KILKA LAT PÓźNIEJ...
wspomnienia

- JAK TO DOKŁADNIE BYŁO -
znów z KUOPIO
© CLIO III 2007 Kuopio
WSPOMNIENIE 18

      TURNIEJ SKANDYNAWSKI 2007

Słowa kluczowe: Jee! Yeah. Hehe. Dobłe! Niedobrze mi.

Zaczynam pisać tę relację, siedząc na lotnisku w Oslo. OBOK stoi cała fińska ekipa w składzie: Janne, Vellu, Matti, Tami, Harri i Arttu, a także trenerostwo: Tommi, Vaciak, nowy fizjoł ekipy, plus ludzie z MTV3. Mój komputer o dziwo działa - a dlatego o dziwo, ponieważ ostatnio psuje się bateria i korzystać bez podłączenia do sieci można jedynie na własną odpowiedzialność. Janne i Vellu gadają przez komórki, a Tommi ma pedalskie białe adidaski... Jak ja mam się skupić na pisaniu??? Mój samolot jest w dodatku opóźniony.

Nordic Tournament. Nordic Tournament czyli po naszemu Turniej Skandynawski inaczej Nordycki nie był dla mnie taką ekskluziv imprezą jak Turniej Czterech Skoczni, choćby z tego powodu, że fińską część zaliczam regularnie od trzech lat, a pierwsze zawody w Lahti oglądałam w roku 2002. Oczywiście, "zawsze" sobie planowałam, że kiedyś zaliczę także norweską część, ale pozostawało to w nieokreślonej przyszłości. W planach długofalowych jestem dość dobra, tymczasem o tegorocznym Nordicu postanowiłam sobie niespełna dwa miesiące temu. Byłyśmy z Sonją na Czterech Skoczniach, Sonja zakochana w Andersie Jacobsenie, ja bez dogodnego transportu do Planicy - i uznałam, że mogę ten jeden raz zamienić Planicę na Norwegię. Nie przyszło mi to łatwo, bo Planica to Planica - ale powiedziałam sobie, że Norge trzeba zaliczyć, chociaż raz, a potem mieć spokój. Wzięłyśmy się więc za planowanie i ja już nawet nie chcę opisywać, przez co przeszłam w związku z załatwianiem noclegów w Lillehammer i Oslo, a nawet w Lahti! Po prostu szkoda słów. Oczywiście, zawsze się prędzej czy później wszystko uda załatwić, więc pomimo że wieści z frontu nadchodziły wciąż i wciąż niepomyślne, ja trwałam w swojej niezachwianej wierze i w pełni spokoju. Jako że Sonja była głównym organizatorem naszego wyjazdu na TCS, ja podjęłam się tego chwalebnego zadania, gdy przyszło do NT. Ostatecznie Skandynawia to moja działka, chyba nikt nie wątpi?

1. Lahti (7)8-11.3.

W Lahti miałam nocować w Mukkuli, to było oczywiste. Rok temu ocalili mnie po raz kolejny, gdy na kilka dni przed Salpausselän kisat pozostałam bez noclegu - i znalazłam tam. Nauczona doświadczeniem tym razem zadzwoniłam do Mukkuli w początkach lutego... i dowiedziałam się, że na czas zawodów wszystko mają już porezerwowane. Nie no, coś tu było nie tak. Wszystkie inne hotele - tak samo. Arrrgh! Udało mi się znaleźć wolny pokój w Väksy, co jest 25 km od Lahti. Jako że tradycyjnie na zawody do Finlandii przyjeżdżał Stan Snopek, uznałam, że najwyżej on będzie naszym szoferem na tę prowincję. W międzyczasie wszystko się pokomplikowało, ponieważ tym razem Stan jechał w towarzystwie operatora i reportera (nad czym sam ubolewał) i tym samym nawet zwyczajowy transport z Lahti do Kuopio odpadał :( Jeśli natomiast chodzi o noclegi, to koniec końców nocowaliśmy we trójkę u Stana w jednoosobowym pokoju i spałyśmy z Sonją na dostawionym łóżku, o. Nawet się prawie zmieściłyśmy, a w każdym razie żadna z nas nie spadła przez całe trzy noce. Do Mukkuli dzwoniłam jeszcze ze dwa razy po drodze, pytając, czy nic się u nich nie zwolniło może, ale zawsze odpowiedź była negatywna. A mnie się po prostu w głowie nie chciało mieścić, że jadę do Lahti i nie śpię w Mukkuli! Nasz hotelik nazywał się Musta Kissa czyli Czarny Kot, Stan określił go pieszczotliwie mianem burdeliku, obok był jakiś nightclub, a sam hotel był śmieszny, ponieważ znajdował się w budynku w mieście, była klatka schodowa i po jednej stronie były pokoje hotelowe, a po drugiej jakieś biura, urzędy i gabinety. Na przykład dentystyczne i salony piękności. Dobłe.

Mój plan życzeniowy wyglądał tak, że przyjeżdżam do Lahti we czwartek wieczorem - ale że od marca pracuję na oddziale ostrym, gdzie jest full roboty i potrzebnych jest generalnie dwoje lekarzy, musiałam się pogodzić z realiami, że raczej chyba jeszcze w piątek pójdę do pracy. Planowałam w każdym razie zwolnić się w piątek dwie godziny wcześniej, łapać pociąg o 14 i być w Lahti na 17. W międzyczasie godziny piątkowych treningów zmienili z 17 na 17.30 (jee!) oraz z powrotem z 17.30 na 17 (...). Byłabym więc na bardzo duży styk. Tak naprawdę to ja w ogóle drżałam o swój marcowy urlop, właśnie z tego powodu, że na oddziale ostrym jeden lekarz długo nie pociągnie. Pirjo szła na urlop w tygodniu feryjnym (w okręgu Kuopio zawsze dziesiąty tydzień roku) - czyli dzięki Bogu PRZED skokami - a na jej miejsce przychodziła Maria na zastępstwo. Ja chciałam urlop w tygodniu 11., kiedy Pirjo już była w pracy, ale Marii już nie było, co oznaczałoby, że Pirjo byłaby cały tydzień sama jedna na oddziale. Powiedziała jednak, że sobie poradzi i że mogę urlop wziąć. Ufff! Później z Marią ustaliłyśmy, że mogę jednak wziąć piątek wolny i tak zrobiłam, i już we czwartek wieczorem pojechałam sobie pociągiem do Lahti, gdzie się spotkałam ze Stanem i Sonją - i wciąż nie mogłam uwierzyć, że jestem na skokach :P

Z Sonją też było wesoło, bo jej kochana mama zarezerwowała bilet na środę! i biedna Sonja nie miała się gdzie podziać, ponieważ Stan z kolegami przyjeżdżali dopiero we czwartek. Skontaktowałam się z przyjaciółką w Helsinkach i ona wspaniałomyślnie zgodziła się Sonję przenocować u siebie, skąd ją we czwartek odebrał Stan i razem pojechali do Lahti. My się w każdym razie spotkaliśmy wieczorem. Stan był padnięty i zasnął szybko, a my do późnej nocy prowadziłyśmy ożywioną konwersację, która w znacznej mierze składała się z ochów, achów i najróżniejszych westchnień pod adresem Andersa Jacobsena. My jesteśmy zdrowo rąbnięte na punkcie skoków. I skoczków. Przynajmniej niektórych.

Później nadszedł piątek, bezczelnie posiliłyśmy się na stołówce, zewsząd dobiegały rozmowy międzynarodowe, a więc fińskie, polskie, norweskie i niemieckie. A potem nie miałyśmy nic do roboty, więc poszłyśmy na skocznię. Pierwszymi osobami, na które się natknęłyśmy, byli: Walter Hofer oraz Tiia z Mico. Piękny sposób na rozpoczęcie zawodów, prawda? :) Akredytacje miałyśmy odebrane już wcześniej, wzięłyśmy materiały, bo we czwartek jeszcze nic nie było gotowe, obejrzałyśmy kawałek treningu kombinatorów, po czym wróciłyśmy do miasta i w ramach obiadu posiliłyśmy się w ROSSO, a przy pizzy wymyślałyśmy pytania do naszych wywiadów. A plany wywiadowe były zakrojone na szeroką skalę - jak zawsze :> Później były treningi i kwalifikacje, podczas których zaniepokoiły nas dwie rzeczy: nieobecność naszych dwóch znajomych, a mianowicie Dużego Pana oraz Kurta Henauera z FISu. Nieobecność Dużego Pana zaniepokoiła nas dlatego, że obie go strasznie lubimy i naprawdę chciałyśmy go zobaczyć, zaś z Kurtem - choć go nie lubimy - chciałyśmy zrobić wywiad. Cóż, pozostało nam poczekać do zawodów, ostatecznie w piątek były zaledwie treningi i kwalki. Z samych treningów warto wspomnieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze zbierałam autografy - jak zawsze dostałam wielkie zamówienie (i nic dziwnego, skoro sama się oferuję...): 3x Morgi, 3x Gregor, 3x Anders, 1x Janne, 1x Simon. Udało mi się wziąć od wszystkich poza Gregorem, bo mi już było go żal zaczepiać po słabych skokach. Morgi chętnie podpisał wszystkie trzy, Janne swój jeden z bolesną miną ("Daj mi już spokój, kobieto."), Simi jak zawsze z sympatią, a Andersik... Mmm... Andersik pisze jeden, a ja pytam, czy podpisze jeszcze i jeszcze - i cierpliwie podpisał, a Sonja robiła fotki. On jest taki słodki... Zapytałam go na odchodnym, czy Jørgen przyjechał (czyli Duży Pan), a Andersik ze swoim tajemniczym uśmiechem odparł "No". Hmmm... Po pierwsze szkoda, po drugie... ach ten uśmiech, który mi dał do myślenia. Drugą rzeczą, o której absolutnie nie można zapomnieć, jest bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Janne Happonenem. Boski Havu, zwycięzca sprzed roku, zdołał zakwalifikować się do konkursu niedzielnego, w którym mógł bronić tytułu - w co wierzył chyba tylko on sam. Stoimy sobie z Sonją w miejscu dla prasy - nie napiszę "w zagrodzie", bo zagrody już nie było (i tak nikt tam poza nami nie stał) - robimy zdjęcia. Idzie Noriaki Kasai, a za nim Havu. Robię zdjęcie Kasaiowi, a właściwie całą serię zdjęć, podnoszę wzrok znad aparatu... a tu Havu stoi dwa metry ode mnie, z wyszczerzem, i czeka na zdjęcie. Udałam, że go nie widzę i zajęłam się dalej aparatem. Havu jak niepyszny poszedł na dół. Jestem wredna, owszem. Ale jeśli mu się wydaje, że może być miły dla mediów wtedy, kiedy nie ma formy, to... niech dalej tak uważa. Ja nie zamierzam.

W piątek wieczorem odbył się bankiet dla mediów i innych oficjeli, na który nie omieszkałyśmy zajść. Był kochany Walter, był Janne Marvaila, w którym Sonja sama się zakochała, był Hannu!!! Hannu przyszedł z małżonką, a właściwie małżonka przyszła tak sobie, stanęła koło niego i go trochę myziała po karku. Hannu siedział o stolik przed nami - razem z resztą ludków z ekipy polskiej - więc wszystko widziałyśmy. Potem doszłyśmy do wniosku, że Leila na pewno mówiła Hannu kilka razy, że ma się trzymać tych panów (w domyśle: Łukasza Kruczka), to się nie zgubi. Zresztą kiedy wracałyśmy z bankietu, przed nami szli Kruczek i Klimowski, a za nami nagle pojawił się Hannu, który biegł i coś tam wołał - chyba żeby się zatrzymali i na niego poczekali. Kochany Hannu. Na bankiecie umówiłyśmy się na wywiad z Wolfgangiem Steiertem, bo Sonja ma do niego dziwną słabość, a i na mnie sprawia ciekawe wrażenie - z punktu widzenia psychiatry :> Wolfi podał jakąś chorą godzinę: dziesiątą rano! Na bankiecie nie było Kurta, więc bałyśmy się, że rzeczywiście nie przyjechał, buu :(((

W sobotę wstałyśmy wcześnie - co znów było nieco utrudnione z uwagi na nocne pogaduchy - i pognałyśmy do hotelu Grand (dwie przecznice dalej) na wywiad. Wolfi się udał, bo dał Sonji swój numer i powiedział, że jakby nie przyszedł, to mamy do niego zadzwonić, bo może zapomnieć. Rzeczywiście, nie przyszedł, więc dzwoniłyśmy, ech. W międzyczasie okazało się, że w hotelu Grand zamieszkują m.in. Austriacy, Kazachowie i Włosi - czyli Sebastian Colloredo z Robertem Ceconem. Siedziałyśmy sobie w holu, przyszedł jakiś gość ze sztabu trenerskiego Kazachstanu i sobie sam robił zdjęcia komórką. Potem zresztą w środku wywiadu zagadywał nam Wolfiego i usiłował wyciągnąć na zakupy. Wolfi przyszedł, odpowiedzi na pytania udzielał takich, że same byśmy mogły udzielić, gdyby udało się nam wczuć w psychikę takiego buraka. Powiedział wszakże kilka zabawnych rzeczy o swoich podopiecznych: że Denis Korniłow jest przystojny i za inteligentny na sportowca; że Dmitrij Ipatow jest wrażliwy i gra na gitarze; że Ildar Fatkulin to dumny Tatar i nie chciał trenera słuchać, więc w celach edukacyjnych został odsunięty od kadry; że Dmitrij Wassiliew rozumie dużo po niemiecku, jak się do niego mówi powoooli; że Ilja Rosljakow to typ playboya i Wolfi rwie włosy z głowy za każdym razem, gdy Ilja wychodzi wieczorem na imprezę. Jee! Po wywiadzie siedziałyśmy sobie jeszcze w tym przyjemnym holu, którego wystrój był zielony w ciapki, jeśli wiecie, o czym mówię. Przyszli Austriacy, bo mieli jechać na siatkówkę. Morgi zresztą już wcześniej się kręcił po okolicach i rozmawiał przez komórkę, zaś reszta przybyła później. Z tych późniejszych warto wspomnieć o Gregorze i Martinie Höllwarcie. Gregora wciąż chciałam poprosić o te autografy, ale że stał z kolegą, było głupio. Hölli tymczasem pomógł jakiejś starszej pani z balkonikiem i zrobił to bardzo profesjonalnie, a na koniec został nagrodzony bardzo aprobującym spojrzeniem ze strony Gregora i kiwnięciem głową, buahahaha. Nie trzeba dodawać, że Gregor stał tylko i przyglądał się całej sytuacji - choć bardzo uważnie :P

