KILKA LAT PÓźNIEJ...
wspomnienia

- JAK TO DOKŁADNIE BYŁO -
znów z KUOPIO
© CLIO IX 2007 Kuopio
WSPOMNIENIE 20

      Lato 2007 - Europa

W ramach "rozgrzewki" poszłam dziś sobie na "łatwy szlak" - z Rusinowej Polany na Halę Gąsienicową z zahaczeniem o Czerwony Stawek. Szłam nim 2 lata temu i bardzo mi się podobał, tylko zapomniałam jakoś, że to 17 kilometrów. Umieraaaaam... Pomyślałam sobie wszakże, że będąc nareszcie (chlip) sama, mogę zacząć wspominek - jeden z dwóch. A jeśli jutro po przebudzeniu stwierdzę (a stwierdza się to błyskawicznie), że nie mogę się ruszać, to możliwe, że reszta wspominka powstanie bardzo szybko. I nie zwracajmy uwagi na fakt, że wspominek z lipca i Veikkaus Tour napiszę w dalszej kolejności.

Podczas Turnieju Skandynawskiego planowałyśmy z Sonją kolejne wyjazdy na skoki i postanowiłyśmy pojechać na Letnią Grand Prix do Europy - do Courchevel, Pragelato i Einsiedeln, a potem do Zakopanego. W Hinterzarten już dawno zarzekłam, że moja noga nie powstanie, bo to burdelownia - ale z drugiej strony dwa lata temu tak samo zarzekałam się odnośnie Zakopanego (choć z innych powodów), a proszę... Pomińmy to milczeniem. Na LGP napaliłyśmy się, bo ja bardzo lubię letnie skakanie (jest ciepło, o czym już pisałam), no a poza tym ta Francja taka kusząca mmm... Za organizowanie wyjazdu wzięłam się w połowie czerwca - a więc dwa miesiące przed. Nie będę - wzorem wcześniejszych wspominków - opisywać mej drogi ku temu wyjazdowi, powiem tylko, że jadąc do Courchevel nie miałam załatwionego: a/ transportu z Francji do Italii, b/ transportu z Italii do Szwajcarii (planowałam podczepić się pod jakichś skoczków, najlepiej Francuzów :>), c/ noclegu w Szwajcarii (hmm, tu też pewne plany miałam...), d/ akredytacji na Einsiedeln. Nie miałam także potwierdzenia z Courchevel i Pragelato, ale o takie rzeczy nie muszę się martwić, mając akredytację FISowską, bo po to się o nią właśnie postarałam, żeby się nie martwić. Wniosek ogólny: na południu Europy jest znacznie trudniej cokolwiek załatwić niż na północy.

Ale nie to było najgorsze. Na tydzień przed wyjazdem Sonja poinformowała mnie, że nie jedzie. Że nie będzie jej w Einsiedeln i prawdopodobnie także w Pragelato, wiedziałam już wcześniej, ponieważ w tym czasie miała planowane egzaminy wstępne na uniwersytecie w Getyndze - ale do Francji MIAŁYŚMY jechać razem, buuu. W Italii miała być na zawodach Kasia Iskierka, zaś w Szwajcarii - Dorota Stachura, obie z SNC, nie byłabym więc tak zupełnie sama. Brak Sonji we Francji zdołował mnie niepomiernie i już się prawie wcale na ten wyjazd nie cieszyłam. Pewną otuchą napawał fakt, że będzie Caroli, ale ona z kolei jechała w towarzystwie swoich kolegów redaktorów naczelnych i innych ze Skijumping.pl, więc to nie to samo :( Pociechą było, że Sonja postanowiła nie odpuszczać Zakopanego, więc spotkać miałyśmy się i tak - tylko ciut później.

Tak czy owak, 12 sierpnia, w niedzielę wieczorem - wyruszyłam. Niedobrze mi się robi, że za każdym razem muszę narzekać na pieprzony transport. Planowałam lecieć do Genewy, bo stamtąd najbliżej do Courchevel - i akurat 13.8 bilety Finnairu (bezpośrednie połączenie) były po jakieś 1000 euro, choć normalnie są po około 150. Musiałam lecieć przez kochaną Kopenhagę, samolotem o 6.40 z Helsinek, co oznaczało, że znów muszę jechać do Helsinek tym pieprzonym nocnym autobusem. Byłam wściekła. No to może napiszę Wam mój plan podróży z uwzględnieniem dodatkowych okoliczności:

niedziela - normalna aktywność dzienna
godz. 23.00 - wyjazd z Kuopio autobusem
poniedziałek g. 5.05 - przyjazd na lotniko w Vancie
(gdzie spanie? nie ma, bo nie da się spać w autobusie, arrrrgh)
g. 6.40 - wylot do Kopenhagi
g. 7.25 - przylot do Kopenhagi
g. 9.05 - wylot do Genewy
g. 11.15 - przylot do Genewy
g. 13.15 - autobus do Annecy
g. 15.00 - pociąg do Moutiers przez Chambery (przesiadka) i Albertville
g. 17.50 - przyjazd do Moutiers

Ach, dalej już niestety podróż nie była zaplanowana i skończyło się na wzięciu taxi spod dworca w Moutiers do Courchevel 1850. Cóż, to już było ostatnie 30 km... Na miejscu byłam o 18.35 - wszystkie godziny w czasie miejscowym - więc policzcie sobie, ile byłam bez snu. Zdążyłam przed zamknięciem mojej agencji turystycznej tzn. agencji od mojego noclegu (GSI Immobilier), gdzie bardzo miła pani wręczyła mi klucz, mapę okolicy, masę folderów informacyjnych, a także butelkę białego wina (które wiozę ze sobą od tamtego czasu -_-'), a potem nareszcie udałam się na moją kwaterkę Les Sapins, gdzie nie dane mi było odpocząć, tylko pobiegłam kupić sobie coś do jedzenia na śniadanie na dzień następny, bo sklepy były tylko do 19. A trochę później walnęłam się do łóżka przed 21 i spałam jakieś 12 godzin. Jak widzicie, olałam kompletnie kwalifikacje, aczkolwiek naszą taksówką przejeżdżałyśmy (bo kierowcą była pani) obok skoczni i słyszałam, że jakiś happening się tam urządza.

Courchevel jest pięknie usytuowane w Alpach, a znajduje się na kilku poziomach. Courchevel 1300 czyli Le Praz to poziom najniższy i tam właśnie znajduje się skocznia narciarska, która jest nawiasem mówiąc skocznią olimpijską, ponieważ tutaj rozgrywano konkursy podczas igrzysk w 1992 (Albertville). Następny poziom to 1550, gdzie nic nie ma i gdzie tylko autobus zajeżdża. Kolejny to 1650 (Moriond), gdzie mieszkała większość ekip. Najwyższym poziomem jest 1850, który jest notabene największy. Pomiędzy poziomami kursuje co godzinę albo pół darmowy bus. Courchevel jako takie to miasto narciarskie. Ludzie tam przyjeżdżają na narty - rzecz jasna zimą, zaś latem, kiedy wyciągi stoją, działalność jest nieco zawężona. Nie znaczy to, że Courchevel świeci pustkami, nic z tych rzeczy. W czasie konkursu odbywały się m.in. festiwal lotniczy, a także festiwal muzyczny (chyba fortepianowy, ale głowy nie dam - kręciła się w każdym razie masa Japonek z nutami Szopena pod pachą). Hotele były pełne. Ogólnie rzecz biorąc, miasteczko jest prześliczne za sprawą cudnych okolic i aż chciałoby się tam przyjechać dłużej niż na półtora dnia... Co ciekawe, owe okolice różnią się od okolic zakopiańskich i tatrzańskich (= jedyny górotwór, na jakim Clio się zna) pod względem roślinności. W tej ciepłej południowej Francji drzewostan świerkowy zaczyna się gdzieś dopiero na wysokości 1700 m n.p.m, zaś wcześniej i niżej bujnie plenią się drzewa liściaste, podczas gdy u nas świerki rosną praktycznie wszędzie już na samym Podhalu, zaś w TPNie z drzew liściastych spotyka się już co najwyżej jarzębinę. Nie mówiąc o tym, że na wysokości 1850 (około Giewontu!) nie rosną już żadne drzewa, jeśli nie zaliczyć do nich kosodrzewiny. W każdym razie czułam się trochę nieswojo, wjeżdżając tymi serpentynami coraz wyżej i mając wokół siebie jakieś buki, klony i jesiony (nie widziałam, co to tam było tak naprawdę), i dopiero pod samą górą było mi dobrze, gdy zaczął się piękny las świerkowy. Bo ja chyba pisałam już kiedyś, że świerk to moje ulubione drzewo, które kojarzy mi się z Tatrami (więc pewnie dlatego ulubione), a jednocześnie porastające Puijo. Puijo rulez.

