencja się zakończyła, kiedy moja praca dziennikarska na ten dzień też dobiegła końca, zebrałam się po raz ostatni na moją górę. Udało mi się umówić, że nazajutrz też po mnie przyjadą i odwiozą na dworzec :))) Mili ci organizatorzy ostatniego konkursu! Umyłam się, spakowałam i poszłam spać, bo pociąg miałam już po 8. Zresztą podróż do domu była oczywiście kolejnym męczącym przeżyciem - wyjazd z Bischofshofen o 8:08, a przyjazd do Kuopio o 23:07. O ile zdążę na pociąg... :/ Pierwotna wersja zakładała lot Monachium-Helsinki z przesiadką w Wilnie, ale wtedy byłabym w Helsinkach koło 21 i nie miałabym się jak inaczej dostać do Kuopio, tylko nocnym autobusem (1.20-7.20) albo nocnym lotem (0-1), co wcale mi się nie uśmiechało, skoro nazajutrz miałam iść do pracy. Bilety miałam wszakże kupione już we wrześniu i dopiero w przeddzień wyjazdu na Turniej znalazłam lot poprzez znaną i lubianą Kopenhagę w godzinach 13.05-18.45, co dawało szansę zdążenia na ostatni pociąg do Kuopio (Tikkurila: 19.28). Odżałowałam więc te 200 euro (Clio-burżuj) i postanowiłam lecieć tym drugim. Najpierw wszakże jechałam z Bischofshofen do Monachium pociągiem z przesiadką w Salzburgu, a dopiero potem leciałam do Finlandii. Na lotnisku w Kopenhadze spotkałam... Pekkę Niemelę :| Było to bardzo radosne i pożądane spotkanie, ponieważ nie tylko mogłam umocnić naszą znajomość, ale także wyciągnąć od niego jakiś namiar na Francuzików. Okazało się, że Pekka leci tym samym lotem i że też ma nadzieję zdążyć na pociąg do Kuopio :D Od razu mi się humor poprawił, bo miałam świadomość, że we dwoje to zawsze raźniej. Jako że Pekka był zajęty (wciąż do kogoś dzwonił albo ktoś do niego dzwonił), poszłam w swoją stronę, a kiedy już czekałam na swój lot, dosiadła się do mnie jakaś Japonka, studentka na wymianie, która też leciała do Helsinek - i sobie pogadałyśmy po fińsku na różne tematy :))) To było bardzo miłe doświadczenie, ponieważ notabene nigdy nie rozmawiałam z Japończykiem, choć od ponad 10 lat interesuję się Japonią i jej szeroko pojętą kulturą, znam nawet podstawy języka japońskiego, mam pewien zasób słownictwa oraz wyrażeń. Na lotnisku w Vancie czekaliśmy z Pekką na swoje bagaże, ale wtedy Pekka mnie poinformował, że zostaje jednak w Vancie na noc, ponieważ jego rodzice mieszkają zaraz przy lotnisku, i wróci sobie do Kuopio jutro :( Buu. Rada nie rada wzięłam od niego chociaż maila, a potem taksówkę i pojechałam na dworzec w Tikkurili. Na pociąg szczęśliwie zdążyłam i o czasie byłam w domu, przeczytawszy drugą tego dnia książkę... Jakby nie patrzeć: 14 godzin w podróży, ech...
5. Podsumowanie
Generalnie jestem bardzo zadowolona, że pojechałam na Turniej. Jak napisałam, marzyłam o tym od zawsze i teraz nareszcie udało się to marzenie zrealizować. Natomiast nie wiem, czy zechcę to doświadczenie jeszcze kiedykolwiek powtarzać. Doszłam do wniosku, że tego typu imprezy są jednak nie dla mnie. Na Turnieju było za dużo ludzi - i mam tu na myśli dziennikarzy, działaczy, oficjeli oraz VIPów. Było za dużo zamieszania - w sensie sztucznej podniosłości imprezy, ponieważ organizacja jako taka była bardzo dobra (może poza Innsbruckiem :P). I co ciekawe, ja tej podniosłości wcale nie czułam. Spodziewałam się, że będzie tam panować prawdziwie podniosła atmosfera, która dotrze do mnie - ale tak się nie stało. Może to mój osobisty problem, może nie. Może gdyby na każdym konkursie było dwa razy więcej widzów, niż było (średnio 20-30 tysięcy), coś by to zmieniło. Może gdybym nie znała wielu ludzi z tych tłumów dziennikarzy i działaczy, coś by zmieniło. Może wtedy patrzyłabym na Turniej wielkimi oczami, dziwowała się wszystkiemu i była pod ogromnym wrażeniem. Tymczasem czułam się jak na pierwszym lepszym konkursie skoków, wokół którego robi się kilka razy więcej szumu. Cóż. Główny wniosek był taki, że zdecydowanie bardziej wolę "kameralne" zawody fińskie - jedyne w swoim rodzaju Salpausselän kisat oraz kochane zawody na Puijo :))) To poniekąd nadszarpnęło moim planem długofalowym, ponieważ skoro na Turnieju Czterech Skoczni nie czułam się tak dobrze, jak powinnam, to jak będzie na mistrzostwach świata czy olimpiadzie???