Kiedy Austriacy wybyli, wróciłyśmy do hotelu, a w swoim czasie poszłyśmy do ROSSO i na skocznię. Spisałyśmy częściowo wywiad na kompa, a potem już był konkurs. Drużynówki na Salpausselce są wyjątkowe - ale, jak się okazało w moim wypadku, tylko wtedy, gdy Finowie walczą o jakieś przyzwoite miejsca. W tym sezonie natomiast forma Finów budzi ogromne wątpliwości, więc o pierwsze miejsce walkę stoczyli Austriacy i Norwegowie. Finowie chyba w którymś tam momencie nawet prowadzili czy coś, ale był to najpewniej wypadek przy pracy, ech... Skoro o Finach mowa: jeszcze w piątek spróbowałam umówić się na wywiad z nową gwiazdą fińskich skoków, Harrim Ollim, który w Sapporo zdobył był srebrny medal Mistrzostw Świata. Było to o tyle dobre, że powoli zaczynali mi się kończyć Finowie do wywiadów, a tu taki Harri mi jak z nieba spadł. Oczywiście, moja opinia o Harrim Ollim - bazująca na intuicji i obserwacji - plasowała mi go gdzieś pomiędzy Havu a Joonasem (mogliby we trzech założyć spółkę Buraki Oy), zaś opowieść Caroli o tym, jak to Harri w Titisee-Neustadt rozpakowywał się na środku korytarza, a pierwszą rzeczą, jaką wyjął z torby, było żelazko, wcale niczego nie poprawiała. Kiedy więc powiedziałam Harriemu, że chciałabym z nim porozmawiać w Kuopio, w poniedziałek po kwalifikacji, on odrzekł, że się zobaczy. Czyli stara gadka. Nie mówiąc o tym, że kiedy mi podał rękę, to jakbym złapała zdechłą rybę -_-' W sobotę natomiast umówiłyśmy się na wywiad z Andersem Bardalem - głównie z podobnego powodu: Norwegowie zaczęli się kończyć, a taki Bardal był drużynowym wicemistrzem świata. A skoro o Norwegach mowa - uznałyśmy z Sonją, że jak nasz ulubiony Tom Hilde będzie przechodzić, pokażemy mu "okularki", jakie on ciągle do kamery po skokach robi. Tak też zrobiłyśmy, ale popatrzył na nas tylko jakoś dziwnie, zamiast się wyszczerzyć, polecieć po komórkę i zrobić nam fotkę, którą zamieści potem na blogu Norów. Cóż, widać "okularki" wyszły już z mody, bo potem na telebimie widziałyśmy u niego jakieś inne gesty, a my po prostu nie byłyśmy na bieżąco... :P No i jeszcze jedna rzecz - tym razem o Gregorze. Idzie sobie Gregor wzdłuż bandy i rozdaje ludkom kartki z autografami. My sobie stoimy przy samym końcu bandy, Gregor rozdaje kartki dzieciom, aż mu jedna ostatnia została, a tu Sonja wyciąga rękę. Prawie wyrwała jakiemuś dziecku z ręki! Gregor stał z pewnym takim zagubieniem, a ja nie miałam słów na określenie swojego oburzenia. Oczywiście, zaraz się zorientowała w czym rzecz - głównie pod wpływem mojej głośnej krytyki (bo jednak słowa się znalazły) - ale dziecko zdążyło już pójść, a Sonja była bardzo nieszczęśliwa, choć uciszała swoje wyrzuty sumienia (czyli głównie mnie), że to właściwie nie było dziecko, tylko jakaś młodzież, która pewnie wyciąga ręce po wszystkie autografy i tak dalej. Ale dokuczałam jej, kiedy tylko mi się przypomniało :>

Po dekoracji, fotach i oglądaniu różnych rozczulających scen udałyśmy się na konferencję. No dobrze, powiem Wam, jakie były te rozczulające sceny. Oto bowiem rzecznik prasowy Autriaków, Florian Kotlaba pseudo Koti, poprawiał Andreasowi Koflerowi kołnierzyk, a konkretnie gogle na szyi, kiedy to Kofi się do wywiadu dla tv przygotował. Ja oczywiście z moim gorącym sercem i wielką uczuciowością (nawet dla Austriaków. Czasem.) sądziłam, że on to tak z czułości robi, żeby nie wyglądali jak obwiesie, a tu mnie Sonja ze Stanem z błędu wyprowadzili, że on im reklamy sponsorskie wszystkie ładnie układa, żeby było porządnie widać w telewizji, eee... Kolejne życiowe rozczarowanie Clio. Nawiasem mówiąc, o Kotim to ja już słyszałam różne rzeczy, łącznie z bardzo niepochlebnymi, nie zmienia to jednak faktu, że facet jest w moim wieku i już jest szefem mediów Austriaków. Stał się poniekąd - razem z Dużym Panem - moim idolem i wzorem do naśladowania, ponieważ, uwaga, postanowiłam zostać rzecznikiem prasowym ekipy fińskiej. Miałam nawet zamiar uderzyć z tym do Janne M, ale jakoś nigdy się nie złożyło, bo kiedy tylko Małego widziałam, zaraz mi wszystko z głowy ulatywało. On jest taki fajny... W każdym razie o Kotim to ja już nawet sny miałam! Jejku jej! Wracając wszakże do konferencji, na którą zawitał bardzo nieoczekiwany skład: Hölli, Anders B. oraz Harri - było jak zawsze wesoło i zero polskich dziennikarzy (poza Skijumping.pl, z których przyjechał Tad i dwie panny, a Caroli nie i to było bardzo bardzo bardzo niefajne). Harri powiedział, że on za dużo gada - i pewnie nawiązywał do afery medialno-trenerskiej, którą sam rozpętał.

Ponieważ mam chwilę, opowiem. Dwa dni po zakończeniu MŚ w Sapporo Harri Olli w wywiadzie dla radia YLE orzekł, że jest zdania, że Tommi Nikunen jako trener musi się jeszcze dużo nauczyć i że niepowodzeń zawodników nie można tłumaczyć tylko warunkami pogodowymi. Wywołało to różne opinie, z których przeważały te, że Harri jako młody zawodnik nie nauczył się jeszcze rozmawiać z mediami, zaś Tommi jako trener wciąż cieszy sie pełnym zaufaniem związku narciarskiego. Mnie było przykro ze względu na Tommiego, ponieważ bardzo go lubię i nie wyobrażam sobie w tej chwili Finiaków bez niego. Oczywiście, tak samo było z Kojonkoskim, niemniej jednak. A jak jeszcze sobie przypomnę, jak bardzo Tommi Harriego w Sapporo chwalił! Z jakim podziwem i sympatią się o nim wypowiadał! A ten mu tak odpłaca... Ech. Czego się spodziewać po chłopku z Rovaniemi, który na zawody wozi ze sobą żelazko? I co on nim prasuje? Dres wyjściowy??? W każdym razie wydaje mi się, że Harri dostał bana na wywiady i stąd jego bardzo entuzjastyczne podejście do mojej propozycji. A wracając jeszcze do Tommiego - ja osobiście uważam go za dobrego trenera i cieszę się, że trenuje Finów, ponieważ ma do nich bardzo dużo sympatii, co po prostu widać. Zawsze staje w obronie swoich podopiecznych i złego słowa na nich nie da powiedzieć. Nie twierdzę, że jest trenerem idealnym czy nie popełnia błędów - niemniej jednak chciałabym, by jak najdłużej był z Finiakami. W każdym razie mój Janne oraz Matti stanęli za trenerem, Janne M. oczywiście też (mmm...), ale sam Harri odżegnywał się, że po swej odważnej wypowiedzi dostał aprobujące smsy od kilku kolegów z ekipy.

W każdym razie wracajmy do Lahti. Na konferencji nie było Kurta Henauera, więc musiałyśmy spojrzeć prawdzie w oczy i zaakceptować fakt, że nie przyjechał na zawody :( Po konferencji poszłyśmy na wywiad z Andersem B. do hotelu Salpaus, chociaż nie: pojechałyśmy transportem. Clio uczy się wykorzystywania okazji, gdy taka się nadarzy, i zapytała w media center, czy jest może jakiś transport do hotelu - i miła pani nam załatwiła. O tym, że to nie nasz hotel, nikt nie musiał wiedzieć, poza tym kogo to obchodzi? Zasiadłyśmy w holu i czekamy na Andersa, który zresztą zaraz się pojawił :) Wywiad był bardzo miły, tylko Sonja się w jednym momencie bardzo rozkojarzyła, ponieważ siedziała przodem do sali i widziała, kto przechodzi, a przechodził jej Andersik na przebieżkę :D Anders B. był bardzo wporzo, super się z nim gadało i w ogóle było fajnie. Na koniec Sonja poprosiła go o autograf na norweskiej fladze, na której miała już podpis Roara, pożegnałyśmy się i wybyłyśmy z hotelu z planem bardzo przebiegłym. Oto Sonja uznała, że autograf Andersika też chce, ale że było jej głupio, poprosiła mnie, na co jako dobra koleżanka zgodziłam się ochoczo (ostatecznie zbieranie autografów dla kogoś to co innego niż dla siebie - choć właściwie obiektywna różnica jest żadna). Andersik poszedł na przebieżkę, więc postanowiłyśmy na niego zaczekać przed wejściem, który to plan cokolwiek spalił na panewce, ponieważ Andersik okazał się gimnastykować zaraz na parkingu przed hotelem. Było nam głupio stać tak przy wejściu i czekać na niego, gdy skakał tam sobie 30 metrów od nas, ale trudno - Sonja wzięła się za pisanie udawanego smsa, ja sobie tylko stałam, a tymczasem przyszły jakieś dwie panny z flagami norweskimi i wyglądało, że chcą tego samego co my. Usiadły sobie na schodkach, plecami do nas i do Andersa. I wtedy Anders zakończył gimnastykę i skierował się do hotelu. Idzie, idzie, nie patrzy, ja milczę, gotowa w ostateczności - czytaj: jeśli nie popatrzy - odezwać się do niego. Popatrzył. Wyciągnęłam w jednej ręce markera, w drugiej flagę i zrobiłam oczy Kota ze Shreka. Anders bez słowa podszedł i podpisał się na fladze. Wszystko w absolutnym milczeniu. Sonja wciąż udawała, że pisze smsa i nie patrzyła, a ja nie wytrzymałam i kiedy Anders jeszcze pisał, skinęłam głową w jej stronę i mówię z udawaną pretensją i wirtualnym wywracaniem oczami: "It's for her". Sonja poderwała się z paniką na twarzy, a Andersik uniósł głowę i popatrzył na mnie tym swoim uśmiechem, który plasuje się pomiędzy jego tajemniczym a wyszczerzem :D Pode mną się prawie nogi ugięły. W każdym razie podziękowałyśmy mu, Andersik poszedł, a panny dopiero wtedy zorientowały się, że coś zaszło - ponieważ wszystko odbyło się w gruncie rzeczy w całkowitej ciszy. To było niesamowite i zdecydowanie najlepsze wydarzenie całego dnia. Jee!

Potem nastąpił bardzo bardzo bardzo traumatyczny wieczór. Oto siedzimy sobie w pokoiku we trójkę, godzina 23, szykujemy się do snu, kiedy dzwoni telefon. Zadzwonił bardzo inteligentny kolega Stana z drugiego piętra i poinformował, że w telewizji właśnie zaczyna się na żywo mecz Barcelona-Real. I wyobraźcie sobie, że oni z Sonją włączyli telewizor i zaczęli oglądać. Nieeeeeeeeeeeeeeeeee!!! Okej, ja lubię piłkę nożną, swego czasu byłam naprawdę wielką fanką, a ligę włoską śledzę z doskoku nawet teraz. Natomiast ligi hiszpańskiej nie cierpię. Realu nie cierpię. Barcelony nie cierpię. Oni do pierwszej w nocy oglądali ten beznadziejny mecz, a ja byłam zmuszona tkwić tam z nimi na powierzchni 2x3 m, choć właściwie chciałam iść spać. Co za życie... Ale tego gościa z TVP będę chyba nienawidzić do końca życia :>

Następnym dniem była niedziela. Pogoda znów ładna - no właśnie, nie napisałam jeszcze nic o pogodzie! Co za niedopatrzenie! Piątek i sobota wyglądały mniej więcej tak, że rano padał deszcz (piątek) albo śnieg (sobota), po czym w ciągu dnia wypogadzało się i było ślicznie. I ciepło, bo kilka stopni na plusie. Nawet nie wiało! Cóż, w niedzielę WIAŁO. Poszłyśmy na skocznię, wcześniej wymieniłyśmy akredytacje, bo Clio-tłumok jakimś przypadkiem w obu zgłoszeniach akredytacyjnych nie zaznaczyła opcji na Kuopio, w związku z czym musiałyśmy iść wyrobić sobie jeszcze raz. O dziwo załatwili nam to w Lahti, a podejrzewałam, że odeślą nad do Kuopio. Później poszłyśmy się dowiadywać, czy jest jakiś oficjalny transport do Kuopio, którym media mogłyby się zabrać. I wyobraźcie sobie, że rzeczywiście był. Z Lahti wyjeżdżały cztery autokary, które zabierały wszystkie ekipy - tego się dla nas dowiedziała miła pani z centrum prasowego. Ja jakoś zawsze myślałam, że ekipy jadą wszystkie same sobie, a tu taka niespodzianka. Transport kosztował 25 euro, a więc prawie połowę taniej niż pociąg, za to w jakim towarzystwie! Transport nas niepokoił, bo Pekka Niemelä na namolnego smsa w tej sprawie nie raczył odpowiedzieć i już nawet prosiłyśmy Stana, by zapytał Łukasza Kruczka, czy oni nie mają miejsca dla dwóch osób. Potem biegałyśmy trochę po całym centrum sportowym, z jednego gabinetu odsyłano nas do drugiego - biuro finansowe zawodów mieściło się czasowo w pokoju Janne Marvaili, który, jak się okazało, połączony jest z biurem Tommiego Nikunena, choć niby wchodzi się osobnymi drzwiami, aha... I wszystko jasne :> Na komodzie u Tommiego stały śliczne Kryształowe Kule i zastanawiałam się czyje to... W każdym razie transport sobie załatwiłyśmy i to jeszcze tak fajnie, że jeden z autokarów zabierał nas wprost z naszego hotelu. Jee!

W dzień był wszakże konkurs. Poszłyśmy na serię próbną w okolice żółtej bramki, która teraz jest już chyba czerwona. Coś FIS postanowił dokonać drastycznej zmiany wystroju Pucharu Świata - koszulka lidera klasyfikacji generalnej też się z żółtej zrobiła czerwona... i na Andersiku świetnie wygląda :P Stoimy pod bramką, przyszedł pan z FISu, którego nazywamy pieszczotliwie Brzydalem, i powiedział, że Sonja nie może tu stać. Sonja powiedziała, że to tylko na czas serii próbnej, pan Brzydal popatrzył, po czym sobie poszedł. No no, co za przygoda. Nieodżałowany Kurt H. pewnie by zerwał Sonji akredytację z szyi i powiedział, że pani już przy zawodach nie pracuje - za bezczelność. No, może trochę przesadzamy. Kurt od zeszłego roku ponoć diametralnie zmienił swoje podejście do mediów internetowych i dziennikarek legitymujących się takowym - ponieważ rzekomo przekonał się, że my naprawdę przy skokach coś robimy. Oczywiście, nie mówię o lafiryndach - i mówić nie zamierzam. Przynajmniej w Finlandii takowych nie było. A w każdym razie ja nie widziałam. Wracając wszakże do Kurta i Brzydala. Później Caroli powiedziała nam, że słyszała pogłoski, jakoby Kurt został odsunięty od stanowiska - no akurat wtedy, kiedy już zaczęłyśmy go lubić! Co za pech! - a Brzydal będzie pełnił jego funkcję. Ech... Seria próbna była wietrzna, a konkurs po niej jeszcze bardziej - do tego stopnia, że faworyci lądowali na buli, a Małysz sobie poradził i wygrał konkurs :((( Po pierwszej serii był jeszcze czwarty, a prowadził Tomuś - niestety, tyle tego dobrego. Andersik nie awansował do II serii - był trzydziesty pierwszy!!! Nie awansowali Morgi, Gregor, Simi, Harri, Havu... No, Havu do grona faworytów raczej zaliczyć nie można. Mój Janne awansował z jakiejś nędznej pozycji, choć w II serii się przesunął na ósmą. Kofler był na półmetku na drugim miejscu i ten jeden raz życzyłam mu, by to miejsce utrzymał, ale on oczywiście musiał spieprzyć skok i wylądował za Małyszem, ech... Bo nie muszę chyba mówić, że w tegorocznym Pucharze Świata kibicuję Andersowi Jacobsenowi, a nie Adamowi Małyszowi, tymczasem w Lahti Adam odrobił do Andersa 100 punktów... Wstrętny ten Kofler, teraz nie znoszę go jeszcze bardziej!!! :>