Co ciekawe, wydaje mi się, że Les Sapins czyli nazwa mojego pensjonatu oznacza właśnie Świerki. Jee!

Dnia następnego udałam się do hotelu Mercure, gdzie na jedną noc nocowali Caroli i reszta Skijumping, a także, niejako przy okazji, Finowie i Norwegowie. Hotel był niby w 1850, ale na samej górze (więc już pewnie i 1950), więc trzeba się było drapać, a pogoda była przepiekna. Słońce!!! (Nawiasem mówiąc, ja sądzę, że tę koszmarną podróż przetrwałam w stanie względnie dobrym, a jak na mnie to nawet rewelacyjnym, właśnie ze względu na pogodę: było ciepło, było słonecznie i ładnie.) Po co właściwie szłam do tego Mercure? Z uwagi na moją misję. Ha! W lipcu dostałam maila z Polski, a jego autorem była studentka ostatniego roku psychologii, Maja, która pracę magisterską postanowiła pisać na podstawie wyników badań... na skoczkach. Zaoferowałam swoją pomoc, a także pomoc Sonji :> Przetłumaczyłyśmy dwa testy psychologiczne na niemiecki i fiński, więc dysponowałyśmy w sumie czterema wersjami - polską i angielską takoż. I ja postanowiłam wciskać te testy skoczkom, przynajmniej tym znajomym, podczas LGP. Zagadałam Vaciaka w holu hotelu, a on odesłał mnie do Tommiczka, który przyszedł za jakąś godzinę i bardzo uprzejmie zgodził się wziąć testy dla całej ekipy, a to z uwagi na mój czas ograniczony (= nie mogę biegać do hotelu na górę tylko dlatego, że im się tak podoba, nie wiadomo ile razy, skoro mam swoją pracę dziennikarską na skoczni). A Norwegowie zwiali mi dosłownie sprzed nosa, bo kiedy ja weszłam na plac przed hotelem, ostatni (Anssi) zapakował się do auta i pojechali na trening :/

Przenieśliśmy Caroli do mnie do kwatery, a chłopaki wzięli się za szukanie czegoś dla siebie. Może napiszę w końcu, że ze Skijumping obecni byli także Tad oraz Damian pseudo Witek. (Nie pytajcie.) Damian okazał się całkiem miłym facetem, a najbardziej podobało mi się jego krytyczne podejście do narzekań Tada :D (Pozdro, Tadziu!) W każdym razie zabraliśmy się na skocznię, a ja konkretnie do biura akredytacyjnego - z całkowitą pewnością, że mojej akredytacji nie będzie. Jakież było moje zdziwienie, gdy akredytacja była i czekała na mnie - i pewien zawód, bo może miałam ochotę się pokłócić i poszpanować moją FISowską, ech życie. No ale oni naprawdę nie przysłali żadnego potwierdzenia ani nawet nie raczyli odpisać na żaden z maili! Co za ludzie. W media center za to nie było netu przewodowego, co było bardzo niefajne, ponieważ okazało się, że mój komp, pomimo wbudowanej karty wifi, nie ma skonfigurowanego połączenia bezprzewodowego i w ogóle brakuje mu software'u. I zonk. Nie było jak się połączyć z netem, by ściągnąć sobie odpowiednie oprogramowanie...

Zamyślając wyjazd na LGP, Clio-burżuj wpadła na pomysł, że kupi sobie drugiego notebooka - lekkiego i małego, ponieważ z całą mą miłością do mojego Fujitsu-Siemens Amilo 7600 (czy jakoś podobnie, nigdy nie zdołałam zapamiętać tego numeru) muszę stwierdzić, że nie nadaje się on do dłuższych wycieczek, albowiem waży w całości ponad 4 kilo (z torbą i kablami). Kupiłam sobie na allegro Hewlett-Packard Compaq NC4000, który waży niespełna 2 kg, a długość ma taką jak Amilo szerokość. Zapłaciłam coś pod 1600 zł - ale bez systemu, bo nowy Windows wyniósłby mnie jeszcze ze 400 zł. Postanowiłam wziąć ich na sposób... i zainstalować sobie Linuksa. Doszłam do wniosku, że nie jestem na tyle głupia, by sobie nie poradzić z drugim/innym systemem operacyjnym - i jak na razie sobie radzę. Aczkolwiek z wielką pomocą kolegi, któremu wciąż nie wiem, jak mam dziękować, bo bez niego nic by nie wyszło. Dzięki dzięki dzięki, Dexter! (Wymyśl w końcu, jak mam Ci się odwdzięczyć!)

Notebooka mogłam więc w Courchevel odwieźć z powrotem na kwaterę, zaś w międzyczasie wzięłam się za organizowanie transportu do Italii. Bezczelnie zadzwoniłam do Pekki, a on mi powiedział, że nie mają miejsc. Potem zadzwoniłam - już z nieco zrzedniętą miną - do Tommiego i odpowiedź usłyszałam podobną :( Usiłowałam dowiedzieć się czegoś w biurze zawodów, a mianowicie czy jest jakiś oficjalny transport do Pragelato, to mnie odesłali do pana Sandro Sanbugaro, który był w jury konkursu w Courchevel, a także szefem konkursu w Pragelato. Sandro opowiedział, że transportu oficjalnego nie ma, bo wszystkie ekipy mają swój własny, więc co najwyżej on sam może mnie do Pragelato zabrać, ale już dziś wieczorem po zawodach. Jak można się domyślić, za bardzo mi to nie pasowało - bo i nocleg do środy, i jakaś konferencja po konkursie, i w ogóle. A koniec końców okazało się, że noclegu nie znajdę w Pragelato na tę noc, więc z wyjazdu nici. Pozostała mi jedna jedyna straszna ostateczna możliwość. *krzyk*

Podróż ze Skijumping.

Którą zresztą sama Caroli mi zaproponowała. Skijumping mieli wynajęte w Niemczech auto i się nim rozbijali po tych Alpach we troje. Caroli uznała za oczywiste, że jadę z nimi -_-' tylko jakoś zapomniała mi o tym powiedzieć czy choćby zaproponować. Ech życie... Usiłowałam zabrać się (nazajutrz) z jeszcze jakimś facetem (sędzią zawodów), ale on dla odmiany jechałby dopiero pod wieczór we środę, co też mnie nie urządzało, bo jednak chciałam być w Pragelato jakoś za dnia i przed treningami. Arrrgh.