Z drugiej strony wcale nie chcę powiedzieć, że się źle bawiłam - nie, nie i jeszcze raz nie! Mam z tego wyjazdu masę niesamowitych wrażeń, wspomnień, przemyśleń i powodów do śmiechu i uśmiechu. Z Sonją było absolutnie wspaniale! Sonja jest przemiłą dziewczyną, inteligentną, otwartą i z powalającym poczuciem humoru. Nie sądziłam, że z kimś oprócz Elken jestem w stanie mieć nieprzerwaną głupawkę i chichrać się od rana do nocy. Bawiłyśmy się super, wykonując naszą pracę dziennikarską - wywiady, zdjęcia, rozmowy. Tu mi się przypomniało, jak to ni z tego, ni z owego, przed zawodami w Innsbrucku zagadał do nas stojący obok Andreas Küttel. Ci skoczkowie to są czasami naprawdę mili... W każdym razie teraz Sonja jest pewna, że chce przyjechać na marcowe zawody do Finlandii, a idąc dalej tym tropem, poważnie myślimy, by zrezygnować z Planicy, a w zamian jechać na norweską część Turnieju Skandynawskiego. Oczywiście, zaliczanie dwóch Turniejów w jednym sezonie jest nieco ryzykowne, ale czego się nie robi dla miłości...? I już pomińmy kwestię, czy chodzi o miłość do skoków, skoczków, Francuzików, Dużych Panów czy jeszcze kogoś/czegoś innego...
W Oberstdorfie podobała mi się sama organizacja zawodów - media center było bardzo przyjemne, z internetem i jedzeniem za friko, na skoczni miła atmosfera i tylko wyniki pozostawiły trochę niedosytu. W Garmisch-Partenkirchen podobała mi się przede wszystkim okolica i samo miasteczko (góry!), ponieważ media center podpadło brakiem LANu oraz zakazem jedzenia. W dodatku dojeżdżać trzeba było wszędzie taksówkami, no i pogoda była do kitu, bo lało i się potem suszyłam dobre kilka godzin :/ Innsbruck miał przemiłe otoczenie (jeszcze większe góry!), do hotelu i na skocznię było bardzo blisko, atmosfera na skoczni genialna, no i udało się nam zrobić masę wywiadów - i tylko media center i zgredy Austriacy podpadli niepomiernie: net za 20 euro i posiłek też za pieniążki (!), skutkiem czego w Innsbrucku musiałyśmy się żywić na mieście, ponieważ nie dało rady najeść się na cały dzień w media center, ech... Bischofshofen był chyba najmilszy: przemili ludzie w organizacji, transport shuttle busami, dreszczyk emocji podczas konkursów - i tylko to nieszczęsne zakwaterowanie, które mnie przyprawiło o wstrząs emocjonalny, ale to akurat żadna wina organizatorów :/ Jak widać, w każdym z czterech przystanków znajdą się plusy i minusy - ale to chyba naturalne. Na pewno ten wyjazd wzbogacił mnie o masę nowych doświadczeń - i znów (jak zawsze) jeszcze troszkę podsycił manię skokową.