Po konkursie odbyła się konferencja, na którą szłam TYLKO dla Martina Schmitta, który zajął trzecie miejsce, co było bardzo bardzo bardzo super :) Jak z pewnością pamiętacie, Martin jest od lat moim Numerem Dwa w skokach, co może się zmieni(ło) pod wpływem Andersa J, a może nie... Tak czy owak, poświęciłam się bardzo i jako profesjonalna pani redaktor poszłam na tę konferencję :/ Na szczęście nie było zbyt wielu polskich dziennikarzy, więc dało się przeżyć, choć jakieś debilne pytanie chyba padło jedno z drugim. Potem zabrałyśmy się w ponurych nastrojach do hotelu, spakowałyśmy się, zaliczyłyśmy Hesburgera (czyli fiński McDonald's), ponieważ byłyśmy potwornie głodne po całym dniu, a na jedzenie w autokarze liczyć nie mogłyśmy - a po 19 przyjechał nasz transport :)

Jechałyśmy do Kuopio autokarem z Niemcami i Norwegami. Wsiadamy do środka i szukamy wolnych miejsc. Ja tak starałam się nie patrzeć konkretnie po ludziach, ale Sonja powiedziała potem, że trener Niemców, Peter Rohwein, patrzył na nas bardzo ciepło. Uff, przynajmniej on jeden. Poszłyśmy do samego końca i jedyne dwa wolne miejsca były za... Andersem i Tomem. Za nami siedziały Katariina Karjalainen (córka Markusa, który zresztą też był w Lahti, a oboje mieszkali w naszym hoteliku-burdeliku :P) oraz bardzo sympatyczna pani attache. Obie się strasznie chichrały przez całą drogę, a Katariina to chyba śmieszka połknęła :DDD I dobrze, przynajmniej ktoś nie udawał ponuraka. My siedziałyśmy za Andersikiem i Tomem (odnośnie czego zresztą też miałam wcześniej wizję - możecie mi wierzyć lub nie - bo rzecz jasna wiedziałyśmy, z kim będziemy podróżować), którzy początkowo oglądali jakiś krwawy film - a ja walczyłam z pokusą, by zanurzyć we włosach Andersa palce. Mam jakieś zboczenie na punkcie męskich włosów - a przynajmniej w przypadku niektórych mężczyzn - i zauważyłam to już w liceum, ech... Sonja w każdym razie powiedziała, żebym ją zawczasu poinformowała, gdy zamierzam ulec tej pokusie, bo ona się przesiądzie i nie będzie się do mnie przyznawać :P W każdym razie siedziałyśmy tam za nimi, porozumiewałyśmy się szyfrem, a oni się prędzej czy później przesiedli do Roara w białym ubranku i Mortena, który co chwilę odpuszkowywał kolejne piwo, i zaczęli rżnąć w karty, a dobili do nich jeszcze Anders B. oraz Jon Årås. Nas oczywiście nikt nie zaprosił :( Natomiast najlepszy był Sigurd i o nim będzie więcej. Oto Sigurd co jakiś czas odwracał głowę ze swojego siedzenia i patrzył na chłopaków, gdy sobie grali. Trwało to mniej więcej pół godziny, po czym przesiadł się o jedno siedzenie bliżej i ponownie cały czas na nich zerkał, nic nie mówiąc. Widząc, co się święci, wyprognozowałam Sonji, że za jakąś godzinę Sigurd nareszcie dołączy do chłopaków - i dokładnie tak się stało. Ja nie wiem - czy on jest nieśmiały? Czy go nie lubią? Czy co??? Wyglądało to bardzo ciekawie, zwłaszcza z punktu widzenia psychiatry. Co się tymczasem działo u Niemców, którzy siedzieli z przodu? Ano nic, gadali sobie wesoło z panią fizjoterapeutką, a co jakiś czas któryś z nich kursował do toalety, która była u nas na tyłach, hihi. W połowie drogi zatrzymaliśmy się w Juvie na wyprostowanie nóg oraz zakupy, a potem znów ruszyliśmy w podróż. Puszczono nam do oglądania "American Pie 2" i cały autobus trząsł się ze śmiechu - nawet Andersik, który ma taki śliczny cichy śmiech (czy może raczej chichot?), że miałyśmy kolejny powód na później, by się z Sonją zachwycać. Zbliżaliśmy się do Kuopio, Tomuś w którymś momencie wrócił na miejsce i odpłynął w pół sekundy - jak dziecko! - a ja się podniecałam, że jedziemy do Kuopio! Odliczałam kilometry i mówiłam, że się nie mogę doczekać, aż mnie Sonja musiała uspokajać. Jestem na 100% pewna, że byłam najbardziej przejętą osobą w całym autokarze - no czy to ma sens? Autokar zawoził Niemców do Savonii, a Norwegów do Scandica w centrum - więc wysiadłyśmy na pierwszym przystanku, a na moje dobranoc jeden tylko Sigurd odpowiedział. Co za buraki z tych skoczków. W każdym razie wysiadłyśmy z Niemcami pod kochaną Savonią, a nie muszę chyba przypominać, że mieszkam 200 metrów dalej i widzę hotel z okna? Jee!

Potem nastąpiła najbardziej emocjonująca chwila całej wyprawy, a mianowicie zapraszanie Sonji do mojego mieszkanka na siódmym piętrze i z Widokiem. Niestety, Puijo nie było widać z powodu chmur, ale zanim jeszcze poszłyśmy spać wypogodziło się choć trochę i Sonja mogła zobaczyć ten ósmy cud świata :)))

2. Kuopio 12-13.3.

W poniedziałek planowałyśmy spać do oporu, ale jakoś nie wyszło i z całego tego podniecenia zerwałyśmy się gdzieś w okolicach 9-10 :/ Wysłałyśmy zdjęcia na stronę, dodałyśmy wywiad z Bardalem i poszłyśmy na Puijo :))) Ale ale - zanim to się dokonało, zdarzyła się najbardziej traumatyczna rzecz podczas tego wyjazdu czy w ogóle. Oto siedzimy sobie w moim mieszkanku, gdy słychać dzwonek do drzwi. Nie otwieram, bo nie mam ochoty, a natręt dzwoni drugi raz. Byłam twarda. I wtedy... ten ktoś otworzył sobie drzwi i wszedł mi do mieszkania. Do MOJEGO mieszkania. Okazało się, że to facet z administracji, sprawdza zgodnie z ogłoszeniem instalację w saunie i że ja na pewno to ogłoszenie dostałam. Pokazałam mu, co chciał, i poszedł, ale ja byłam w szoku przez dobre pół godziny, a także przez cały następny tydzień, kiedy tylko sobie przypomniałam. Sonja się ze mnie nabijała, ale ja po prostu byłam w szoku, że obcy facet wszedł mi do mieszkania. Takie rzeczy nie mają prawa bytu, a na pewno nie w moim świecie! No weźcie, ludzie!!!

Poszłyśmy na Puijo, zaszłyśmy do media center po materiały, spotkałyśmy się z Axelą, spotkałyśmy się z Terttu, pokręciłyśmy się pod wyciągiem, pogapiłyśmy na Finów i innych takich... Był Tommi Nikunen i jego nadobna narzeczona Miia. Miia jest modelką, o czym zostało wspomniane latem. Jako modelka miała ze sobą pieska. Takie małe coś, ubrane w coś, na smyczy i z wyłupiastymi oczami. Ponoć każda szanująca się modelka ma pieska. Piesek się radośnie witał z Janne Marvailą oraz Tommim - nie potrafię powiedzieć, czy wyżej wymienieni witali się w pieskiem radośnie. W każdym razie ja psów nie lubię, a panna Tommiego wcale mi się nie podoba (w sensie że chyba stać go na więcej), Sonja lubi psy, ale do tego czegoś nie była w stanie się przekonać i patrzyła na wszystko z pewnym politowaniem. No cóż, Sonja zapałała ogromną sympatią do Janne M. i za moim przykładem uznała, że wielki romans Tommiego z Janne M. jest całkiem prawdopodobny, a nawet wskazany i pożądany. Jee!

Podczas kwalifikacji usiłowałam zagadać Harriego o wywiad, a przeczucia miałam bardzo czarne i wcale się nie pomyliłam. Harri powiedział, że dziś nie, bo jest zmęczony, jutro też nie, nie ma czasu, a kiedy będzie miał czas, to nie wie. Czyli dokładnie tak, jak przypuszczałam. Burak. A niby wicemistrz świata... Skoro zaś o burakach mowa, to kolega Joonas robił za przedskoczka. Ciekawe czy Havu też zaproponowano...

Wieczorem odbył się bankiet w ratuszu. Wydawało się nam, że tradycyjnie się spóźnimy, ale dziwnym trafem się nam udało być na czas. Najpierw się robiłyśmy na mierne bóstwa, potem poszłyśmy łapać autobus pod Savonią, ale niestety nam uciekł - uznałyśmy jednak, że zajrzymy z ciekawości pod sam hotel, czy może jakiś transport nie jedzie. I jechał! Dokładnie za dwie minuty odjeżdżał autokar, do którego się wpakowałyśmy, a siedzieli tam już i Janne M, i Tommi z Miią (bez pieska), i sama Terttu. Ja może napiszę niezorientowanym, kto to Terttu - otóż Terttu Tiitta-Korhonen jest szefową attache podczas zawodów w Kuopio. Poznałyśmy się, kiedy w 2001 dostałam robotę przy Pucharze Świata. Przemiła osoba. Kiedy w 2005 wpadłam na Puijo na zawody, natknęłyśmy się na siebie, poznała mnie i pamiętała. Rok temu też się rzecz jasna spotkałyśmy, a raz nawet na zakupach w sklepie :P Mieszka na tej samej ulicy, tyle że kilka bloków dalej hihi :P Tak więc udało się nam zdążyć na bankiet, gdzie z innych znajomych była też Axela, Stan, profani ze Skijumping, attache z autokaru, a także Riku i Hannu-Pekka z YLE *serduszka* Najpierw przemawiał burmistrz, potem puścili filmik o Wieży Puijo, a potem był konkurs na rysowanie Puijon torni. Bardzo ubolewam nad tym, że nie brali ochotników, ponieważ Puijon torni to ja w życiu narysowałam setki razy i potrafię rysować z zamkniętymi oczami, i jest to jeden z moich ulubionych tematów do rysowania. No ale mieli z góry wyznaczonych kandydatów, a byli to Manabu Ono, Nils Livland oraz Tommi Nikunen. Dwaj pierwsi panowie otrzymali noty 6/10, zaś Tommi dostał całe 8 punktów i wygrał. Jedno jest pewne: ja bym dostała maxa. Ech, kochana Puijon torni... Potem była wyżerka, ja zerkałam ciekawie na moich dwóch ulubieńców z YLE, którzy takoż ciekawie od czasu do czasu zerkali na mnie, i nawet prawie zdobyłam się na odwagę, by do nich podejść, kiedy pożywali we własnym tylko towarzystwie. Głównie jednak rozmawiałam z attache z autokaru - hmm, ona właściwie miała imię: Piia. Piia jest sympatyczną dziewczyną, mieszka w Tampere i jest wielką fanką skoków i idealistką podobną do mnie. Pogadałyśmy sobie na temat tego, co się dzieje PO skokach, i główny wniosek był taki, że 98% skoczków się puszcza, a dziennikarzy sportowych jeszcze większy odsetek. Ech... Smutne to było. Nie zamierzam tutaj rzucać nazwiskami - kto, jak i z kim - ale dowiedziałam się kilku nowych rzeczy, i to o osobach, których raczej nie podejrzewałam... Przykre.

Potem impreza się skończyła, autokar odwiózł nas do hotelu i było po zabawie. Potem najpewniej poszłyśmy spać, bo następnego dnia był konkurs. Zresztą chciałyśmy wcześniej zrobić wywiad oraz pranie. Uznałyśmy, że pogadamy z jednym z fińskich trenerów, którzy nam jeszcze pozostali, a do wyboru miałyśmy Kariego Ylianttilę od Japońców albo Ariego-Pekkę Nikkolę od Słoweńców. Sonja osobiście wolałaby tego drugiego, bo bardzo chciała zapytać, czy już ma dość użerania się z tymi degeneratami i czy już ma myśli samobójcze, kiedy musi z nimi pracować. Kari był bardziej dostępny, ponieważ Japońce też mieszkali w Savonii (z Niemcami, Polakami i Austriakami przynajmniej), a Terttu powiedziała nam, że o 12 wracają z siatkówki i wtedy mogłybyśmy Kariego złapać. Pasowało nam to, ponieważ na 13 miałyśmy pranie, więc musiałyśmy być z powrotem. Idziemy do Savonii, spotykamy Terttu, a ona nam mówi, że z siatkówki już wrócili dawno temu, a Kari i tak całe przedpołudnie z nią gadał, zaś teraz gdzieś poszedł, prawdopodobnie na lunch. Rade nie rade, postanowiłyśmy na niego poczekać w holu, po którym wciąż i wciąż ktoś znajomy się kręcił - czytaj: trenerzy i skoczkowie, i ich zwierzaki :/ Kari wreszcie przyszedł, ja go pytam, czy ma czas na krótki wywiad, a on rozstawił dwa palce i pyta, czy taki krótki. Nauczona doświadczeniem, że 20 minut wywiadu spisuje się z dyktafonu w dwie godziny, powiedziałam, ile potrzebuję, i sobie usiedliśmy i pogadaliśmy. Ludzie! Co to jest za gaduła! On gada, gada, gada, a mnie się w głowie przesuwa licznik, że ile ja będę miała do pisania! Wywiad z Bardalem naprawdę spisywałam ponad dwie godziny! Że też musiałam trafić na gadatliwego Fina :/ W każdym razie po dwudziestu minutach już nie podtrzymywałam rozmowy - choć jestem pewna, że on by jeszcze z godzinę chętnie pogadał - co było o tyle łatwiejsze, że nie wymyślałam zawczasu pytań i szłam na żywca. Jak wiecie, wymyślanie pytań w moim wykonaniu to jest każdorazowo tragedia i trauma, więc na Kariego machnęłam ręką i postanowiłam działać z marszu - i wyszło. Po wywiadzie wróciłyśmy na pranie, ja się wzięłam za pisanie i nawet zdążyłam dodać na stronę, a potem pobiegłyśmy na konkurs.

Ledwo przychodzimy na skocznię, na której dzikie tłumy kibiców, dowiadujemy się, że seria próbna odwołana, buuu! Trudno, pokręciłyśmy się po okolicy, po media center, gdzie Goldi na widok Sonji stwierdził, że serce zostawia w Polsce, pogapiłyśmy się na śliczną Puijo w promieniach słońca, patrzyłyśmy z ciekawością na rozbieg K90, na którym częściowo stopił się śnieg, oraz na K120, gdzie wyczyniano jakieś niestworzone rzeczy z bramką, która zwykle stoi za plecami skoczków siedzących na belce startowej. Bramka co chwilę zjeżdżała z góry na dół i wracała z powrotem. Nie pytajcie mnie, co to miało oznaczać, ponieważ nie mam zielonego pojęcia. Śmiałyśmy się z Sonją, że ustalają długość rozbiegu na okoliczność silnego wiatru z przodu :> Potem postałyśmy sobie dłużej pod szatnią Finów, robiłyśmy trochę fotek i wtedy się zaczęła najlepsza przygoda tego dnia, która chyba wygrywa z z uśmiechem Havu, uśmiechem Andersika, podróżą z Norami oraz obcym facetem w moim mieszkaniu. Podchodzą do mnie Hannu-Pekka Hänninen oraz Riku Riihilahti z YLE i pytają, czy zechciałabym być tłumaczem, gdyby Adam zgodził się im na wywiad. Oczywiście się zgodziłam :> Próbowaliśmy go z Riku złapać przed konkursem, nawet poszliśmy do strefy zawodniczej (gdzie teoretycznie nie mam wstępu, ale jak to zawsze na Puijo kochanym: nikt nie sprawdzał) pogadać z Hannu. Natknęliśmy się po drodze na Jakuba Jandę, który załatwiał potrzebę fizjologiczną za domkiem, oraz na Davida z Vincem, którzy mi jakieś sprośne gesty pokazywali, których kompletnie nie zajarzyłam. *wywraca oczami* David z Vincem okresowo mnie "zauważali" na skoczni, ale o nich jeszcze napiszę, wracamy wszakże do Małysza. Idzie wreszcie Adam, mija się z Hannu, pytam go, czy zgodziłby się porozmawiać z fińską telewizją, nawet się nie zatrzymał, ale odkrzyknął, że przed skokami nie. Okej, wróciliśmy na skocznię, Riku do swojego boksu tv, ja do swojej zagrody, i byliśmy w kontakcie jakby coś. Po I serii Adam powiedział, że po konkursie pogada, okej. Oglądamy więc konkurs, robimy zdjęcia, gadamy z Axelą, wzdychamy do Andersika, który dawał wywiady za kolejką wszystkim, także polskiej telewizji, i ślicznie się uśmiechał, aż wreszcie konkurs się skończył, a wygrał go - niespodzianka - Adam Małysz. Warto wspomnieć, że Havu w ogóle nie startował w zawodach, bo go Tommi wymienił na Vellu - niby same korzyści, ale z drugiej strony co to za skoki na Puijo bez Boskiego Havu?