Wróćmy wszakże do owego pięknego i słonecznego wtorku w Courchevel. Aż mi się nie chce wierzyć, że spędziłam tam notabene tylko jeden cały dzień... W media center ani be, ani me po angielsku, kazali mi się wypchać z moimi netowymi problemami, więc spędziłam większość dnia na lataniu za tamtym sędzią, zapoznawaniu się z Pekką Hyvärinenem z FISu (i Rovaniemi), jedzeniu, robieniu zdjęć w strefie zawodników, gdzie teoretycznie nie miałam wstępu, ale jakoś nikt nie sprawdzał. Zagadałam tam m.in. Mikę Kojonkoskiego nt. ankiet - Mika zapytał, co to konkretnie jest, po czym powiedział, bym je przyniosła wieczorem do hotelu i zostawiła na recepcji. (Jak też zrobiłam, łapiąc z mojego 1850 stopa *rotfl* Wiózł mnie jakiś gość, który jechał do hotelu, ale nie znał drogi, więc się uzupełniliśmy :D) Zagadałam też Hannu Lepistö - aczkolwiek zrobiłam to tylko dla formalności, bo z kim jak z kim, ale z polskimi skoczkami naprawdę nie miałabym problemów, stwierdziłam jednak, że rozmowy z jedynym i niepowtarzalnym Hannu sobie nie odpuszczę. Tymczasem, wyobraźcie sobie, Hannu odniósł się do sprawy sceptycznie ("Bo to nie można skoczkom tak wszystkiego dawać") i stanęło ostatecznie na tym, że dostarczę mu fińską wersję pytań, by sobie obaczył, co sama zresztą zaproponowałam. Trzeba przyznać, że mi Hannu niezłego zonka zadał, a ja z nim tylko tak chciałam sobie pogadać... :/ Poza robieniem zdjęć przyglądałam się szerokiej masie skoczków, trenerów i innych pomagierów, treningom imitacyjnym i innym, a także degeneratom z fińskiej ekipy, w składzie głównie Boski Havu i Pastuch Olli. Kari Ylianttila zagadał mnie sam z siebie, a Łukasz Kruczek patrzył jak zawsze z podejrzliwością. Ja nie wiem, czy Tad mu czegoś o mnie nie opowiedział... A przecież jeszcze w 2001 Łukasz był jedynym z reprezentantów Polski, z którym mogłam normalnie porozmawiać podczas zawodów w Kuopio, ech...

Potem były zawody, o których napiszę tylko tyle, że były do kitu. Seria próbna poszła jako tako, ale podczas I serii konkursu wiał mocny tylny wiatr, skutkiem czego zawodnicy lądowali w granicach 100 metrów i to była jakaś porażka. David Lazzaroni, trzeci zawodnik poniedziałkowych kwalifikacji, nie awansował do II serii. Zawody wygrał ni z tego, ni z owego, Ber - tu warto nadmienić, że Norwegowie byli w Courchevel na zgrupowaniu, a potem jechali jeszcze tylko do Pragelato. I dobrze zrobili, ale o tym później. Andersik dla odmiany zajął miejsce 30-te, po tym jak zupełnie nie wyszedł mu drugi skok, buu. Adam był drugi i wyprzedził Morgiego w klasyfikacji LGP, a chłopaki z Faktu zbluzgali Morgiego po konkursie, że nie oddał Adamowi koszulki lidera. Brak mi słów na określenie takiego zachowania - z drugiej strony to przecież Fakt, więc poziom odpowiedni musi być... Konferencji nie było żadnej, ja materiału też nie miałam żadnego, więc szybko się zmyłam na moje wyżyny - autobus mi uciekł sprzed nosa, więc łapałam stopa - a po jakimś czasie dobiła Caroli i w końcu poszłyśmy spać.

Dnia następnego chłopaki mieli po nas przyjechać ok. 10-10.30, a ostatecznie zjawili się po 11, ale spoko. Było pięknie i słonecznie i wyruszyliśmy do Italii. Z pewnym takim sceptycyzmem patrzyłam na to, co wyprawiała ekipa, ponieważ jestem osobą, która lubi sobie życie upraszczać, a nie utrudniać - aczkolwiek głośno krytykować mi nie wypadało jako dodatkowemu pasażerowi. Cóż, ja jak gdzieś jadę, to sprawdzam na mapie czy w necie drogę i patrzę, na jakie miejscowości mam się kierować, bo jak jadę na Turyn, to szukam tablicy na Turyn, a jak na Mediolan, to ma Mediolan etc. - po to ktoś te tablice ustawił. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, by drukować sobie na kilku kartkach opis podróży z każdym zakrętem i potem w nerwach szukać drogi S23, by w nią skręcić za 433 metry. Oczywiście, ludkom system się sprawdzał już od Hinterzarten, a przysłowie mówi, że jak robisz coś dobrze, rób to dalej, niemniej jednak mnie zawsze trochę trudno się opanować, jak ktoś według mnie działa głupio, skoro mógłby mądrzej. I tak się zgubiliśmy w Cesana Torinese i koniec końców nie znalazłszy (wersja Caroli: minąwszy w wielkim pędzie i przegapiwszy) drogi jakiejś tam S24, pojechaliśmy na Sestriere, bo wszyscy wiedzą, że Pragelato jest koło Sestriere i tam właśnie podczas olimpiady znajdowała się cała wioska narciarska. Pragelato znalazło się 10 km dalej, choć chyba wszyscy poza mną byli pewni, że jedziemy w zupełnie złym kierunku i będziemy musieli wracać całe te 20 km do Cesany.

Pragelato jest na swój sposób urocze. Tamtejsze Alpy są znacznie łagodniejsze niż opuszczone przez nas francuskie. Pragelato leży w dłuuugiej dolinie, na dwóch zboczach i pomiędzy nimi, i sprawia przez to takie przytulne wrażenie. Słonko świeciło, wiatr wiał ostro, zajechaliśmy pod skocznię i biuro akredytacyjne, gdzie nam zaraz zrobiono akredytacje na tutaj i od razu na Einsiedeln. Miło. A potem w media center okazało się to, czego się bałam: nie ma netu przewodowego. To już mnie nieco podłamało, ale się nie dałam i zrobiłam aferę. No, afera to może zbyt mocne określenie, niemniej jednak zaczęłam się wypłakiwać ludziom, że taka sytuacja to dla mnie jest tragedia. Że ja mam swój materiał, a mój komp nie pracuje na WLANie i w związku z tym ja nie mogę wykonywać swojej pracy. Że w Courchevel było to samo. Że wreszcie na zgłoszeniach akredytacyjnych jak wół napisane jest, że press center will be equiped with LAN! I co? Ja przyjeżdżam, a LANu nie ma??? A oni dla siebie mieli, znaczy się organizatorzy, tylko dziennikarze musieli pracować jedynie na WLANie, z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów, a przecież wszędzie na całym świecie (tutaj trochę koloryzowałam) podczas zawodów można korzystać z LANa. I oto z jaką spotkałam się reakcją na to wszystko. Po pierwsze miła pani powiedziała, że skoro mam materiał do wysłania, mogę to zrobić z jej komputera, niezależnie od wielkości. Po drugie - że jak w sąsiednim pomieszczeniu skończy się spotkanie trenerów, pójdziemy tam i zobaczymy, czy nie da się tam podłączyć mojego kompa do ich LANa. Po trzecie - że oni zrobią wszystko, bym mogła pracować. I wyobrażacie sobie, że oni specjalnie dla mnie podłączyli media center pod LANa? Kiedy wyskoczyłam na kwaterkę (20 minut od skoczni, bo to Pragelato malutkie jest), kupić sobie krem p-słoneczny (był to najdroższy krem p-słoneczny, jaki kupiłam w życiu, i kosztował 14 euro -_-'), bo już się zdążyłam spalić, oraz coś zjeść i wróciłam za jakiś czas, na stoliku stał piękny eee coś tam coś tam, który mi zapewnił net kablowy. Eureka! Podłączyłam się do netu, skontaktowałam z Dexterem i zaczęliśmy się biedzić z moim systemem. Uprzedzając wypadki, napiszę, że dnia następnego udało się nam ściągnąć i zainstalować wszystko i teraz nareszcie mogę korzystać z bezprzewodowego, co jest rzeczą bardzo dobrą. O! A wcześniej sprawą zainteresował się także Walter, który miał podobny problem do mnie, i opowiedział, że rok wcześniej, podczas IO, wszystko działało w zamkniętym systemie, tak się obawiano włamania - oznacza to, że wszystko szło przez serwer w Turynie, i jakieś tam inne rzeczy, których nie rozumiem, bo się na informatyce nie znam. Ach, przypomniało mi się, jak w którymś momencie do media center (które było zreszta malutkie i w 90% okupowane przez dziennikarzy polskich) wszedł Miran i pyta mnie, czy ja jestem z obsługi. Jak mu to do głowy wpadło?