Byle do marca! :)))
Aktualizacja
Przypomniały mi się w międzyczasie trzy rzeczy, o których wypadałoby tu wspomnieć, bo są śmieszne. No, poniekąd :P Pierwsza tyczy się Jerneja Damjana. Oto któryś z komentatorów pierwszych konkursów (wydaje mi się, że ten w Oberstdorfie, ponieważ potem opowiadałam o sprawie Sonji) uparł się wymawiać imię Jerneja przez DŻ. Innymi słowy, Jernej stał się podróżą - ponieważ brzmiało to dokładnie jak angielskie "journey". No cóż... Z Jernejem wiąże się także mniej przyjemna historia, która miała miejsce w Innsbrucku. Stoimy sobie z Sonją w zagrodzie dla prasy, robimy zdjęcia, idzie Jernej z Primożem Piklem, widzi nas, odwraca się do Pikla i przemądrzale mówi: "Ty patrz, dziewczyny nam zdjęcia robią". Sonja zna słoweński, więc zrozumiała. Cóż, Jernej mógł być pewien, że już do końca Turnieju ode mnie żadnej fotki nie zarobi. Rzecz druga tyczy się norweskich dziennikarzy - w Garmisch-Partenkirchen doszłyśmy z Sonją do wniosku, że możemy się śmiać z komentatorów i ich niedociągnięć, ale tylko wtedy, jeśli same będziemy wymawiać imiona i nazwiska skoczków poprawnie :/ Jako że najwięcej trudności nastręczają Norwegowie, postanowiłyśmy zagadać jakichś speców - czytaj: Norwegów - coby nam w tej sprawie pomogli. Odbyło się to tak, że po Konkursie Noworocznym Sonja wzięła listę wyników, podeszła z nią do jednego z kolegów dziennikarzy w media center i mówi, że chciałaby o coś zapytać. Facet popatrzył, ocenił błyskawicznie sytuację i zawołał: "Zapytaj kogoś innego! I don't know a shit about ski-jumping!" Trochę nas zatkało, ale szybko przedłożyłyśmy, że w naszym problemie na pewno może nam pomóc. Buahahaha. No więc teraz już wiemy, jak się ich wymawia - a przynajmniej wtedy wiedziałyśmy :/ Chwila... Anders mówi się Andersz, Lars to Larsz, Roar to Ruar, a Vikersund jest Vikerszund. Reszta bez zmian, a więc Bardal jest Bardal, a Einar Einar. No tak, jednak zapomniałam, czy Ljøkelsøy mówi się przez SZ czy S, tak samo jak Romøren przez U czy O :/ Ale Bystøl jest na raczej na pewno przez S. Ech... Natomiast najzabawniejsza była trzecia rzecz - która miejsce miała także w Ga-Pa. Jako że Caroli wyjeżdżała nazajutrz, a chciałam od niej fotki, kiedy już skończyłyśmy z Sonją naszą radosną pracę w media center, udałyśmy się do niej na kwaterę. Caroli powiedziała nam, że jej pokój znajduje się na pierwszym piętrze i ma numer 19, więc nie zakładałyśmy problemów orientacyjnych. Przychodzimy do Olympia Haus (pod skocznią), gdzie według naszej wiedzy mieszkała jeszcze przynajmniej ekipa Szwedów, drapiemy się na piętro i pukamy do pokoju 19. Otwiera nam jakiś facet, który nie wygląda żadną miarą na Caroli, ale że w głębi widać jeszcze dwoje drzwi, postanawiamy wyłożyć w czym rzecz. No więc my mówimy, że jesteśmy dziennikarkami, szukamy koleżanki takiej i takiej, która ponoć tu mieszka, a facet, że nie, nie mieszka, ale to nic nie szkodzi, prosimy, prosimy... Z pokoju wyglądają ku nam zaciekawione buzie skoczków, ponieważ okazało się, że apartament 19 ponad wszelką wątpliwość zajmuje ekipa Białorusi. Wyglądali na takich, co chętnie by nas do siebie zaprosili, ale Sonja uznała, że chyba jednak woli ten wieczór spędzić w towarzystwie Caroli, i oznajmiła stanowczo, że widać się pomyliłyśmy i że wychodzimy. Białorusini byli wyraźnie zawiedzeni. Wycofałyśmy się na korytarz i dalej pisać pełnego rozpaczy sms-a do Caroli, że niby gdzie ona jest, bo pod numerem 19 nie było jej absolutnie. Zaraz przyleciała i okazało się, że chodziło jednak o pokój numer 17... Cóż.
Naprawdę było na tym Turnieju wesoło :)))
[ WSPOMNIENIE 16 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 18 ]