Małysz wygrał, Riku przychodzi po mnie i prowadzi pod czerwoną bramkę, gdzie oczywiście gęstość zaludnienia 5 na metr kwadratowy - wygrani skoczkowie, zapóźnieni skoczkowie spoza podium, ludzie z FISu, dziennikarze, reporterzy, fotografowie - i gdzie czekał już pan kamerzysta YLE. Ustawili nas z Adamem i czekamy, aż wejdziemy na linię. Tłumy szaleją, a my stoimy tak pięć minut, nic nie mówiąc i tylko się na siebie od czasu do czasu patrząc, buahahaha. Było śmiesznie. Całe szczęście nikt nie wpadł na pomysł, by nas do kamery umalować czy upudrować, bo chyba bym padła ze śmiechu. Wreszcie weszliśmy na linię i dalej live na antenę. Riku pytał, Adam odpowiadał, a ja tłumaczyłam. (filmik) Całe trzy pytania. I ze świadomością, że widzi mnie cała Finlandia - między innymi znajomi ze szpitala albo nawet pacjenci. O ja... Nie mówiąc o Havu, który się na Puijo nie pojawił *rotfl* Druga chwila mej świetności nadeszła podczas pokonkursowej konferencji. Siedzimy sobie w media center, Adam przyszedł pierwszy, a Kofiego i Morgiego, którzy byli za nim, ani widu, ani słychu. Polscy dziennikarze się znudzili i zaczęli z nim gadać po polsku, a kiedy skończyli, a Austriaków wciąż nie było widać, Adam się zniecierpliwił i poprosił, by zacząć. Jako że w media center był telewizor, w którym zawody szły na żywo (dla tych, którym nie chciało się iść pod skocznię), ktoś mnie musiał wypatrzyć, jak to pięknie gadałam w YLE, i poproszono mnie, bym tłumaczyła Adama także na konferencji. Jee! Konferencja z Adamem się skończyła i dopiero wtedy zjawili się Austriacy, którzy tym samym mieli własną konferencję. A potem było po wszystkim.

Nasz wieczór się wszakże dopiero zaczynał, ponieważ tradycyjnie w Kuopio po skokach koncertowano, a oznacza to występy Kroisos oraz Mattiego Nykänena, zupełnie jak przed rokiem. Tym razem jednak Kroisos wystąpił jako support Mattiego, więc nie trzeba było zmieniać klubów w międzyczasie, a wszystko odbyło się w Nightclub Puijonsarvi :D Po zawodach poszłyśmy do domu wysłać zdjęcia i pospiesznie zrobić się na bóstwa, zgarniając ze sobą Axelę, a potem pojechałyśmy na miejsce wskazane. Trochę się spóźniłyśmy na Kroisos, bo kiedy przyszłyśmy, grali już w najlepsze, ale i tak było fajnie. Ville znów łysy, choć głos mu jakby wymężniał, Jussi skupiony przy swoim basie, Jarkko przy gitarze, a Olli wyszczerzony przy perkusji. Było naprawdę naprawdę naprawdę miło. I znów przyszła masa skoczków i im podobnych :) Byli Rosjanie w składzie Wassiliew, Ipatow (w błyszczącej koszuli), Korniłow i Rosliakow z błyskiem szaleństwa w oku; byli Francuzi - David, Vinc, Chedal; byli Austriacy - Morgi odstawiony i Kofi; byli Słoweńcy - Benko i Kranjec; byli Japońce - Kasai i któryś z młodszych; pod koniec pojawili się nawet Anders B. i Tomuś. Z trenerów widziałyśmy Pekkę od Francuzów i Alexa Pointnera. Z dziennikarzy - Riku. Był nawet Jens Weissflog. No i tak sobie słuchali tych Kroisos, potem w przerwie łazili w tę i we wtę (Austriacy) albo gadali (Pekka i Riku), albo się tylko gapili (Francuzi) i pili (Rosjanie). Usiłowałam zagadać Pekkę i Riku, skoro obaj są moimi bliskimi znajomymi, ale mnie - dosadnie mówiąc - olali. Wszyscy mnie olewają :( Riku jak to samiec: wykorzystał i porzucił :((( Ech... Potem grał Matti Nykänen, kilka piosenek nawet znałam, bo po ostatnim razie się zaopatrzyłam, ale i tak najlepsza była jak zawsze "Moottoritie on kuuma" :> Ja się tam w każdym razie nudziłam i po północy uznałam, że idę do domu, a Axela też była chętna. Wtedy właśnie napatoczyłyśmy się na w/w Norwegów i Sonja postanowiła zostać jeszcze jakieś pół godzinki, więc spoko. My z Axelą poszłyśmy na rynek łapać taksówkę, której o dziwo nie było - stoimy więc sobie i czekamy, a tu znienacka pojawia się Andreas Küttel i zaczyna z nami gadać - bo on już tak ma :) I tak pięknie pyta, czy może z nami jechać, i że nawet zapłaci :) Nie mogłyśmy się nie zgodzić. Najpierw odwieźliśmy Axelę na jej dzielnicę, a potem pojechaliśmy na Puijonlaakso, bo Szwajcarzy też mieszkali w Savonii. Fajny ten Andreas, inteligentny i na poziomie facet. Pogadaliśmy sobie chwilkę i było sympatycznie. Potem życzyliśmy sobie dobrej nocy, a on za tę taksówkę rzeczywiście zapłacił :)

Poszłam do domu pakować się na jutro (a właściwie już dziś, skoro było koło pierwszej), a za jakiś czas przybyła Sonja - i to z wieściami. Najpierw będzie wiadomość zabawna, a potem szokująca. Wiadomość zabawna wiąże się ze Słoweńcami. Jeszcze kiedy ja byłam na imprezie, widziałam, jak przed Benkiem i Kranjcem stoi już po kilka kufli. Sonja opowiadała, jak to w którymś momencie zagadała do Roka, a on po pięciu minutach rozmowy nagle stwierdził: "Zaraz, czy ty mówisz do mnie po słoweńsku?" Buahahahaha. Potem Rok usiłował Sonję na noc zaprosić i rozmowa wyglądała tak:

Sonja: - Ja mam gdzie spać, a poza tym ty śpisz chyba w pokoju z kolegą? (w domyśle Kranjcem)
Benko: - Wyrzucę go przez okno.

Biedny Kranjec - może dlatego on zawsze wygląda jak spłoszona sarenka, bo boi się ustawicznie o swoje życie??? Jeśli natomiast chodzi o wiadomość szokującą, to tyczy się ona Francuzów. Sonja była świadkiem, jak po moim wyjściu David Lazzaroni i Emmanuel Chedal tańczyli ze sobą i bardzo erotycznie, jeśli mogę użyć takiego stwierdzenia. Sonja stwierdziła radośnie, że jej niedobrze, choć David koszulę miał piękną i wyglądał mmm, a ja byłam dwakroć zła, że primo tego nie widziałam, secundo  nie będę mogła spać, skoro mi się takie wizje roztacza w środku nocy. Nic nie poradzę, że mam zboczenie na punkcie gejów - i kurczę, zawsze wszystko najlepsze mnie omija!

Miałam napisać o Francuzach więcej. Pamiętacie, że podczas Turnieju Czterech Skoczni David Lazzaroni vel Lazania vel Ślimak wpadł mi w oko i niemal się zakochałam. Biorąc pod uwagę narodowość trenera, miałam nadzieję na bliższą znajomość z Francuzikami, a mianowicie z Davidem i Vincem, którzy wywarli na mnie bardzo pozytywne wrażenie. W styczniu wysłałam im obu kartki urodzinowe, bo akurat obchodzili, to znaczy Vinc 9 stycznia, a David 4 lutego. Na początku lutego Pekka przywiózł ich do Kuopio na treningi, na co czekałam z niecierpliwością. Spotkaliśmy się na Puijo i było miło, bo mnie pamiętali, a Vinc nawet ślicznie za kartkę podziękował. Potem jednak przestało być miło, ponieważ mnie olewali, a szczytem wszystkiego było to, że mnie David na imprezę urodzinową nie zaprosił, choć mu wyraźnie do zrozumienia dawałam, że jestem zainteresowana! Wolał spędzić urodziny w hotelu i z chłopakami - czyli Vincem, Berem i Larsem, którzy też ćwiczyli tutaj z Kojem. No i tak po miesiącu rozwiała się piękna wizja małżeństwa. Oczywiście jednocześnie strasznie się z tego wszystkiego zaśmiewałam, bo ten David to straszny burak (choć nieziemsko przystojny - widać albo się jest ładnym, albo mądrym). A jednocześnie zastanawiałam, co ze mną nie tak, że on woli Romørena!!! No i proszę: czyżby się wyjaśniło, że David jednak rzeczywiście woli facetów??? Bóg z nim. Tylko że w Innsbrucku mi mówił, że po 2,5 roku znajomości rozstał się ze swoją dziewczyną.

Oczywiście Sonja stwierdziła, że jego dziewczyna na pewno miała na imię Pierre. Albo Jacques. Albo Yves. Albo Robert...

3. Lillehammer 14-16.3.

Skocznia świeciła się całą noc i po obudzeniu, w promieniach wschodzącego słońca mogłyśmy zobaczyć jeszcze światła lamp na rozbiegu... Tamtej nocy spałyśmy niewiele ponad 3 godziny. Na rano załatwiłyśmy sobie transport na lotnisko spod Savonii - na 7.30, choć samolot odlatywał dopiero o 9.10. Wstałyśmy więc o wpół do siódmej, a ponieważ położyłyśmy się po wpół do trzeciej, coś jest na rzeczy. Można sobie wyobrazić, że Clio było niedobrze - ponieważ Clio potrzebuje dużo snu, a dziesięć godzin jest taką odpowiednią liczbą. Spakowane właściwie byłyśmy wieczorem, więc pozostało nam potłuc się ze wszystkimi betami pod Savonię i patrzeć, kto będzie z nami jechać tym razem. O Szwajcarach wiedziałam, ponieważ Andreas mnie poinformował uprzednio. Zajęłyśmy miejsca, a potem do autokaru zaczęli się gramolić Szwajcarzy, Czesi oraz część Austriaków. Można się zastanawiać, czemu Austriacy jechali partiami - czyżby za duży potencjał na jeden autokar? W każdym razie naszą partię stanowili Kofi, Balthasar Schneider oraz Martin Koch, a także mój idol Koti. Pojechaliśmy jeszcze pod Puijonsarvi, skąd zabraliśmy Waltera, Mirana oraz Brzydala z FISu, a do Scandica nie zawijaliśmy, choć według planu mieliśmy. Cóż. Pojechaliśmy na lotnisko, które jest jakieś 17 kilometrów za Kuopio. W autobusie wszyscy (poza nami rzecz jasna) zdążyli spożyć śniadanie (wyobraźcie sobie takich Austriaków gramolących się do autokaru z kanapkami w każdej ręce) oraz uciąć sobie drzemkę. Lol. Na lotnisko zajechałyśmy bez przeszkód, ustawiłyśmy się w kolejce do odprawy za Walterem, odprawiłyśmy się i poszłyśmy za wszystkimi do kafaterii, by sobie dodać animuszu - czytaj: by Clio mogła wypić herbatę. Herbata jest moim ukochanym napojem, który mogę pić w każdej ilości i któremu przypisuję niemal magiczną moc. Austriacy plus FIS usiedli po jednej stronie sali i grzali się na słoneczku - bądź spali - zaś Czesi po naszej i to przy stoliku zaraz obok. I wtedy się zaczęło. Jakub Janda napalił się na Sonję. Ja osobiście niczego nie zauważałam (po trzech godzinach snu?? Gdyby chodziło o jakieś gejowskie aspekty, to co innego...), ale Sonja opowiedziała, że nie dość, że Jakub cały czas się na nią gapił, to jeszcze machał na nią brwiami i nawet mrugał do niej. A potem w samolocie usiadł w rzędzie obok nas!!! Sonja była przerażona i potem na lotnisku w Vancie cały czas się przed nim kryła, i może przysiąc, że Czesi ją (nas) śledzili. Na lotnisku w Vancie działy się różne ciekawe rzeczy, na przykład Słoweńcy. Siedzimy sobie, a rząd przed nami siedzą Słoweńcy czyli Benko i Kranjec, którego chciano wyrzucić przez okno. Przyjechała jakaś machina z wyciągiem, na którym pan wzbił się do sufitu i coś tam robił, a Słoweńcy jak zaciekawione koty coraz wyżej łebki podnosili, w miarę jak on się podnosił na tym wyciągu. Dobłe. Do lotu mieliśmy dwie godziny, które poza gapieniem się na Słoweńców spędziłyśmy w sklepach wolnocłowych, gdzie Sonja kupiła sobie gazetkę niemiecką, a ja byłabym kupiła tusz do rzęs LUMENE, gdyby był; w kafaterii, gdzie wypiłam kolejną (czwartą tego dnia) herbatę; a także już pod bramką numer jakiś tam, z której odlatywał nasz samolot. Tam Walter oddał się chwili i zasnął na fotelu, co oczywiście wyglądało słodko z zasady, bo sam Walter z rozdziawioną buzią i rozwalony na siedzeniu może mniej :P Potem się zresztą obudził i ożywił, Miran był już ożywiony, a Brzydal kręcił się po okolicy i nic nie mówił. Ten Miran to nawiasem mówiąc bardzo ciekawy człowiek. Niby Słoweniec i Południowiec, ale jednak niesamowicie spokojny i opanowany. Aczkolwiek ja z moim ponadprzeciętnym zmysłem obserwacji uznałam, że pod tym spokojem i opanowaniem kipią emocje i namiętności. Mmm... Może by tak kiedyś zrobić i z nim wywiad? Niegłupi pomysł. W każdym razie Miran z Walterem są ciekawą parą, znaczy się, duetem. Mmm.