Pod wieczór były treningi i kwalifikacja - i ja strasznie zmarzłam. Nie wzięłam polaru z kwatery i to był błąd, co gorsza, jakimś cudem nie wzięłam ze sobą aspiryny, choć w sumie wzięłam na cały wyjazd opakowanie 50 sztuk. Drżałam z zimna i ze strachu, by się nie przeziębić, wrr. Caroli zmolestowała o ankiety wszystkich dwóch Szwedów (Isaka Grimholma i Andreasa Arena), a już wcześniej gadała z Arthurem Paulim i jemu wcisnęła trzy. Potem wysłałam materiał na snc i poszłam na kwaterę, bo już ledwo na nogach stałam.

Dnia następnego odbył się konkurs - a właściwie wieczoru następnego, bo zaczynał się o 21 :/ Pora była, obiektywnie patrząc, debilna, ale miała to uzasadnienie, że mniej więcej o tej porze przestawał wiać ten straszny wiatr, na którym flagi powiewały bardzo porządnie. Za dnia natomiast spotkałam się z Hannu i wręczyłam mu ankietę fińską. Było to tak: dzwonię do Hannu, pytam, jak możemy się zobaczyć, bym mogła mu to dać, a on mówi, że o 14 mają spotkanie trenerskie na górze skoczni, więc umówiliśmy się na 13:45 pod wyciągiem. Idę pod wyciąg, przyjeżdżają Hannu z Łukaszem, Hannu taki zdezorientowany rozgląda się, widzi, że nikogo nie ma, to się stropił, co jest grane, gdzie wszyscy są, więc go uspokajam, że jeszcze wcześnie i że pewnie dojdą dopiero. Dałam mu te pytania, on na nie patrzy, ja mówię, że tutaj skala optymizmu, a tutaj kwestionariusz oceny czas, ot nic trudnego, a Hannu mówi, że on musi to przeczytać w spokoju i skupieniu. Lol. Ale zerknął jeszcze raz na te pytania i pyta, czy ja sama je tłumaczyłam, więc zgodnie z prawdą odrzekłam, że owszem. Hannu popatrzył na mnie i wygłosił znaną mi już frazę - aczkolwiek wcale nie znudzoną - że świetnie znam fiński. Jee! Potem pojawił się Tommi (który z dnia na dzień wygląda coraz gorzej - chyba małżeństwo mu nie służy...) z Vaciakiem i poinformował, że nie pytał, czy chłopaki już wypełnili. Potem zabrali się wszyscy na górę, a potem w wielkim pędzie przebiegł Kojo z Alexem Pointnerem (spóźnieni!), więc tylko zawołałam do Koja: "Wypełnili?", a Kojo: "Nie!" - i tyle.

Konkurs był widowiskowy, tylko że ja bardziej skupiałam się na robieniu zdjęć moją namiastką aparatu w tej ciemności. Wcześniej zresztą - podobnie jak dnia poprzedniego - cykałyśmy fotki wraz z Caroli w strefie zawodniczej, gdzie wstęp mieli chyba wszyscy. No właśnie, najbardziej rozbawiło nas, gdy przyszłyśmy na skocznię i za niebieską bramką widzimy ogrodzony sektor o wymiarach 3x4 m i tabliczkę: Mixed Zone, strefy 1 - 2 - 3 - 4 - 5 - 6 - 7 - 8 - 9 - 10 - 11 - 12 - 13. Mniej więcej. A i tak wszyscy chodzili, gdzie chcieli, bo nie było zabronione. Jee! Janne mnie jak zawsze ignorował, co oznacza, że nie mówił nawet cześć, aczkolwiek muszę mu przyznać, że patrzy mi od jakiegoś czasu do zdjęć. Vellu rozmawia ze mną przy różnych okazjach i to jest miłe, Jussiemu też się zdarzy. Havu udaje, że nie widzi, ale jak zawsze pozuje do fot. Olli... Zostawmy go może w spokoju. Z Kallem nie udało mi się ani razu przywitać, bo zawsze patrzył gdzie indziej, a ja nie zwykłam odzywać się do ludzi, którzy są zajęci czym innym. Nie wiem zresztą, czy Kalle mnie pamięta z Vuokatti. Natomiast wita się ze mną fizjoł Finów, niejaki Timo (?) Parantainen, co do którego mam niejasne wrażenie, że przyłapał mnie kiedyś na rozmowie z Tommim bądź kim innym po fińsku, więc traktuje mnie jako znajomą z kraju. Cześć mówił mi Andersik, a także Vincuś (choć on akurat w Einsiedeln, bo w Pragelato go nie było, piszę jednak, skoro już jestem przy temacie). Konkurs w każdym razie wygrał Schlieri, za sobą mając Morgiego i Małysza. Czwarte miejsce zajął Martin Schmitt, który oddał rewelacyjny skok w II serii, i byłam jednym z nielicznych świadków sytuacji, kiedy po swoim skoku Janne podszedł do niego i serdecznie pogratulował. Ach, Janne i Martin... Kto pamięta, jak oni rywalizowali ze sobą w Pucharze Świata w latach 98-00? Cóż to była za walka... Oni dwaj pewnie pamiętają. W każdym razie było to przemiłe, a ja patrzyłam z baranim uśmiechem na twarzy i się rozczulałam. Byłam też świadkiem, jak jakiś facet ściągnął z masztu flagę niemiecką, wpakował pod kurtkę i uciekł z nią. Powiedziałam o tym stojącemu nieopodal policjantowi, ale jakoś się nie przejął. Co ciekawe, ten sam facet ściągał potem inne flagi. Nie wnikam, może to jakaś lokalna tradycja. Ostatecznie to dzika Italia. A kiedy skakał David Lazzaroni i kiedy zapowiadał go spiker, na widowni piszczały jakieś siksy, wyobrażacie sobie??? Byłam bardzo zazdrosna i zbulwersowana, szczególnie że nie miało to miejsca w przypadku żadnego innego zawodnika! Jakiś lokalny fanklub???

Dnia następnego pojechaliśmy do Szwajcarii. Podróż do Einsiedeln to był hardcore, nie tylko dlatego, że jej opis zajmował 9 kartek A4, a droga liczyła blisko 500 km. Jechaliśmy przez Turyn i Mediolan (właściwie tylko od północy mijaliśmy), potem przez Como (pięknie usytuowane w górach!) i już byliśmy w Szwajcarii. Minęliśmy prześliczne Lugano, jechaliśmy na północ górami i dolinami (i tunelami), aż stanęliśmy w... korku. Korek pojawił się ni stąd, ni zowąd, na drodze i nikt (z nas) nie wiedział co to. Staliśmy w nim dobrą godzinę, momentami rzeczywiście zupełnie stojąc, momentami posuwając się w powolnym tempie. Najgorszy był brak wiedzy: z czego to korek, jak długi, kiedy się skończy i ile jeszcze w nim będziemy stać, skoro na 17 mamy być w Einsiedeln. Jedyne, co wiedzieliśmy, to to, że za ileś tam kilometrów zaczyna się tunel San Gottardo, przez który mieliśmy jechać, zachodziło więc pewne podejrzenie, że to korek do tunelu - ale dlaczego? Ostatecznie zmotywowałam towarzystwo, by zrobić sobie objazd, skoro nie wiemy, ile będziemy jeszcze stać - i mam niejasne przeczucie, że nie było to zupełnie słuszną decyzją, ponieważ jak już pomknęliśmy bokiem i górą, okazało się, że korek chyba właśnie się kończył właśnie przed wjazdem do tunelu (jakieś światła?), a potem zamiast skręcić w prawo z powrotem na naszą autostradę, chłopaki skręcili w lewo i pojechaliśmy na San Gottardo. I wiecie co? Pojechaliśmy w góry. Wjechaliśmy na sam szczyt tej góry, pod którą mieliśmy przejechać tunelem. Caroli donosi, że góra ta ma ponad 2000 m n.p.m. Droga wiła się najpierw po jej zboczu piękną serpentyną - a droga sama w sobie niczego sobie, piękna, autostradowa, nad przepaściami. Ja powiem jedno: choćby cała trójka była na mnie wściekła (a jeśli była, to trzeba im przyznać, że nie dali sobie tego po sobie poznać), nie żałuję ani o jotę, że pojechaliśmy górą, bo to było coś absolutnie pięknego. Wyjechaliśmy na takie wyżyny, że poza trawą nic tam już nie rosło, trawa była żółtawo-zielona, wszędzie rozrzucone były głazy i odłamki skalne (co mi przypominało oczywiście moje ukochane tatrzańskie widoki z Hali Gąsienicowej i Doliny Pięciu Stawów), zero ludzi, a chmury nisko. Po prostu inny świat - i dach Europy. Zapiera dech w piersiach. Później zjechaliśmy już trochę w dół i znaleźlismy usadowione na tej górze San Gottardo, miasto. Normalnie czad. I nawet pociąg tam jeździł! Potem zjechaliśmy już bardziej w dół naszą wijącą się drogą, pośród potężnych i ponurych, a jednocześnie pięknych skał, aż wreszcie spotkaliśmy z naszą autostradą wypadającą z tunelu :/ No cóż... A potem już sobie jechaliśmy tymi szwajcarskimi dolinkami, w których znajdują się miasta i miasteczka. Powiem Wam, że kiedyś to się ludziom chciało robić: budować miasta na skałach, drążyć tunele, kłaść kolej i drogi. Szok. No a w końcu wyjechaliśmy na bardziej przyjazne okolice, czyli Alpy się skończyły. Jakoś dojechaliśmy do Einsiedeln, gdzie byliśmy przed 16 - jechaliśmy siedem godzin, arrgh.

Dowiedzieliśmy się później, że tacy Niemcy też dojechali na godzinę przed treningami :/ Nie wiem, kto układa ten kalendarz LGP, ale pewne jest, że Turniej 4 Narodów był znacznie bardziej męczący niż Turniej 4 Skoczni. Od piątku 10.8 po sobotę 18.8, a więc przez dziewięć dni skoczkowie dzień w dzień skakali albo kwalifikacje, albo konkursy, jednocześnie przemieszczając się na obszarze czterech krajów i odległości kilkuset kilometrów. Turniej 4 Skoczni odbywa się w trochę szerszym terminie, zdarzają się całkowicie wolne dni pomiędzy, zaś wszystko dzieje się na terenie dwóch krajów i największą odległością jest 200 km z Innsbrucka do Bischofshofen. W Einsiedeln towarzystwo już nie odstawiało fajerwerków (może poza Morgim), bo wszyscy byli zmęczeni. A może to ta skocznia taka dziwna jest i nikt jej nie lubi, nie wiem...

Rozłożyliśmy się w media center - większym od Courchevel i Pragelato, a przecież z "powodów lokalowych" Einsiedeln ograniczyło liczbę akredytacji i z tym też była afera - gdzie był LAN. Caroli poszła robić zdjęcia na rozbiegu, ja na wybiegu, zaś chłopaki pojechali szukać dla nas noclegu. W Einsiedeln dostać nocleg było potwornie ciężko, ponieważ w tym czasie odbywał się tam jakiś teatr światowy i miasteczko było pełne. Szef media center, Christiano Manzoni, zadzwonił do kumpla w informacji turystycznej, tam się chłopaki udali i za jakiś czas wrócili z noclegami znalezionymi - w dwóch różnych hotelach i z różnymi przebojami. W międzyczasie spotkałam Dorotę, która poskarżyła się, że ma jakąś badziewną akredytację, że nie było jej w bazie akredytowanych i nawet jej do strefy dziennikarskiej nie chcą wpuścić, podczas gdy z w/w panem Manzonim ustaliliśmy, że Dorota dostanie normalną akredytację, skoro mogą przyznać tylko jednej osobie z redakcji - mnie mogli nagwizdać, skoro mam swoją, ale tego już mu nie pisaliśmy. Poszłam załatwiać sprawę z Manzonim, a ten idiootti - nie jestem w stanie nazwać go inaczej - powiedział, że jak najbardziej Dorota jest w bazie, że może wchodzić do strefy dziennikarskiej, że on z nią rozmawiał i ją zna, i że o co mi chodzi, przecież mamy obie akredytacje, bo każda redakcja może mieć (nie więcej niż) dwie. Mnie ręce opadły, ponieważ przez kilka dni wykłócaliśmy się z nim - ja, Stawy i z pomocą Sonji - by przyznał nam dwie, a on się upierał, że może tylko jedną. Arrrrgh. W tamtym momencie stwierdziłam, że nie lubię Szwajcarów.

Treningi i kwalifikację toczyły się swoim torem, ja robiłam zdjęcia, gadałam z Vellu i takie tam. Stoję sobie w zagrodzie, a tu jakaś pani się śmieje i na mnie wskazuje. Pytam, o co jej chodzi, a ona mówi, że ja taka roześmiana jestem i czy to za sprawą Harriego Olliego, który właśnie przechodził. Mnie lekko przytkało, ale szybko wyprowadziłam ją z błędu, że bynajmniej nie do Harriego Olliego, tylko ja się do wszystkich z założenia uśmiecham i w ogóle jest mi na skokach dobrze. Ludzie! Jak można było w ogóle pomyśleć, że ja i Harri Olli????? Po kwalifikacjach miało się odbyć uroczyste wręczenie numerów startowych dwudziestu najwyżej sklasyfikowanym w LGP - i wtedy to utwierdziłam się w przekonaniu, że bardzo nie lubię Szwajcarów. Okazało się, że w Szwajcarii konkursy skoków to nie tyle konkursy, co ogólny happening - tak jak w Niemczech. Na skoczni można siedzieć cały dzień, jeść, pić, bawić się przy muzyce, a namiot serwuje kiełbaski, kartoffelnsalat i oczywiście piwo. To nie jest tak, że przychodzi się popatrzeć, jak skaczą, i wraca do domu. Uroczyste rozdanie numerów startowych miało odbyć się "zaraz po kwalifikacji", poszliśmy więc do Festzelt - namiotu imprezowego. Czekamy, muzyka dudni, ludzie jedzą i piją, nic się nie dzieje. Zapytałam jakiegoś gościa z obsługi, kiedy to ma być, a on mi mówi, że za jakieś pół godziny. Troche wymiękłam i aż sobie usiadłam, ale co robić, skoro David Lazzaroni był akurat 20-ty? Mija czas, ja siedzę z żałością na twarzy, zapowiedzieli, że zacznie się o 20-ej, a do tego czasu zabawi nas kapela. Kapela składała się z kilku chłopaków i dwóch wokalistek i napiszę tylko tyle, że nie jest to rodzaj muzyki, jakiego chciałabym słuchać. Wyraz żałości na mej twarzy - być może przemieszany z pewnym takim niesmakiem - pogłębiał się, a jednocześnie lekko przytępiał. Nadeszła 20-ta, kapela wciąż gra i śpiewa, ja siedzę w I rzędzie i patrzę na to wszystko, i chcę, żeby mnie ktoś zastrzelił. Zaczęli chyba kwadrans po dwudziestej i skończyli dość szybko. Zdjęcia były do kitu, bo oświetlenie fatalne - z lampą wychodziły ciemne, a bez lampy rozmazane, super. Pan spiker chciał być zabawny i podpytywał co poniektórych zawodników, Janne powiesił sobie koszulkę na szyi, a David gadał o czymś z Boskim Havu, co było chyba największym szokiem wieczoru - po jakiemu oni ze sobą rozmawiali???