Potem był lot do Oslo, podczas którego byłam coraz bardziej nieżywa. Sonja miała nadzieję, że Janda gdzieś się po drodze zapodzieje, i jakoś jej się to spełniło, ponieważ Czesi z nami nie lecieli. Nie lecieli też Szwajcarzy, spędziłyśmy więc podróż w miłym towarzystwie FISu i wybrakowanych Austriaków. Nawiasem mówiąc Walter leciał klasą biznes, a Miran już nie, hmm... Zaskoczył nas bardzo Kofi, który cały czas czytał książkę o interesującym tytule "Dar bólu". Była dość gruba i nie wyglądała na nowelę porno. Magazyn dla panów - czeski zresztą - czytał wcześniej Jakub... Martin Koch był biedny, bo siedział zaraz za klasą biznes i mu się zasłonka oddzielająca cały czas po głowie majtała. Doleciałyśmy do Oslo, ja już naprawdę zaczęłam odpływać, a biorąc pod uwagę, że nie potrafię spać na siedząco, fakt ów o czymś świadczy. Wysiadamy z samolotu, wchodzimy na terminal i kogo widzimy? Paolo Maldiniego - rzecz jasna nie live, tylko na reklamie. Sonja bardzo się wzruszyła, ponieważ Maldini to jej ukochany piłkarz, więc Norwegia nie mogła jej powitać lepiej :P

Tu warto się trochę zatrzymać przy sprawie norweskiej i Sonji. Sonja tak naprawdę Andersem Jacobsenem zachwyciła się podczas LGP w Zakopanem w sierpniu, choć oczywiście dopiero bliższe spotkanie na Turnieju Czterech Skoczni zaowocowało wybuchem wielkiej a namiętnej miłości. Poprzez Andersa zwróciła wielką uwagę na Norwegię - czyli mniej więcej tak jak ja na Finlandię za przyczyną Janne. Zaczęła uznawać Norge za swoją drugą ojczyznę, a co ciekawe urodziny obchodzi w dzień niepodległości Norwegii, zaś na imię ma dokładnie tak samo jak królowa norweska. Coś więc jest na rzeczy, nie sądzicie? :)

Najpierw czekałyśmy nie wiadomo ile na bagaże, a z nami wszyscy tamci wcześniej wymienieni. Nie wymieniłam Goldiego i jego kolegów z ORF, austriackiej tv, dla której komentuje. On to, kiedy na widok zachwytu Sonji Maldinim jego kolega (znaczy się, kolega Goldiego, nie Maldiniego) zapytał retorycznie: "Przystojny mężyczna?", a Sonja przytaknęła stojąc tam przed tym billboardem, odparł z wielką skromnością "Dziękuję" *rotfl* Ech ten Goldi... Czekamy na bagaże, część ludków poszła do zupełnie innej auli po odbiór, nawet Walter - i wcale się nie dziwię, bo pewnie nie spali dłużej niż my - ale czujny Miran zaraz po Waltera poszedł i z szerokim uśmiechem doprowadził na miejsce. Ach ach... Planowałyśmy z Sonją wywiedzieć się o jakiś transport do Lillehammer, bo jakoś nie uśmiechało się nam jechać pociągiem, i nawet Sonja zdobyła się już na odwagę, by zapytać Waltera, kiedy to spotkałyśmy się z Caroli, która przyleciała ze Sztokholmu dwie godziny wcześniej i na nas czekała :) Zaraz oznajmiła, że już załatwiła nam transport ze skoczkami - i fajnie! Poszłyśmy do autokaru, gdzie ładowali się między innymi Japończycy, a w środku siedzieli już Kazachowie (Radik Żaparow) oraz Koreańczycy (Heung Chul Choi). Kiedy dziewczyny władowały swoje walizy do bagażnika, zostało już mało miejsca dla skoczków... -_-' Potem jeszcze dobili wybrakowani Austriacy, którzy narty musieli wnieść do środka, bo w bagażniku już się nie zmieściły -_-' Usiadłyśmy sobie z tyłu i zaczęłyśmy nadawać :) Mówić, że Radik siedział, jest pewną przesadą, ponieważ tak naprawdę rozłożył się na samym tyle, za nami, na siedzeniach i spał - mądry chłopak. Choi oglądał jakiś koncert wschodni na swoim laptopie. Kofi chyba wciąż czytał książkę - o ile wcześniej jej nie skończył. Martin Koch też wyciągnął laptopa i wyglądało, że odrabiał pracę domową. No no... Warto wspomnieć, że FIS tym razem miał własny transport, no cóż...

Droga do Lillehammer skomplikowana nie była, z Oslo jest 170 km, ale lotnisko leży 40 km od Oslo, więc odpowiednio krótsza. I jedzie się autostradą. Śniegu było o dziwo więcej niż w Finlandii! Krajobraz cokolwiek inny, więcej pagórków, fiordów i mniej jezior. Samo Lillehammer leży w pięknej dolinie i widać je gołym okiem już ponad 10 kilometrów wcześniej. Domyślam się, że skocznię po zmroku - o ile się rzecz jasna świeci - widać z jeszcze większej odległości. Fajnie tak: jechać i wciąż widzieć skocznię, i widzieć, i widzieć, i widzieć... Wreszcie dojechaliśmy na miejsce... i tu się chyba skończą moje dobre słowa o Norwegii i Norwegach.

Ogólne wrażenie z Norwegii jest jedno: TOŻ TO STRASZNA WIEŚ!!! Poza Oslo, ale o tym będzie później. Wiecie, moja miłość do Skandynawii zaczęła się pod koniec podstawówki, kiedy to zapoznałam się z serią Saga o Ludziach Lodu. Zakochałam się w Norwegii i generalnie zainteresowałam Skandynawią, jednak dopiero pod wpływem skoków, na początku studiów, przeniosłam swe uczucia na Finlandię. Och, jak dobrze się stało, że te skoki mi się napatoczyły! Finlandia to jest cywilizowany kraj, a Norwegia to... wieś :P Oczywiście Sonja się za nic ze mną nie zgodzi, ponieważ zachwyciła się z miejsca. Jeśli chodzi o Lillehammer, to ja wciąż się dziwię, jakim cudem oni tam zrobili igrzyska olimpijskie, które w dodatku uchodzą do tej pory za najlepsze w historii???? Lillehammer jest małe i zadupiaste :> Chodniki nie odśnieżone - o ile w ogóle chodniki , bo na wielu uliczkach nie ma. Centrum handlowe jedno i leży przy autostradzie, czynne do 20, a okolica oświetlona kilkoma latarniami. Bankomaty nie wypłacają pieniędzy (a przynajmniej Sonja nie mogła wypłacić), a banki również nie i nie wymieniają walut. Jeden główny deptak, przy którym masa sklepów... odzieżowych :| No i jeszcze Norwegowie...

Oczywiście na moje wywody trzeba patrzeć z przymrużeniem oka - ostatecznie co kraj to obyczaj, a jednemu bardziej podoba się to, zaś drugiemu co innego. Co mnie naprawdę zachwyciło - i poniekąd zaszokowało - w Norwegii, to kultura ruchu ulicznego. Tam się samochody zatrzymują, by przepuścić ludzi przez ulicę. Trochę świata - a przynajmniej Europy - zjeździłam i mogę z całą świadomością powiedzieć, że nigdzie się z czymś takim nie spotkałam. Kiedy norweski kierowca widzi, że osoba stojąca przy drodze chce przejść, zatrzymuje się. To było niesamowite. Natomiast co mnie w Norwegach najbardziej drażniło, to to, że traktują ludzi jak idiotów. I już wyjaśniam, o co mi chodzi. Kiedy załatwiasz jakąś sprawę z Norwegiem, on się ciebie w ciągu rozmowy zdąży pięć razy zapytać i upewnić się, czy wszystko zrozumiałeś i czy wszystko jest jasne. Ja sama nie mam absolutnie nic przeciw upewnianiu się, ale - na Boga! Raz wystarczy! Kiedy szef media center zawodów Holmenkollen zakończył swojego maila do mnie "OK?", uznałam, że to rozczulające. Kiedy właściciel pensjonatu, w którym wynajmowałyśmy pokój w Lillehammer, trzy razy w ciągu pięciu minut zapytał "Okej?", trochę mi się włosy na głowie zjeżyły. Ale największą przesadą było, kiedy poszłyśmy z Sonją do banku. Poszłyśmy do banku, ponieważ - jak zostało powiedziane - bankomat nie chciał Sonji wypłacić kasy. Na banku napisane było, że oni też nie wypłacają, ale uznałyśmy, że chociaż zapytamy o poradę. Pani nam powiedziała, że przy sąsiedniej ulicy jest drugi bank i nawet nam pokazała kierunek. I wszystko byłoby dobrze, gdyby na tym skończyła, ale nie: ona musiała nam dokładnie powiedzieć, że mamy wyjść z banku, iść w lewo, potem znów skręcić przy ulicy w lewo, potem przejść na drugą stronę i tam będzie bank. Moja cierpliwość była już na wyczerpaniu, ale niestety, to nie był koniec. Pani uznała, że pokaże nam na mapie - zaciągnęła Sonję do mapy i dokładnie jej objaśniła i pokazała całą drogę - która miała może 200 metrów. Miałam ochotę krzyczeć. Jakim idiotą trzeba być, by zgubić się na odcinku dwieście metrów???!!! Arrrrgh! Nawet Havu by trafił!

Trochę wybiegłam naprzód, ale wolałam wszystkie informacje na temat Norwegów połączyć w jedno. Autokar przywiózł nas do hotelu Birkebeineren, który znajduje się mniej więcej w połowie drogi między miastem a skocznią i gdzie ulokowani byli skoczkowie oraz inne VIPy, i gdzie jest punkt informacyjny zawodów. Od razu poszłyśmy odebrać nasze akredytacje, które były... hmm... wieśniackie? Mam na myśli, że bez nazwiska, bez zdjęcia, za to na oba konkursy: Lillehammer i Oslo :D Najlepsze były strefy dostępu, których było dziesięć i które absolutnie nie pokrywały się ze strefami dostępu na wszystkich innych zawodach. Bo chodzi o to, że FIS wyznaczył oficjalnie jakieś 16 czy 18 stref dostępu na skoczni i tak na przykład numer 1 to skocznia, numer 2 to biuro zawodów, numer 3 to strefa serwisu... i tak dalej. Wszędzie - tylko nie w Lillehammer. W Lillehammer było stref dziesięć i tyle. Buahahahahaha. Odebrałyśmy w każdym razie nasze przepustki i spytałyśmy pań z biura, czy mogłyby nam powiedzieć, jak trafić na naszą kwaterę, która była w mieście, więc musiałyśmy tam zejść. Mapy żadnej na miejscu nie było, a pani nie była w stanie objaśnić, za to widząc nasze wielkie bagaże, bardzo bardzo bardzo gorąco zaleciła nam taksówkę. Ja byłam zła i zmęczona trzema godzinami snu oraz blisko dziesięcioma godzinami podróży i tylko moje ponadprzeciętne opanowanie trzymało moją psychikę na wodzy. W którymś momencie powiedziałam, że sobie poradzimy, zwłaszcza że Caroli i tak wiedziała, gdzie się idzie na JEJ kwaterę, bo mieszkała tam w grudniu, i wyszłyśmy, bo chciałam uciec tej strasznej kobiecie! Ludzie!!! Powlokłyśmy się po nieodśnieżonych chodnikach, a właściwie uliczkach, Caroli poszła na swoją kwaterę, potem poszłyśmy do nas - co się okazało jakieś piętnaście minut spacerkiem od Birkebeineren - zostawiłyśmy bety i poszłyśmy na miasto coś zjeść. Znalazłyśmy włoską pizzerię z prawdziwymi Włochami, a w międzyczasie zachwycałyśmy się Andersikiem na plakatach, którymi obwieszone było całe miasto.

W środę po pizzy poczułam jakiś nagły przypływ energii i poszłam do w/w centrum handlowego, do którego nawet drogi z miasta nie znałyśmy i tylko coś nam się majaczyło, że przy zjeździe z autostrady takowe było, aczkolwiek żadna z nas nie była pewna, czy to było w ogóle w Lillehammer - co się dziwić, skoro w trzy w sumie spałyśmy ostatniej nocy tyle, ile ja jedna potrzebuję do dobrego samopoczucia? Jako że Clio posiada jednak niesamowity zmysł orientacji, doprowadziłam dziewczyny krętymi uliczkami dokładnie w miejsce wskazane. Jestem Wielka. LUMENE nie mieli także tam, zrobiłyśmy za to małe zakupy gastronomiczne, między innymi nabyłyśmy herbatę. I powlokłyśmy z powrotem na górę. Kiedy tak o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że skoki działają na mnie jak amfetamina. Byłam po 3 godzinach snu i 10-godzinnej podróży, byłam przeziębiona i osłabiona, z bólem gardła i innymi dolegliwościami, byłam na aspirynie i strepsilsie - i byłam w stanie trzymać się na nogach, chodzić kilometry, także pod górę i w śniegu. Ja - która po ośmiu godzinach snu i ośmiu godzinach pracy nie nadaję się do niczego poza klikaniem w kompa...

Tym razem udało się nam z Sonją spać do oporu. Następnego dnia poszłyśmy we dwie na miasto, gdzie Sonja zaopatrzyła się w kasę (bankomat Nordei jej wypłacił) oraz w daszek na głowę. Daszek był malutki i śliczny - i tylko brakowało mu norweskiej flagi oraz VG. Andersik nosi szary, Sonja kupiła sobie ciemnozielony i było jej bardzo twarzowo. Ja w sumie później żałowałam, że sama sobie nie nabyłam czegoś w podobnym guście, ponieważ wiało, czapki nie chciałam zakładać, a kaptur mi ograniczał pole manerwru. Stanie z gołą głową na etapie przeziębienia nie wchodziło w rachubę - no ale nie chciałam się robić na Norwega :> Po zakupach poszłyśmy na skocznię, ponieważ o 16 miały się zacząć treningi, a po nich kwalifikacja. Drepcemy powoli pod tę górkę, jesteśmy już za Birkebeineren, skocznię widać w całej okazałości, ale wciąż trzeba iść w górę. Ja naprawdę byłam osłabiona, więc szło to w tempie ślimaczym, ale czas jeszcze miałyśmy (tylko sił coraz mniej). Tymczasem akurat kiedy Sonja rozważała łapanie stopa, a ja ją rozczarowywałam, że w Norwegii stop pozostaje pojęciem jedynie teoretycznym, zatrzymało się jakieś auto i nas podwiozło. Był to zresztą transport organizacyjny, a jechał nim ten śmieszny gość z Kazachstanu, który sobie w Lahti zdjęcia komórką robił w holu. Poszłyśmy do centrum prasowego, które było całkiem na rzeczy, tyle że na pięć osób, które się tam znajdowały, trzy były z Polski, ech... Niestety, prawda jest taka, że do Norwegii na zawody zjechało znacznie więcej polskich dziennikarzy, więc wspaniałą mowę słychać było zewsząd - i mam na myśli bardziej treść niż sam język. Jako że nasz Redaktor Naczelny wpadł na pomysł, by zdjęcia z zawodów dodawać całościowo naraz, uznałam, że nie będę nosić laptopa na górę, a jedynie w dniu konkursu - obawiam się, że naprawdę wtedy w czwartek nie dałabym rady. Okazało się to zresztą pomysłem w dziesiątkę, ponieważ kwalifikacje odwołano. Z odpowiednim wyprzedzeniem poszłyśmy z dziewczynami na skocznię, porobiłyśmy fotki obiektu i sobie, rozważałyśmy też zaproponowanie usług fotograficznych Jensowi Weissflogowi, który w 1994 zdobył tutaj dwa złote medale olimpijskie, a który teraz cykał skocznię oraz tablice pamiątkowe, kiedy dobiegł nas komunikat, że dziś skakania nie będzie, a zostaje przeniesione na jutro rano. I tyle zabawy. Jechałyśmy wszakże do Norwegii z dalszymi planami wywiadowymi, na które składali się głównie Martin Koch oraz Kamil Stoch (rym niezamierzony). Z Kochem chciałyśmy pogadać właśnie we czwartek po kwalifikacji, a tu nam kurczę odwołano! Poleciałyśmy do strefy zawodników, ale już Austriaków nie złapałyśmy i to było bardzo niefajne, ponieważ znacznie komplikowało sprawę. Trzeba było załatwiać sprawę przez hotel, co uśmiechało się nam mniej, ale rady nie było :( Tymczasem pokręciłyśmy się jeszcze po tej strefie zawodników, gdzie natknęłyśmy się na kilku Finów, Kojonkoskiego, jakichś tam Norów oraz - fanfary! - Dużego Pana! No, za tym człowiekiem to ja tęskniłam od stycznia i byłam bardzo zawiedziona, że nie przyjechał do Finlandii. Szli sobie razem z Kojem, Duży Pan zoczył mnie i się uśmiechnął - rzecz jasna, w odpowiedzi na mój uśmiech. To jest taki fajny facet...