Pojechaliśmy wreszcie zmordowani do hotelu - miasto z okazji teatru było zagrodzone dla ruchu, ale ostatecznie wyminęliśmy rogatki, bo jakoś musieliśmy pod te hotele podjechać. Zakwaterowaliśmy się, mój i Caroli pokoik był bardzo fajny, tyle że neta nie łapało, więc Caroli poszła łapać na korytarz i niższe piętra, przy czym wpadła na Finów, którzy mieszkali piętro niżej, a nawet na Waltera z kolegami z FISu. Ja wzięłam prysznic i miałam szczery zamiar iść spać, ale mnie namówiła jeszcze na krótki spacer uliczkami. Einsiedeln jest poniekąd uroczym miasteczkiem, ze starymi, wąskimi uliczkami, masą hoteli i pięknym klasztorem benedyktynów. Jest też czarną dziurą, ponieważ ciągle coś znikało, gubiło się i w ogóle amba wsysła. Mnie przepadły dwa akumulatory do aparatu, Caroli dnia następnego okulary przeciwsłoneczne, które położyła obok siebie na bandzie. Podczas wieczornego spaceru przepadli... Kanadyjczycy! Idziemy sobie uliczką, na 10 metrów przed nami wychodzą z hotelu Stefan Read i Gregory Baxter, notabene znajomi Caroli. My za nimi, oni skręcają w uliczkę, my w uliczkę... a ich nie ma, uliczka pusta. No weźcie ludzie! Oni normalnie zniknęli! Ta uliczka była na tyle długa, że musiałybyśmy ich zobaczyć! Zapadli się pod ziemię albo wtopili w mur, ugh. To było straszne, więc wróciłyśmy do hotelu, zamówiłyśmy po herbacie i poszłyśmy spać.

W sobotę mój negatywny stosunek do Szwajcarów umacniał się, kiedy w sklepie nie mogłam zapłacić kartą kredytową, a z 50 euro pani mi nie miała wydać. W supermarkecie wkurzyłam się, stojąc do kasy strasznie długo, bo obsługa była ślamazarna. Na skoczni, chcąc kupić picie, też się wystałam, bo jedna pani zdawała drugiej pani pieniądze, a ta druga wydawała klientowi nie wiem jak długo. Nienawidzę, gdy się marnuje mój czas, a od kolejek się po prostu odzwyczaiłam, ponieważ w Finlandii wszystko załatwia się błyskawicznie i nikomu nie daje się czekać. Być może dlatego Szwajcarzy słyną z tych swoich zegarków, bo niczego na czas nie potrafią zrobić? Arrrrgh. Cud że konkurs zaczął się o czasie, ale to też była jakaś paranoja. W serii próbnej latali daleko, a kiedy przyszedł konkurs - wiatr i nędzne skoki. Mój Janne Ahonen nie awansował do II serii!!!!!!! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zdarzyło się coś takiego. W dodatku kiedy przechodził obok, zapytałam go - jak normalny dziennikarz - coś sie stało. A on na mnie popatrzył z przygłupim wyrazem twarzy, jakbym w swahili mówiła, i sobie poszedł dalej. Wkurzyłam się strasznie, bo nie lubię, jak się mnie tak traktuje. W ogóle ci Finowie to jakieś degeneraty się zaczynają robić, to chyba zły wpływ Havu i Olliego - gdzie się podziała ta pełna klasy, polotu i finezji (o, jakie ładne słowo) ekipa?

Przed konkursem dorwałam Hannu i pytam, jak tam ankiety. Hannu mówi, że w porządku, więc pytam, kiedy mogę mu donieść dla chłopaków, Hannu że choćby zaraz, więc poleciałam do media center 60 metrów i zaraz przybiegłam z powrotem. Zapytał, na kiedy mają być, odrzekłam, że choćby na Zakopane, więc powiedział, że spoko. Kochany Hannu. A Łukasz Kruczek znów patrzył z podejrzliwością *wywraca oczami* Szwedzi zaś zostawili swoje ankiety w hotelu - kilka kilometrów za Einsiedeln -_-'

Na II serii podchodzi do mnie pan Manzoni i mówi, że mnie obserwował i że przez cały czas zawodów zachowywałam się grzecznie, więc on mi pozwala na czas II serii stanąć przy bandzie i stamtąd robić zdjęcia. Mnie akurat stanie przy bandzie nie kręciło i nic nie dawało, ponieważ z tamtej strony chłopaki nosili narty na ramionach, zaś sprzęt i tak nie pozwalał mi na robienie zdjęć na dojeździe, kiedy to skoczkowie się rozbierają i takie tam - Manzoni tymczasem był tak napalony, że bałam się, że mnie siłą do tej bandy zawlecze :/ Oszołom normalnie. Bo widzicie, w sobotę przed konkursem Manzoni zwołał fotoreporterów (do których sama się zaliczyłam) i zrobił wykład na temat, gdzie nam wolno, a gdzie nie wolno wchodzić podczas zawodów na skoczni. Wykład poparł poważnym stwierdzeniem, że jesteśmy profesjonalistami i wiemy, jak się zachować. Nawet mapki narysował i na czerwono zaznaczył, gdzie pod żadnym pozorem NIE wolno. Cóż, podejrzewam, że byłam jedynym "fotoreporterem", który się zastosował... Jednak Pragelato rulez.

Konkurs wygrał w pełni zasłużenie Morgi, który po I serii był 13-ty. Wygrał też cały Turniej Czterech Narodów i rower. Z tym było o tyle wesoło, że przyuważywszy w Courchevel albo Pragelato na skoczni stojący rower, stwierdziłam w żartach do Caroli, że skoro w TCS wygrywa się auto, to tutaj pewnie rower. Możecie sobie wyobrazić, jakiego zonka miałam, gdy pod podium w Einsiedeln przyprowadzili rower. Myślałam, że posikam się ze śmiechu *rotfl* Po konkursie, jako że wciąż byłam wkurzona na Janne, smutna z powodu Francuzów, ogólnie zawiedziona konkursem i zdenerwowana przez Szwajcarów, postanowiłam iść do hotelu na piechotę, bo zawsze w takich razach mam ochotę na spacer. (Więc tak na marginesie mogę napisać do wiadomości wszystkich znajomych, że kiedy Clio mówi, że idzie się przejść, oznacza to, że coś z nią jest nie w porządku - jest zdenerwowana, poruszona albo smutna.) Księżyc pięknie świecił, robiło się już ciemno, szłam sobie powoli uliczkami, a potem posiedziałam pod hotelem, korzystając z dobrodziejstw neta bezprzewodowego, bo tam akurat świetnie łapał, a za jakiś czas przyjechała Caroli. Ponieważ nareszcie było już po tych skokach, były szanse na jakąś imprezę. W Einsiedeln pojawiła się (niestety) zaznajomiona Lafirynda, ale ten jeden dzień jakoś dałam radę ją znieść, a Caroli miała z niej więcej pożytku. Zaraz zresztą zaczęła mi opowiadać, jak to Schlieri na jej widok wybuchnął płaczem *wywraca oczami* Ja zaś na odczepnego wkręciłam jej, że lecę na Janne Ahonena, bo koniecznie chciała wiedzieć - właściwie sama doszła do takiego wniosku, gdy zaczęła po kolei zgadywać, więc nie wyprowadzałam jej z błędu. Poszłyśmy do lokalu Kröne czy jakoś podobnie, kilkadziesiąt metrów od hotelu, gdzie spotkałyśmy Rosjan, Kazachów, Szwajcarów, Kanadyjczyków, Japończyków, Koreańczyków oraz Finów w składzie prawie pełnym tzn. bez trenerów i Janne. Mnie to osobiście wisiało, aczkolwiek poniekąd ucieszyła mnie myśl, że Janne może nareszcie stał się family man  i przestał szlajać po imprezach i zarywać panienki. Lepiej późno niż wcale. Havu zamawiał piwo, zaś Olli gadał z Ammannem w bardzo ożywiony sposób. Pewnie wymieniali uwagi na temat pasterstwa - w Szwajcarii wypasa się krowy (Milka!) i owce, zaś w Finlandii renifery. Postałam tam niespełna godzinkę, wypiłam jednego drinka, po którym zresztą zaczęły mi latać oczy i kręcić się w głowie - ot, taki efekt, skoro produkty alkoholowe spożywa się raz na rok (no dobrze, pięć razy na rok: Ga-Pa w Nowy Rok, Kuopio po skokach, Kuopio w Savonii, no i teraz) - i wróciłam do hotelu, gdzie się spakowałam i poszłam spać, bo nazajutrz miałam pociąg o 7 i musiałam wstać około 6 :(((