Tu nastąpi kolejny akapit opisowy. Wszyscy doskonale pamiętacie, jak wyglądał początek Sonji i mojej znajomości z Jørgenem Hyvangiem - musiałyśmy "przez niego przejść", gdy chciałyśmy wywiadu z Boskim Tomem Hilde. Korzystając z okazji i wykorzystując sytuację, pogadałyśmy także z samym Jørgenem, zaskarbiając sobie tym samym (a przynajmniej w to chcemy wierzyć) jego sympatię :D Potem pozostawało śledzenie naszego ulubionego Dużego Norwega na zdjęciach na blogu Norwegów oraz w telewizji, gdy czasem pokazano zaplecze skoków - w czym szczególnie szczodra była relacja z Mistrzostw Świata w Sapporo. My go naprawdę lubimy! Następnego zdania niech nie czytają niepełnoletni - Clio uroiła sobie, że Jørgen jest szaleńczo zakochany w Andersiku i nie bez wzajemności, a potem, co gorsza, uwierzyła w swoje rojenia. O tym na pewno nie zamierzam tutaj więcej pisać - ci, co wiedzą, to wiedzą. W każdym razie gdzieś przed MŚ Jørgen zmienił imidż na lepsze (cóż, innej możliwości chyba nie było...) - pozbył się zarostu i skrócił włosy, przestał tym samym wyglądać jak wiking vel ruski pop z Syberii, a stał się niesamowicie przystojnym mężczyzną! (Kiedy go pierwszy raz zobaczyłam, w ogóle go nie poznałam.) No, może to "niesamowicie przystojny" jest trochę na wyrost, niemniej jednak przyznaję, że patrzenie na niego jest dla mnie przyjemnością. Nie mówiąc o tym, że jednocześnie nastąpiła jakaś dyskretna zmiana w jego zachowaniu - trudno to określić, ale teraz sprawia wrażenie bardziej wyluzowanego. Przedtem był takim tatusiem czy innym wujkiem, który chroni tych swoich podopiecznych - a teraz jakby wskoczył w zupełnie partnerskie i koleżeńskie relacje z chłopakami. Ech, dodam tutaj już zupełnie tajemniczo, że pierwszy raz w życiu spotkałam dwóch facetów, którzy by mi się tak kojarzyli z bohaterami Serii Herbacianej... I kto wie, co mam na myśli, ten może sobie zdać sprawę, na jaką skalę zakrojone są moje urojenia.

Po odwołanych skokach pozostało nam iść do Austriaków i gadać z nimi. Caroli obiecała, że załatwi sprawę, ponieważ - jakby nie patrzeć - miała już wcześniej doświadczenia z Austriakami. Tymczasem siedziałyśmy w media center, czas mijał, ja czekałam, czekałam, czekałam, nic nie robiłam, czas mijał, byłam coraz bardziej wymęczona psychicznie, aż w końcu nie byłam w stanie tam siedzieć i uciekłam. Po prostu nie byłam w stanie. W dodatku byłam kompletnie zdołowana. Poszłam sobie na dół do Birkebeineren, usiadłam pod hotelikiem i tylko czekałam - ale już sama i w spokoju. Chyba nawet pierwszą osobą, która się pojawiła, był sam Martin Koch, więc na dobrą sprawę mogłabym się z nim nawet sama umówić, ale nie zdążyłam zareagować, a i tak widziałam go tylko przez chwilę i z jakichś 50 metrów. Dreptali sobie inni skoczkowie, trenerzy i znajomi, aż wreszcie pojawiły się dziewczyny. Poszły najpierw na recepcję grzecznie zapytać, gdzie mieszkają Austriacy. Pani na recepcji równie grzecznie odpowiedziała, że takiej informacji nie może im udzielić i że muszą iść do pani takiej a takiej z komitetu organizacyjnego - nawiasem mówiąc, była to chyba ta straszna baba, która nas wcześniej molestowała taksówką. Poszły więc do info i dowiedziały się, że pani jest na jakimś zebraniu, z którego wróci za 30-40 minut. Caroli postanowiła załatwić sprawę bez oficjalnych pośredników, a ponieważ wypatrzyła jakiegoś gościa od Austriaków, poszła do niego z prośbą. Ja znów zostałam na zewnątrz, a potem dziewczyny zdały relację. Oto gość zaprowadził je do Kotiego, który zresztą otworzył im jakoś niekompletnie ubrany, a w każdym razie w podkoszulek i chyba dopiero co wyszedł spod prysznica. Był tak zakręcony, że nawet nie zapytał, z jakiego medium są, powiedział za to, że Koch gdzieś im przepadł i żeby do niego zadzwonić do za godzinę, bo powinni go do tego czasu znaleźć. Chciał dać Sonji numer telefonu, ale Caroli go wyręczyła, bo sama miała do niego numer. Ponieważ nie miałam ochoty siedzieć tam ani chwili dłużej, zadecydowałam, że idziemy coś zjeść, a jak za godzinę Koti powie nam, że wywiad tu i teraz - to może się wypchać trocinami, ja na pewno nie mam zamiaru czekać w hotelu, aż jakiś idiota nam łaskawie pozwoli na wywiad. Aż tak mi nie zależało. Wszystko natomiast ułożyło się idealnie, ponieważ kiedy za godzinę zadzwoniłyśmy, Koti oznajmił, że Koch się wciąż nie znalazł, po czym za chwilę sam oddzwonił do Sonji, że jednak się znalazł i czy nam pasuje taka i taka godzina - a ta godzina była dla nas po prostu najlepsza. Zjadłyśmy nasze pizze, spaghetti i sałatki - po drugiej stronie lokalu siedziała kadra polska z niepowtarzalnym Hannu Lepistö na czele, a raczej koło Małysza. Obok nas siedzieli panowie z ORF z Goldim. O Hannu trzeba wszakże napisać jedno, czego świadkami były dziewczyny na recepcji w Birkebeineren. Oto bowiem Hannu przechodził przez hol, minął je, patrząc intensywnie, poszedł na schody, po czym cofnął się ze schodów, jeszcze raz na nie uważnie popatrzył i dopiero potem poszedł na dobre. Buahahahaha. Kochany Hannu.

O godzinie wskazanej poszłyśmy do hotelu, usiadłyśmy sobie w holu, gdzie siedzieli m.in. Roberto Cecon (kolejny ulubieniec Sonji), Sebastian Colloredo, Heung Chul Choi (choć on tylko czekał na neta) oraz Jernej Damjan, który gadał przez skype'a. Martin przyszedł i odbyliśmy bardzo sympatyczny wywiad. To miły i inteligentny chłopak. Generalnie wszyscy, z kim gadamy, okazują się fajni :P Widać ci niefajni nie godzą się na wywiady, buraki jedne. Wychodzi na to, że skoczkowie w całokształcie są fajni - ale czy to jakieś odkrycie? Potem jeszcze sobie posiedziałyśmy troszkę, wypiłyśmy po Smirnoffie Ice, bo był to jedyny serwowany w hotelu drink, ale całkiem dobry, obok siedzieli Jernej i Kranjec, a przydreptał nawet Antero Nuuttila, aktualny serwismen Japończyków, z którym się zapoznałam w poprzednim sezonie, choć wątpię, by mnie pamiętał. A potem wróciłyśmy na nasze kwatery, gdzie przed snem puściłyśmy sobie z Sonją z dyktafonu konferencję z Innsbrucka :DDD

Po czwartku nadszedł piątek - cóż za niespodzianka! - kiedy niektórzy szczęśliwcy mieli skakać na Lysgårdsbakken nawet 6 razy, a mniejsi szczęśliwcy mieli oglądać wszystkie sześć serii skoków. Ponieważ pierwszy trening zaplanowano na 9, trzeba było wstać odpowiednio wcześnie, a sytuacji nie polepszał fakt, że do 12 musiałyśmy się wynieść z pokoju. Pierwotny plan zakładał, że zostawiamy bagaże "na recepcji" i przychodzimy po nie później - po treningach, a przed konkursem. Niestety, recepcję miły Norweg otwierał dopiero o 9, więc musiałyśmy zabrać się do Birkebeineren z betami, a w takim razie w grę wchodziła jedynie taksówka. Oczywiście nie znałyśmy numeru Taxi Lillehammer, przechodnie też nie, jakaś pani skierowała nas gdzieś na bliżej nieokreślony w lokalizacji postój, ale zanim tam doszłyśmy, przejechało mimo jakieś taxi, na którym wypatrzyłyśmy numer i byłyśmy ocalone. Zostawiłyśmy bagaże na recepcji Birkebeineren i pojechałyśmy transportem na górę, na skocznię. Wiało, ale nie jakoś bardzo strasznie, i treningi się odbyły, zaś po nich kwalifikacja. Nasze numerki na lipnej akredytacji - choć z napisem Media/Photo - uprawniły nad jedynie do stania w normalnej strefie dziennikarskiej, podczas gdy do Photo mogli wejść już inni. Typowe - przecież to Norwegia. Caroli powiedziała, że absolutnie nie zamierza stać w zagrodzie, i poszła w tej sprawie do Brzydala z FISu, ponieważ jej FISowska akredytacja opiewa właśnie na strefy fotograficzne. Brzydal się przejął i zaraz ją zabrał do jakiegoś gościa na skoczni i powiedział, że ta pani ma akredytację FISu i może wejść, gdzie chce. Facet popatrzył krzywo, no ale FIS to FIS. A wcześniej - dowcipniś - powiedział, że jeśli Caroli upiera się, że zaszła pomyłka, powinna iść do biura akredytacyjnego (w Birkebeineren) i wyjaśnić...

Podczas treningów i kwalifikacji działy się różne ciekawe rzeczy. Janne Ahonen w jednym skoczył całkiem daleko i nawet wygrał, a w drugim był chyba drugi. Andersika nie było. Koti - który oprócz funkcji prasowych pełni także tragarsko-odzieżowe - przyniósł swoim podopiecznym pod czerwoną bramkę plecaki z butami i polarami, a później Martin Schmitt się zaczął do takiego plecaka dobierać, aż mu fizjoterapeutka Niemców musiała powiedzieć, że nie! To nie nasze! To Austriaków! *rotfl* Sigurd Pettersen po swoim mniej niż doskonałym skoku wyszczerzył się do Antonina Hajka (chyba) i powiedział z tym głupawym uśmiechem "fucking side-wind hehe". Ech ten Sigurd... Działo się także poza moim zasięgiem wzroku - jak mi zostało później doniesione przez życzliwe koleżanki, David Lazzaroni i Emmanuel Chedal wracali z treningów, trzymając się za ręce. Ja oczywiście tego nie widziałam, co za życie... Widziałam natomiast Dużego Pana, którego trudno było nie widzieć. Jørgen chodził cały ważny z wielkim aparatem na szyi... i kompletnie nie robił zdjęć, co za leser! Przez trzy godziny chciałam go zagadać, ale cały czas gadał z kimś, bo cały czas ktoś się do niego przyplątywał. Oczywiście, Jørgen jest w tej chwili bardzo wpływową osobą w Norwegii - bodyguardem Andersa Jacobsena - więc zrozumiałe, że wielu ludzi chce być z nim w bliskich stosunkach i znajomości. Nie miał facet chwili spokoju, ale w z drugiej strony sprawiał wrażenie raczej towarzyskiego i chyba chętnie z tymi ludkami gadał. Jakoś tak całą kwalifikację przestaliśmy obok siebie i nawet w którymś momencie się do mnie uśmiechnął, jak miło.

Potem dzień się trochę skomplikował. Była godzina 12, poszłyśmy do media center spisywać wywiad z Kochem, z nadzieją, że jak skończymy, pójdziemy coś zjeść przed konkursem. Niestety, sprawa się przeciągnęła, w media center jedzenia było coraz mniej, a nowego nie donosili (wbrew obietnicom) i kiedy przyszła godzina 16, przynajmniej ja byłam potwornie głodna. Na skoczni żadnej restauracji nie ma, w desperacji chciałam już pizzę zamówić, ale moja desperacja i mój głód okazały się zbyt słabe w zestawieniu z cenami. Wywiad spisałyśmy, wrzuciłyśmy, a potem poszłyśmy na serię próbną... którą odwołano. Nie było to niczym dziwnym, ponieważ w miarę trwania dnia wiatr był coraz mocniejszy. Za oknami media center miałyśmy flagi - Kanadę, Francję i Czechy - i widziałyśmy wszystko dokładnie. A kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, dodatkowo poczułyśmy. Ja osobiście nie byłam jeszcze nigdy na zawodach skoków, na których wiałoby tak mocno - nawet na Ruce (choć tam przecież nigdy nie wieje, cytując Hannu Lepistö). Nasze akredytacje powiewały na smyczach VG, a moje warkoczyki w ślad za nimi. Namioty serwisu łopotały, a namiot dla ludzi... w którymś momencie zwiało. Wiem, że się nie znam na skokach, ale gdybym była trenerem, chyba bym swoich podopiecznych na taką pogodę nie puściła - choć Łukasz Kruczek powiedział nam, że niebezpiecznie nie jest, natomiast istnieje ryzyko wypaczenia wyników: "Pogoda na trening, ale nie na konkurs." Skoro próbnej nie było, wróciłyśmy do media center, a po drodze spotkałyśmy Janne Marvailę, który zasuwał pod górę ze swoją walizą. Mówi do nas, że właśnie dotarł i że musi lecieć się przebrać, więc przekazałam mu radosną nowinę, że nie musi się spieszyć, bo serię próbną dopiero co odwołano, ech... Potem konkurs przeniesiono z 17 na 18... Poszłyśmy sobie do strefy zawodniczej, gdzie teoretycznie wstępu nie miałyśmy, ale jakoś zupełnie nie było porządkowych, a jak się jakiś trafił, to i tak nas nie legitymował. Wiało wiało wiało. Kręciła się masa skoczków i trenerów - na przykład Kojo, Hannu, A-P Nikkola i Pekka. Kręcili się... Wszyscy? Francuzi też. Akurat jak przyszłyśmy, Pekka wyciągnął swoich chłopaków z baraku (nie wiem, co oni tam robili, ale Pekka musiał się dość głęboko nachylić z drzwi) i zaczęli grać w siatkówkę, co oczywiście szło im wyjątkowo ślamazarnie. Vinc odbił piłkę tak, że poleciała gdzieś zupełnie indziej i prawie na pola pod skocznią. Któryś inny posłał piłkę pod samochody stojące mimo i sikałyśmy ze śmiechu, patrząc, jak Vinc usiłuje po nią sięgnąć. Ech ci Francuzi... Kiedy zbliżyła się pora konkursu, wróciłyśmy do naszej strefy medialnej, a skoków wciąż nie było - bo wiało. Organizatorzy wciąż mieli nadzieję na rozegranie chociaż jednej serii, ciągle przesuwano godzinę rozpoczęcia zawodów, w końcu trenerzy i FIS ścieśnili się w jednym baraczku na naradę, co wyglądało bardzo perwersyjnie, i ludzie gapili się przez okna, a nawet jacyś fotoreporterzy i kamerzyści *rotfl* I chyba wszyscy usiłowali czytać miłym panom z ruchu warg *rotfl* W międzyczasie norwescy zawodnicy i im podobni udzielali wywiadów dla NRK, norweskiej stacji, a my robiłyśmy fotki, korzystając z okazji, że stoją blisko, nie ruszają się, a oświetla ich piękny reflektor. Na koniec pod skocznią zjawili się już chyba naprawdę wszyscy - może poza komentatorami tv. No i o 18.45 ogłoszono oficjalną decyzję, że dziś konkursu nie będzie, a zostaje on przeniesiony na jutro czyli sobotę do Oslo. Było to dość ciekawe rozwiązanie, które prawdopodobnie nie satysfakcjonowało jedynie Lillehammerczyków. Tymczasem wiało naprawdę coraz mocniej, zaczęło już zrywać reklamy z band, a na dokładkę zaczął padać śnieg z deszczem. Ja myślę, że to Boski Havu sprowadził cyklon na Lillehammer, z zemsty za to, że nie został powołany do ekipy...

Ponieważ na dole stała masa ludków, trzeba było robić zdjęcia. Pojawili się Finowie, a konkretnie Tommi i Janne, którzy po kolei gadali dla MTV3. Był Kojo, Janne M, Hannu. Ja czekałam jednak na jedną osobę: Andersa Jacobsena. Choć ludzie zaczęli powoli opuszczać obiekt - i kibice, i działacze - ja stałam twardo, wiedząc, że w końcu największa gwiazda norweskich skoków przybędzie. No i przyszedł. Sonja się gdzieś zgubiła z Caroli, najpewniej wróciły do media center, więc byłam jedyną osobą, która mogła Andersikowi porobić zdjęcia. Najpierw pogadał z NRK, a Duży Pan stał dwa metry dalej. Potem pogadał z jakąś inną tv. Potem z dziennikarzami z gazet. Potem zebrała się jakaś grupka kibiców i z nimi też zaczął rozmawiać i rozdawać autografy. A Jørgen nieodłącznie przy nim. Nie wiem, ile czasu minęło - pół godziny? Godzina? W którymś momencie zagadałam Jørgena, że tęskniłyśmy za nim w Finlandii i że nawet pytałyśmy obu Andersów o niego - cokolwiek się zdziwił i odparł, że spędził trochę czasu z rodziną. (Aczkolwiek jego entuzjazm w tamtym momencie można porównać do entuzjazmu, z jakim Tommi Nikunen opowiadał latem o swoich zaręczynach - jeśli wiecie, co mam na myśli.) Nawiasem mówiąc, ten biedny Jørgen nabawi się w młodym wieku garba - on jest taki wysoki, że musi się schylać, by usłyszeć, co do niego mówią! Ech... Później, kiedy Andersik gadał jeszcze z fanami, zagadałam Jørgena drugi raz - wskazałam na chłopaka i pytam:

- Ile to może potrwać? Ty masz doświadczenie...
- W czekaniu?
- Nooo...

A Jørgen tylko smętnie pokiwał głową. Może jednak doszedł do wniosku, że Andersowi już nic nie grozi, ponieważ fani wyglądali w miarę normalnie i przyjaźnie i było ich jakieś 30 sztuk, nie 300 ani 3000 - powiedział w którymś momencie Andersowi, że będzie czekał "tam" i sobie poszedł. A Anders za jakieś 10 minut nareszcie podreptał do niego. I utykał.

W piątek do wiadomości publicznej podano fakt, że Anders Jacobsen ma problemy z kolanem, że go boli, że po Holmenkollen zrobią mu diagnostykę (VG napisała o wysoce specjalistycznym badaniu: rentgen - zaśmiewałyśmy się z tym z Sonją strasznie) i że może konieczna będzie nawet operacja. Nie żebym znała norweski, ale rozumiem, co się pisze. Oczywiście, na wiadomości podawane w VG trzeba patrzeć z bardzo dużym dystansem, bo to brukowiec, niemniej jednak skoro Kojo mówił, że Anders ma problem, to czemu miałby nie mieć? O to się jeszcze później rozpętała dyskusja...

Kiedy już Andersik zniknął z pola widzenia, a innych znajomych też nie było widać, poszłam do media center, skąd się z dziewczynami zabrałyśmy do Birkebeineren. Transport do Oslo - zapewniony także dziennikarzom - miał być o 20.30, więc miałyśmy chwilkę. Tymczasem wchodzimy na recepcję, pytamy, czy odwołanie konkursu nie spowodowało zmian w terminarzu transportowym, a pani nam mówi, że autokary odjeżdżają za pięć minut. AAAAAAA!!! Zaraz poleciałyśmy na parking i zdążyłyśmy, ufff. Kazano nam wsiąść do autokaru... z Finami i Francuzami. Ożesz, to dopiero było... Najpierw dziewczyny nie mogły sobie miejsc znaleźć, przesiadałyśmy się z jednego na drugie, a ja miałam pełną świadomość, że chłopaki patrzą na nas jak na idiotki - ja ku nim nie zerkałam, rzecz jasna. Wreszcie osiadłyśmy w spokoju - ja osobiście z pewnym niepokojem patrzyłam, że Janne M. i Tommi siedzą oddzielnie - i ruszyliśmy wszyscy na południe, zostawiając Lillehammer za sobą. Rozświetloną skocznię było widać, widać i widać... i chyba nie my jedne zachwycałyśmy się tym widokiem, który ciągnął się na kilkanaście kilometrów, jee... Potem przyszła Caroli, stanęła do nas przodem i pięknie nam komentowała, co się dzieje w grupie skoczków, która zajęła tylną połowę autobusu. Oczywiście, by nie operować imionami, używała najróżniejszych przezwisk w rodzaju Włoskie Żarcie (=Lazania = Lazzaroni), Pan Od Samochodu (Vinc), Kudłaty (Chedal), Trener (Pekka), Doszkonałe Mleko (Vellu), Grobowe Wzgórze (wiadomo, że Matti), Mój czy raczej Twój - skoro mówiła do mnie (Janne), Żelazko (Harri), a Arttu i Tami spali, więc o nich nie gadałyśmy nic. Gdyby oni wiedzieli, o czym rozmawiamy. I z czego się tak śmiejemy. Trochę sobie nawzajem zdjęć porobiłyśmy, by chłopaków postresować - Caroli strzela fleszem i wszystkie łebki jak jeden mąż podnoszą się spanikowane i patrzą na nią, buahahaha. W każdym razie warto wspomnieć o Lazzaronim i Chedalu, którzy pozostawali w bliskiej zażyłości i sobie nawet stópki nawzajem na sobie oparli; o Vincencie, który patrzył na nas coraz błędniejszym wzrokiem, ale wciąż patrzył, nawet jak mu już tylko jedno oko było widać zza siedzeń (biedny Vinc, on na pewno miał ochotę przysiąść się do nas, a nie z perwersami-degeneratami zadawać); o Vellu, który przespał całą podróż, a potem obudził się w Oslo świeży jak skowronek (i z pewnością gotowy na imprezę); i oczywiście o Mattim, który rozwalił się centralnie na ostatnich siedzeniach w samym środku - jak na swojej ukochanej kanapie - i patrzył tępym wzrokiem przed siebie. Zawieźliśmy ich do hoteli na samym Holmenkollen, żaden się z nami nawet nie pożegnał, a potem Caroli i Sonja poszły na ich miejsca i naśladowały ich zachowanie, wariatki jedne. Przy okazji okazało się, że naświnili w autokarze strasznie, ech...

4. Oslo 17-18.3.

Wjechałyśmy do Oslo i przeraziłyśmy się. Oczywiście, miejsca i odległości zawsze wydają się większe, gdy ogląda się je i przemierza transportem, niemniej jednak Oslo... było ogromne! Jedziemy, jedziemy, jedziemy... i jedziemy. Zarówno Caroli, jak i my, poważnie zastanawiałyśmy się, jak w ogóle trafimy na nasze kwatery. Jak napisałam, Finowie i Francuzi (i inni skoczkowie najpewniej też) mieszkali na samym Holmenkollen, a Holmenkollen to wzgórze. Autokar zawiózł nas tam i miałyśmy okazję pierwszy raz w życiu obaczyć tę mekkę i kolebkę skoków narciarskich. Po ciemku wyglądała ślicznie, mam na myśli skocznię. Pięknie oświetlona, widoczna z daleka, i te światełka wzdłuż rozbiegu, które są jedną z najbardziej uroczych rzeczy na świecie... Byłam w kontakcie ze znajomą, u której z Sonją mieszkałyśmy, i ostatecznie udało się nam spotkać bez problemów i dotrzeć na miejsce. Caroli mieszkała gdzieś na drugim końcu miasta, a my właściwie w sąsiedztwie Holmenkollen. Byłyśmy trochę padnięte, więc długo nie pociągnęłyśmy, a poszłyśmy spać.

Trochę dziwne było, że w sobotę odbywał się jeszcze jeden konkurs - ot taka zmiana w programie. W sobotę obudziłam się z katarem, który wreszcie mnie dopadł - i tak dobrze, że dopiero wtedy, bo spodziewałam się go już przecież przed zawodami w Lahti, uff. Okazało się, że internet mamy w domu, więc wysłałam, co miałam do wysłania, a sprzętu na skocznię nie brałam. Po drodze zrobiłyśmy zakupy, na które złożyły się chusteczki do nosa, krople do nosa (kupione w supermarkecie!) oraz woda mineralna z norweską flagą (to dla Sonji rzecz jasna). W Oslo była wiosna. Śniegu brak. Bazie. Piękne słońce. I niestety, cholera, wiało! Ale nie było się co martwić na zapas. Wsiadłyśmy do kolejki - po tym, jak udało się nam za którymś razem nabyć bilet w automacie (Sonja jest wielka) - i pierwsze, co za sobą usłyszałyśmy, to Polaków. W centrum przesiadłyśmy się na kolejkę do Holmenkollen... i za nami znów Polacy! No co za szajs! Przyjeżdżamy do Norwegii, a tam Polak na Polaku! Ja się ponownie ucieszyłam, że mieszkam w "dzikiej" Finlandii i w moim Kuopio mam spokój. Zajechałyśmy na Kollen, odebrałśmy akredytacje na zawody - niby miałyśmy te z Lillehammer, ale nie po to wypełniałam wniosek specjalnie do Kollen, by chodzić ze starą. Choć niektórzy się wycwanili i używali akredytacji z Lillehammer i tamtejszych numerków, które wcale się nie pokrywały, i na przykład na numerek 4 (media w L.) wchodzili do strefy zawodników na Kollen. Caroli natomiast - jak nam później opowiedziała - znów posłużyła się akredytacją FISu: podstawiła pod nos porządkowemu, a gdy spytał co to, odparła, że to akredytacja FISu, na którą ma wstęp wszędzie, a miły pan ją wpuścił i jeszcze zaprowadził, gdzie chciała. *rotfl* W każdym razie nasze akredytki wydano nam bez problemów i było od początku widać, że tutaj ludzie znają się na organizacji i że nie robią zawodów po raz pierwszy. Polskich dziennikarzy w Oslo było wprost proporcjonalnie do liczby polskich kibiców: WIĘCEJ!!! więc szybko uciekłyśmy na skocznię, a nie przebywałyśmy w tym towarzystwie wzajemnej adoracji. Wspięłyśmy się podług trybun na wysokość progu, gdzie pod rozbiegiem znajduje się muzeum narciarstwa oraz kafeteria. Do kafeterii zaszłyśmy sobie na gofry (to chyba jakaś norweska specjalność, bo podawali je także w Lillehammer, ale niestety tylko skoczkom) i herbatę, a przy stoliku obok siedzieli Jari Porttila oraz pani kamerzystka z MTV3, a gadali z Hannu Manninenem, kombinatorem. W swoim czasie zeszłyśmy z powrotem na dół, przy okazji natykając się na Dużego Pana, który jakby nigdy nic siedział sobie na trybunach pośród ludzi. Przesiedział tam chyba całą serię próbną - no pięknie wykonuje swoje obowiązki... Porobiłyśmy skoczni zdjęcia z każdej strony, aż nareszcie dotarłyśmy do sektora prasowego, gdzie nas wpuszczono i jeszcze pozwolono stać wedle życzenia, i nikt nie robił problemów. Jeśli przywołacie z pamięci obraz skoczni Holmenkollen, to sektor prasowy znajduje się na mostku ponad wybiegiem czy dojazdem, jak to się tam fachowo nazywa. I skoczkowie sobie po nim drepcą po skoku, tam też ustawia się podium i odbywa się dekoracja. Ja stanęłam sobie z boczku, dziewczyny przy czerwonej bramce i robiłyśmy piękne zdjęcia, ponieważ słońce świeciło ślicznie. Dopiero potem się zaczęły rozmazywać, jak już ciemność nadeszła.

Co powiedzieć o pierwszym konkursie, tym przeniesionym z Lillehammer? Trochę wiało. A może nawet bardziej niż trochę? Mój Janne do trzydziestki ledwo wszedł, ale za to drugim skokiem przesunął się na miejsce dziesiąte, przeskoczywszy wszystkich Finów. Andersik też poprawił się o 10 lokat i uplasował w połowie drugiej dziesiątki. Trzecie miejsce zajął Anders Bardal - jee! Nie ma to jak bliski znajomy z wywiadu :D Wygrał Adam - trzeci konkurs Turnieju Skandynawskiego :/ Polacy na trybunach stanowili przeważającą większość - i nawet przerażającą. Wspaniali kibice naszego Adasia składali się głównie z podpitych chłopów - ale czy to jakaś nowość? Nie. Miałyśmy tylko z Sonją nadzieję, że nazajutrz, w obecności króla Norwegii, będą się zachowywać trochę lepiej. Adam wyprzedził Andersa w klasyfikacji Pucharu Świata i przywdział czerwoną koszulkę lidera. Biedny Andersik... Na konferencji było fajnie, Anders B. machał do nas i uśmiechał się, Adam robił dziwne miny, słuchając pani tłumaczki, a Andreas Küttel, który był drugi, opowiadał, że grał sobie w hotelu w grę skoki narciarskie na stronie zawodów, bo sądził, że prawdziwego skakania dziś nie będzie. Po konferencji Adam zakomenderował, żeby wszyscy polscy dziennikarze, którzy na pewno liczyli na kilka słów tylko dla siebie i swego medium, zbili się w kupę i pytali razem, bo się spieszy. My zostałyśmy, bo Caroli chciała wypowiedź Adama - i byłyśmy świadkami tego popisu. Ja w tamtym momencie uświadomiłam sobie, dlaczego nie mogłabym być dziennikarką: jestem na to za inteligentna. W życiu przez usta nie przeszłyby mi tak debilne pytania. "Panie Adamie, jest pan królem Holmenkollen - jak się pan będzie jutro czuł, gdy przybędzie król Norwegii?" "Panie Adamie, nigdy nie słyszałem, by pan popełniał błędy!" "Panie Adamie, wąsy ma pan krótsze..." "A małżonka będzie w Planicy?" Niedobrze mi było. Jedyne, co było warte tej mordęgi, jaką było przyglądanie się, jak dorośli faceci - proszę mi wybaczyć wulgaryzm - liżą Małyszowi dupę i sami dostają przy tym orgazmu, była reakcja Adama na info o urazie Andersa. Adam się najzwyczajniej w świecie przejął i zmartwił, i było mu przykro. To jest właśnie klasa mistrza. On sam jest sportowcem, wie, co oznacza kontuzja, uraz czy choroba. On jeden tak naprawdę potrafi współczuć Andersowi, bo wie, o co chodzi. Powiedział, że ma nadzieję, że z Andersem wszystko będzie dobrze, ponieważ jest wspaniałym zawodnikiem. A w wyżej wspominane debilizmy nie dał się wpuścić i za to też brawa dla niego!