Pociąg miałam o 7, z dwiema przesiadkami, aż dojechałam do portu lotniczego w Zurychu. Biorąc pod uwagę moje wcześniejsze doświadczenia szwajcarskie, spodziewałam się, że i tutaj spotka mnie coś zabawnego. I owszem, port lotniczy w Zurychu jest straszny, a terminale ma odległe od siebie o tyle, że kursuje między nimi kolejka -_-' Ja byłam dość głodna, bo śniadania w hotelu nie zjadłam, a tu nawet nie miałam jak sobie kupić kanapki czy czegoś, bo zaraz musiałam jechać do swojej bramki. Wreszcie w pośpiechu znalazłam jakieś stoisko, to z kolei facet się ślamazarzył z kartą płatniczą klienta przede mną, bo klient nie miał ani franków, ani euro, tylko dolary i już miał nimi płacić, kiedy zdał sobie sprawę, że może kartą. Arrrgh. Nie wytrzymałam i krzyknęłam do sprzedawcy, że JA SIĘ SPIESZĘ, BO MAM SAMOLOT!!! To go trochę popędziło. A samolot i tak był spóźniony. Leciałam z Zurychu do Krakowa z przesiadką w Pradze, a o 13:30 wylądowałam na polskiej ziemi i nareszcie, nareszcie po tym wariackim tygodniu miałam szanse na odpoczynek. Spędziłam w Krakowie trzy dni u koleżanki i regenerowałam siły przed Zakopanem. Po Turnieju Czterech (a w moim przypadku jedynie trzech) Narodów byłam padnięta.

Jakoś tak się złożyło, że do Zakopanego mieliśmy wszyscy troje - Sonja, Andrzej i ja - jechać we środę, jednak każde planowało chyba trochę inną porę. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że wspólna podróż jest znacznie ważniejsza od witania jakichś tam ekip pod COSem, i umówiliśmy się na koło 13. Po 11 przyjechał do Krakowa Andrzej, zaś Sonja przed 13. Spotkaliśmy się, a było to powitanie bardzo radosne, i zaraz złapaliśmy autobus do Zakopca. Ach ach! A w Zakopcu piękna pogoda. W palących promieniach słońca powlekliśmy się na kwaterkę, a zaraz potem po akredytacje - i tutaj oczywiście pierwszy zgrzyt. O ile akredytki dla mnie i Andrzeja były i miały się dobrze, o tyle dla Sonji - nie. Sonja jechała ponownie ze SloNordic, która to strona jest witryną Słoweńskiego Związku Narciarskiego i Sonja dla niej od czasu do czasu dostarcza materiał. Tymczasem pan Sławek Rykowski mówi nam, że w ogóle nie kojarzy Sonji danych, a to przez niego przechodziły wszystkie zgłoszenia akredytacyjne. Na całe szczęście Sonja miała na mailu potwierdzenie przyznania akredytacji - od pani jakiejś tam skądś tam, a więc cokolwiek opłotkami - które okazała, więc pan Sławek zgodził się takową wydać i już było okej. Poszliśmy najpierw coś zjeść, a potem via skocznia pod COS.

Słowa kluczowe LGP w Zakopanem to: jestem degeneratem, jestem posikana, kiełbaski w saunie.

Poszliśmy pod COS udawać piszczące fanki - no, może za wyjątkiem Andrzeja - ale nie byliśmy przygotowani na to, że zastaniemy tam prawdziwe piszczące fanki. LOOOOOL. Przed COSem stała grupka kilkudziesięciu osób, nie tylko płci żeńskiej, która piszczała, gdy tylko we środku mignął jakiś skoczek. Lekko speszeni przysiedliśmy sobie na słupkach parkingowych i obserwowaliśmy zajście. Kręcili się Niemcy - zresztą Martin Schmitt był pierwszym skoczkiem, jakiego w Zakopanem (pod skocznią) zoczyliśmy :) - Słoweńcy, Austriacy, Czesi, a nawet Adam Małysz, który wywołał najwiekszą falę pisków :| Na parkingu stała masa aut ekip - bo przyjechali prawie wszyscy. Andrzej robił fotki w zapadającym zmroku, Sonja wzdychała do J.J.-a, mnie napadła Maja od ankiet, a ostatecznie zadzwoniliśmy do Stawego z redakcyjnym podrowieniem. Stawy zaś dostarczył tragicznej informacji, po której na LGP w Zakopanem już nie było tak fajnie, jak mogło być: a mianowicie że Francuzów nie będzie. Na to Clio wybuchła nieutulonym płaczem i płakała jeszcze przez trzy kolejne dni :( Zadzwoniłam nawet do Pekki, który mi to potwierdził (przy okazji informując, że właśnie kładzie swoich synów spać -_-'). No i sami widzicie, jakie to życie niesprawiedliwe. Nie mówiąc już o tym, że nawet mojego oficjalnego bożyszcza, Janne Ahonena, nie było :(

Wieczorem wyszliśmy na miasto, a wiało coraz mocniej. Mnie to wyglądało na halny, zwłaszcza że było bardzo ciepło, tyle że w prognozach pogody na zawody nic o halnym nie mówiono :| Dnia następnego wiało tak mocno, że musieli odwołać treningi - seniorów, bo juniorzy skakali w najlepsze. Nie wspomniałam do tej pory ani słowem o fakcie, że w połączeniu z LGP odbywa się puchar młodzieżowy, FIS Youth Cup, w którym udział biorą zawodnicy w wieku lat 12-14. Skakali w Courchevel, Pragelato i Einsiedeln takoż, młodzi Polacy wymiatali, ale ja nie byłam w stanie zajmować się jeszcze młodzieżówką. Z braku lepszego zajęcia poszliśmy na Średnią Krokiew i oglądaliśmy wyczyny młodzieży. To znaczy tak: ja oglądałam treningi i opalałam się na słoneczku, Andrzej robił zdjęcia zawodników, a zwłaszcza Olka Zniszczoła i jego kasku (jee!), zaś Sonja upatrzyła sobie jakiegoś młodszego nastolatka i do niego wzdychała. Jest takie słowo na określenie: zaczyna się na P, a kończy na L - ja już nic nie będę mówić. Chłopak był przedskoczkiem, zaś na ziemi kręcił się z żelazkiem (!), więc został nazwany Chłopcem z Żelazkiem. Mój Boże. Najpierw 15-letni Alexandre, a teraz to! (Co mi przypomina, że w Courchevel jakiś kolega i rówieśnik Alexandre'a rzucał mi lubieżne spojrzenia! Ratunku!!) Z kim ja się zadaję??? Poza tym Sonja wzdychała do młodych Słoweńców, którzy pozowali nam z ogromną chęcią do zdjęć, oraz Francuzów :/ A potem biegała na wszystkie treningi i konkurs!