Pora była późna, więc obcykałyśmy jeszcze skocznię po zmroku, a także Oslo z góry, i wróciłyśmy do domu z pijanymi kibolami w kolejce - na szczęście nikt nas nie zaczepiał. Zgrałyśmy zdjęcia, które następnie przy transferze 20 Kb/sek wysyłały się na serwer SNC przez kilka godzin i chyba do rana, oraz obejrzałyśmy sobie dla pociechy filmik na stronie VG. Filmik został nakręcony w Sapporo, a odbyło się to tak, że trener Jermund Lunder złapał mikrofon, trener Geir Ole Berdahl kamerę i zaczęli robić reportaż o Tomie Hilde. Tego się nie da opowiedzieć, to po prostu trzeba zobaczyć i tutaj macie link. I nie przejmujcie się, że nic nie rozumiecie - my też nie rozumiemy, bo norweski pisany to jedno, a mówiony to niestety drugie...

Tutaj można zatrzymać się na chwilę przy kwestii języka norweskiego, który jest... okropny!!! To kolejny powód do wielkich podziękowań dla skoków, dzięki którym przerzuciłam się z Norwegii na Finlandię. O ile z gramatyki na pewno nie byłby jakimś wielkim dla mnie wyzwaniem, o tyle jego wymowa sprawia, że mam ochotę zrobić to, co w gadu-gadu osiąga się poprzez wpisanie < krzyk > Już podczas Turnieju Czterech Skoczni zwróciłam uwagę, że brzmi to okropnie, kiedy otoczona byłam przez masę norweskich dziennikarzy i miałam okazję się nasłuchać. Po wyjeździe na Turniej Skandynawski do Krainy Fiordów mogę stwierdzić, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się - i to nawet szybko - to tego paskudztwa, jednak uczyć się go nie mam ochoty. Język pisany wygląda w miarę normalnie i osoba znająca inne języki germańskie - a więc niemiecki i angielski - może się w nim rozeznać, gdy jednak przychodzi do wymowy... to ręce opadają. Kiedy usłyszałam, że literę G można wymówić na cztery różne sposoby, zaśmiałam się Sonji (ona to bowiem miała ze sobą rozmówki norweskie) prosto w twarz. Ale kiedy od Danuty, u której mieszkałyśmy w Oslo, dowiedziałam się, że Norwegowie nazwę swojej stolicy wymawiają na kilka różnych sposobów, stwierdziłam, że dziękuję, postoję. PRZECIEŻ TO SŁOWO MA TYLKO 4 LITERY!!! Wydawać się może, że łatwiejszej nazwy od Oslo nie ma! Cóż, Oszlo, Uszlo, Oszlu i samo Oslo... Co najmniej tyle. Kocham język fiński: tutaj o jest zawsze o, zaś s jest zawsze s. Jako osoba logiczna nie byłabym chyba w stanie uczyć się tak porąbanego języka, ponieważ za każdym razem zastanawiałabym się, po jaką cholerę tak sobie komplikować życie??? Kocham Finów.

Trener Lunder jako reporter jest bezbłędny i norweski w jego wykonaniu brzmi całkiem znośnie. Sonja się zakochała. Kiedy w niedzielę pojechałyśmy na skocznię, Sonja była całkowicie zakochana w trenerze Lunderze. Bigamistka jedna. Spójrzmy prawdzie w oczy: uwierzyła w moje rojenia, jakoby do serca Andersa miała bardzo Dużą konkurencję, i znalazła sobie obiekt zastępczy. Choć oczywiście wciąż się wypiera i twierdzi, że Andersik jest jej naj naj naj. Yhm, jasne. W każdym razie w niedzielę przyjechałyśmy na skocznię w nadziei na lepszy konkurs niż dzień wcześniej, ponieważ wiało mniej - tymczasem rzeczywistość okazała się inna. Z powodu wiatru całkowicie odwołano serię kwalifikacyjną, która miała odbyć się przed konkursem. Poszłyśmy sobie w tym czasie znów na górę - tym razem niestety kafeteria była pełna ludzi, więc nie było sensu się wpychać. Połaziłyśmy w tę i we wtę, Sonja wypatrzyła swój nowy obiekt westchnień i tylko się w niego wpatrywała, napatoczyłyśmy się też na Hannu, który się nam jak zawsze z wielką ciekawością przyglądał. Dziwne, przecież nie mógł nas znikąd pamiętać...? *rotfl* Hannu rozdał nawet kilka autografów i zrobił sobie zdjęcia z polskimi kibicami, no no... Wypatrzyłyśmy też Vaciaka, który zmierzał na górę z wielką walizą, wielkim plecakiem oraz wielką torbą, a nikt mu nie pomógł. Minęli go kombinatorzy, chyba tylko się witając, a on już biedny ledwo dawał radę. Zatrzymał się jeden z ciapkowatych Finów, być może trener kombinatorów, miałyśmy nadzieję, że pomoże Vaciakowi - i rzeczywiście pomógł: założył mu torbę na górę na plecak i pożegnał. Biedny Vaciaczek... Potem się znów nudziłyśmy, bo do konkursu była masa czasu, posiedziałyśmy trochę w media center, Sonja w międzyczasie wypatrzyła króla i królową Sonję i była pod wrażeniem, a potem nareszcie zawody się zaczęły.

W pierwszej serii - która okazała się jedyną serią konkursu - doszło do kilku ciekawych bądź miłych, bądź jedno i drugie, rozwiązań. David Lazzaroni skoczył bardzo przyzwoicie i zajmował dziesiąte miejsce - ex aequo z Janne Ahonenem. Śmiać mi się chciało okrutnie, bo to ostatecznie dwóch facetów, do których żywię cieplejsze uczucia - nawet jeśli jeden mnie olewa, a drugi jest burakiem i gejem :P Martin Koch zajął miejsce drugie - kolejny, którego dopiero co wywiadowałyśmy!!! Matti zajął miejsce trzecie i znów była masa zabawy, ponieważ po raz kolejny wiatr mu pomógł :P Anders B. był tym razem czwarty, Andersik siódmy, a Adama zwiało ze skoczni i cudem wylądował na nogach. Na skoczni były przynajmniej dwie osoby, które tabela wyników uradowała: Sonja i ja. Anders bardzo nieoczekiwanie odzyskał koszulkę lidera PŚ i do ostatecznego rozstrzygnięcia dojdzie w Planicy na lotach.

Lazzaroni wyszczerzył się do mnie po swoim dalekim skoku... *wywraca oczami*

Odwołanie drugiej serii było bardzo dobrym posunięciem, ponieważ dawało mi większy zapas przed lotem powrotnym. Oto bowiem samolot do Helsinek miałam już o 19.10, a gdyby konkurs się przeciągał, sprawa wyglądałaby nieciekawie... Niemniej jednak na samą dekorację musieliśmy trochę poczekać - prawdopodobnie dlatego, że trzeba było odszukać Mattiego i poinformować go, że jest na podium, buahahaha. Tu warto wspomnieć, że na Holmenkollen dziennikarze mieli zupełnie normalny wstęp pod podium i to było super, ponieważ zazwyczaj do tzw. strefy ceremonii mogą się dostać tylko fotografowie. Najpierw odbyła się dekoracja konkursu, potem całego Turnieju Skandynawskiego - który zresztą wygrał Adam i bardzo dobrze - a na koniec jeszcze Simon Ammann dostał medal za zasługi szczególne :P Tak naprawdę nie mam pojęcia, za co on go dostał, ale nieważne. Potem odbyła się konferencja, na której był nasz ulubieniec Martin Koch (jee!), Matti odpowiadał półsłówkami i jego najdłuższa wypowiedź brzmiała coś a'la "Skoczyłem, jak skoczyłem, więc skoczyłem", zaś Simi otwarcie i odważnie skrytykował organizatorów konkursu, że mogliby się od europejczyków nauczyć technik schładzania rozbiegu, przez co konkurs byłby bezpieczniejszy i po prostu lepszy. A potem wszyscy sobie poszli i trzeba było wracać do domu i jechać na lotnisko :(

Tuż przed pożegnaniem się z Caroli Clio postanowiła przynieść sobie coś do jedzenia - za co będzie sobie rwać włosy z głowy przez jakiś czas. Po co ja to zrobiłam??? Jak ja tego żałuję! Poszłam do salki, gdzie serwowano pieczywo, sałatki i napoje, i natknęłam się tam na polskich dziennikarzy, a konkretnie na Szaranowicza oraz Jabłońskiego z TVP. I do moich uszu doleciała rozmowa na temat kontuzji Andersa. Panowie zastanawiali się, czy z uszkodzonym kolanem można chodzić. Jako osoba, która posiada na ten temat konkretną wiedzę, wtrąciłam, że można. Wtedy Szaranowicz na mnie mrugnął i powiedział, że kontuzja Andersa to lipa. Powiedziałam, że wypowiadam się jako lekarz. A Szaranowicz powiedział, że on też ma coś do powiedzenia w tej sprawie, ponieważ sam miał urazy kolan, po czym zaczął wymieniać, co on w tych kolanach ma, a czego nie ma. I jeszcze dodał, co słyszał od fizjoterapeuty polskiej ekipy, a mianowicie że Anders podczas treningów ćwiczy na maxa, a kiedy widzi obcych albo kamerę, zaczyna utykać, tylko czasem mu się mylą nogi. Zrobiło mi się niedobrze. Zrobiło mi się autentycznie niedobrze i musiałam stamtąd wyjść. Rzeczą, której chyba najbardziej nienawidzę u ludzi, jest patrzenie schematyczne. Niemożność zrozumienia, że każdy człowiek jest inny i że sprawy mają całe spektrum, w którym mogą się objawiać. To, że Andersa boli kolano, nie oznacza automatycznie, że nie może skakać. Że nie może chodzić. Że ma to samo, co miał Szaranowicz. Oczywistą sprawą jest, że gdyby miał poważną kontuzję i uraz, pewnie by już na wyciągu leżał. I że skoro ma jakąś dolegliwość, to w jakimś stopniu wpływa ona na jego skakanie, choćby przez to, że powoduje ból. Ale ludzie nie potrafią tego zrozumieć. I dlatego taki Szaranowicz publicznie podważył moje kompetencje zawodowe, ponieważ on chorował na kolana. Ogólny wniosek był taki, że Kojo to wszystko zmyślił - po co? Żeby usprawiedliwić słabą formę Andersa i przegraną podopiecznego z Małyszem. A mój ogólny wniosek jest taki, że gdyby ludzie potrafili lepiej zrozumieć innych ludzi i ich sprawy i przyjąć możliwość, że coś może być także inaczej, miałabym znacznie mniej pacjentów.

Wyszłam stamtąd wściekła i humor miałam skopany na resztę dnia i jeszcze na poniedziałek. W poniedziałek dobił mnie kolega, który po ogłoszeniu wyników badań diagnostycznych (rentgen?), że dolegliwość Andersa nie jest poważna i może on startować w Planicy, wyżywał się na Kojonkoskim i oszustwach w świecie skoków. A ja chcę wierzyć - i jako lekarz mam do tego oczywiste podstawy - że Andersowi rzeczywiście coś dolegało. Nie chcę wierzyć, że ktoś tutaj jakichś blefów się dopuszczał. I tyle.

Wydostanie się z Holmenkollen okazało się najtrudniejszym etapem całego wyjazdu na Nordica :/ Do kolejki był taki tłum, że jechałybyśmy dopiero trzecią z kolei, poszłyśmy więc na piechotkę na następny przystanek, a tam... niespodzianka. Dwóch bardzo miłych i przystojnych panów porządkowych poinformowało nas, że przystanek zamknięty. Stwierdziłyśmy, że bierzemy taksówkę, panowie nawet nam po nią zadzwonili, bo numeru Taxi Oslo też nie posiadałyśmy, a w jednym, wziętym za przykładem Lillehammer z ulicy, odpowiadano nam po norwesku. Po dziesięciu minutach pan się dodzwonił i zamówił nam auto, które przyjechało po jakichś dwudziestu minutach może :| O godzinie 17 wciąż jeszcze byłam na Holmenkollen... Wpadłam do domu, gdzie wszystko było już spakowane, w biegu pożegnałam się z Danutą, dla której nie udało mi się zdobyć autografu Adama, potem pożegnałam się z Sonją, a potem pojechaliśmy na lotnisko. Lotnisko leży jakieś 40 km od Oslo, o czym już pisałam, zabuliłam blisko 1000 NOK czyli jakieś 120 euro -_-' ale byłam spokojnie o 18. Idę na odprawę, a kto przede mną? Finowie :D Już mi Markus na skoczni mówił, że Finowie mają nadzieję zdążyć na wieczorny lot, więc niejako się ich spodziewałam :D Mignął mi gdzieś Roar, ale gdzie on mógł lecieć, o tym nie mam pojęcia, napatoczyli się także Słoweńcy... Odprawiłam się i poszłam czekać na samolot, który w międzyczasie okazał się opóźniony o ponad godzinę. Aby zabić czas, zaczęłam pisać tę relację, którą kończę kilka dni później...

O samym locie też można napisać kilka słów. Oprócz Finów lecieli również Pekka i Kojo. Wszyscy mnie równo olewali poza Kojem, który sam do mnie zagadał już podczas lotu do Kuopio - ale po zagadaniu olewał dalej :/ Na miejscu byliśmy planowo o pierwszej, a potem miałam nadzieję, że może któryś z dżentelmenów zaproponuje mi transport do miasta - ale gdzie tam. Ani Kojo, ani Pekka, ani chłopaki - choć widzieli, że ledwo na nogach stoję. Wspaniali fińscy mężczyźni. Po Koja przybiegł w podskokach jakiś gostek, złapał za walizkę i poprowadził do samochodu. Innymi słowy: Kojo się wozi. Pekka i skoczkowie też na mnie uwagi nie zwracali, a Matti był nawet jakoś dziwnie ożywiony jak na tę porę :| Ostatecznie musiałam jechać autobusem, zresztą wcale szybko to poszło, ale za to w towarzystwie jakiejś francuskiej wycieczki, potem z rynku do siebie taksówką i ostatecznie koło 2.30 poszłam spać - a rano do pracy... Z drugiej strony nie spałam wybitnie krócej czy gorzej niż zazwyczaj w nocy z niedzieli na poniedziałek.

Co mogę napisać o Nordicu? Było fajnie. Norwegia to wieś, ale warto było (czy aby na pewno?) odwiedzić ją, by się o tym przekonać. Z Sonją bawiłyśmy się świetnie. Zresztą Sonja ma w planach napisanie odpowiedniego komentarza do tego wspominka, co nastąpi najpewniej po jej powrocie z Planicy. Ach Planica... Jakże żałuję, że mnie tam nie ma... Z drugiej strony nie wiem, czy komentarz Sonji to dobry pomysł, ponieważ w głównej mierze będzie się on składał z zachwytów pod adresem Andersa i jego "ślicznych malutkich łapeczek i stópek, noska i oczek, uszek i ust, uśmiechu, śmiechu i mój Boże, jaki on jest męski!" oraz trenera Lundera, który też "jest taki męski i w ogóle wspaniały". Bo tak mniej więcej wyglądały nasze rozmowy podczas tego wyjazdu. *rotfl* Andersik wciąż jest słodki i tajemniczy i wciąż ma jakieś tam szanse na Kryształową Kulę. Miło było zobaczyć Dużego Pana i porobić mu masę zdjęć. Lazzaroni znalazł miłość swego życia i zaczął nagle skakać jak natchniony - choć trochę się o niego boję, bo nie wydaje mi się, by Chedal był naprawdę dobrą partią, zwłaszcza po tym, jak kiedyś zarywał do Nicolasa Dessuma :| Janne był w Nordicu najlepszym w Finów i skończył na miejscu czwartym! Obaj zawodnicy, z którymi zrobiłyśmy wywiady - Bardal i Koch - zaraz wskoczyli na podium podczas dwóch konkursów w Oslo! *rotfl* Boski Havu powinien się ustawić w kolejce do mnie...

Plany na następny sezon? Kuusamo, Lahti, Kuopio, Planica - MŚ w Lotach w Obestdorfie i może TCS... Lubię układać plany :) Miłego lata!





[ WSPOMNIENIE 17 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 19 ]