Do wieczora wiatr się uspokoił i treningi oraz kwalifikację udało się przeprowadzić bezproblemowo. Powiem jedno: było fajnie i to prawie do samego końca. Ja dałam sobie spokój ze zdjęciami, ponieważ wspominałam niejednokrotnie o wspaniałych przymiotach mojego aparatu, gdy przychodzi do robienia fotografii po ciemku i, nie daj Boże, na zimnie - tego na szczęście nie było, ponieważ było bardzo ciepło :) Zajęłam się natomiast rozdawaniem autografów. No, nie tak jak myślicie *rotfl* Kiedy skoczkowie zatrzymywali się, żeby się podpisać, razem z Sonją brałyśmy kartki, zeszyty i nawet jedną mapę (!) od ludzi z trybun i podawaliśmy to skoczkom, ponieważ odległość jest taka, że jedni i drudzy musieliby się bardzo mocno wyciągać, by dosięgnąć. Andrzej stwierdził, że tłumy mnie kochają, a mnie się to podobało coraz mniej, im dalej było w las, ponieważ tych ludzi oragnęła jakaś schiza i zaczęli się na mnie normalnie drzeć. To ja im pomagam z dobrej woli, a oni się awanturują??? To chyba tylko w Polsce jest możliwe. W każdym razie przed Morgim i Adamam sobie poszłam i uznałam, że jak na te zawody mam dość. Chyba nie usłyszałyśmy z Sonją nawet "dziękuję". A grupa była taka, że nawet nie wiedzieli, który skoczek jest który, żenada...

Co mi przypomina, że dwoma największymi burakami tych zawodów (czy to jakaś niespodzianka?) byli Havu i Olli. Olli co prawda jeszcze na treningach podpisywał autografy, ale Havu nie reagował na nic. A nie, przepraszam, zareagował. Byłyśmy potem z Sonją posikane, a nie jestem pewna odnośnie Andrzeja, i juz opowiadam. W treningu czy kwali Havu oddał dobry skok, więc gdy przechodził obok - głowa spuszczona i schowana za nartami, wzrok wbity w podłoże - zawołałam "hyvä hyppy". Na to Boski Havu podniósł głowę, podniósł wzrok i uniósł brwi... i dalej poszedł przed siebie, ani nie stając, ani nie patrząc. Kiedy w sobotę zbierano autografy skoczków do albumu fotograficznego, który miał być prezentem dla Reinharda Hessa, i wszyscy skoczkowie się normalnie podpisywali, Havu i Olli przemknęli obok, zupełnie się nie interesując sprawą i nawet nie zatrzymując. Ja tak sobie teraz myślę, czy Havu naprawdę nie ma jakiegoś upośledzenia umysłowego, ponieważ takie sprawia wrażenie. A w każdym razie jego iloraz inteligencji musi być bardzo niski. Co się z tą drużyną porobiło...

W piątek przestało być zupełnie fajnie, bo kiedy Andrzej wziął się za robienie zdjęć w tym miejscu, gdzie robił we czwartek, ochroniarz go wywalił i powiedział, że tam jest przejście i nie wolno blokować. O ile do tej pory jakoś trzymałam swoje negatywne uczucia nt. organizacji w podświadomości, o tyle teraz wszystko wybuchło naraz. Było nas z SNC troje - i żadne nie dostało koszulki fotoreportera, która umożliwia poruszanie się po skoczni. Nasze akredytacje pozwalały nam jedynie na wejście do strefy dziennikarskiej, która zupełnie nie jest pomyślana dla forografów, ponieważ skoczkowie z tej strony noszą narty i mocno się zasłaniają. Konkurencja miała akredytacji znacznie więcej i znacznie bogatsze w numerki. Mieli też więcej od nas koszulek foto. Koszulkę foto miała nawet Lafirynda, ratunku! To ja tutaj czegoś nie rozumiem, skoro mówimy o jednym z dwóch liczących się serwisów o skokach narciarskich w Polsce. A najlepsze było to, że tych koszulek foto było kilka na krzyż, a część ludzi, którzy je otrzymali, nosiła je... w plecakach, nie na grzbiecie. Po pierwsze mnie to wkurzyło, po drugie zdołowało, po trzecie miałam ochotę dorwać Sławka i z nim pogadać - choćby na temat szerokiego na metr sektora, wyznaczonego nie wiadomo po co wokół dojazdu i który idealnie nadawałby się dla fotografów, którzy wszędzie na świecie stoją na zawodach normalnie wokół bandy. Idiotyzm.

Konkurs toczył się swoim torem, mnie było wszystko jedno, Finowie skakali beznadziejnie, Francuzów nie było. Publiczność była świetna, bo tym razem naprawdę dopingowała wszystkich, co nie miało w Zakopanem miejsca chyba od roku 1999. Zakopane przeszło etap od wygwizdywania rywali Małysza przez przyjmowanie ich martwą ciszą po nareszcie doping. Tak trzymać. Na trybunach było - jak to zawsze latem - dużo dzieci i młodych ludzi, więc to zawsze lepiej, niż kiedy na Puchar Świata przychodzą "fani Adasia" - kibole w średnim wieku, zwykle już podpici, którzy są w stanie zabić za złe słowo nt. ich boga. Po zawodach, które wygrał Morgi, za sobą mając Wolfganga Loitzla i Adama, odbyła się konferencja, na której polscy dziennikarze jak zawsze dali popis (odsyłam do relacji z Oslo), a ja słuchałam tego z politowaniem i pewnym zażenowaniem. Aczkolwiek aż przykro się robiło, gdy tłumaczka z media center miała takie problemy z tłumaczeniem, że tłumaczyć skoczkom musiała dziennikarka z sali (Lafirynda znaczy się. Ratunku, nazwałam ją dziennikarką!), która zresztą dostała potem opieprz -_-' Ot Polska.

W sobotę był drugi konkurs, którego nie mógł wygrać nikt inny jak Adam. Przed zawodami pogadałam ze Sławkiem i wyłożyłam mu swe wszystkie żale. On zgodził się ze mną nt. strefy dziennikarskiej, nt. fotografów - i dodał tylko, że oni jako centrum prasowe co roku zgłaszają do komitetu organizacyjnego uwagi, zastrzeżenia i projekty poprawek, ale co z tego, skoro KO ma ich głęboko gdzieś? Koszulek foto jest w sumie 30, ponieważ jakieś tam zasady mówią, że wolno kręcących się po skoczni ludzi może być ograniczona liczba -_-' To niech oni do cholery zaczną je przyznawać właściwym ludziom, a nie takim, którzy ze skokami nie mają NIC wspólnego, a noszą taką przez trzy dni zawodów w placaku! Widziałam na własne oczy i powiedziałam Sławkowi o tym, zachowując dla siebie dane personalne tej osoby. Sławek powiedział, że na Puchar Świata będą już obowiązywać zupełnie inne zasady przydzielania akredytacji, ale my nie mamy się czym martwić. Nie wiem jednak, czy ktokolwiek z nas zechce jeszcze przyjechać do Zakopanego na zawody... Ja na pewno nie. W każdym razie w sobotę zgadaliśmy się na tyle, że została jeszcze jedna koszulka foto, której nie odebrał ktoś tam i jeśli nie zgłosi się po nią do 19, my ją dostaniemy. Jak można się domyślać, resztę dnia przepędziłam na modlitwach, by ten ktoś jednak się nie pojawił - i na szczeście zostały one wysłuchane. Tuż przed serią próbną na skocznię dumny i blady przybył Stawy w swej jarzeniowej koszulce :))) Jee!

Zawody wygrał Adam, a za nim byli Morgi i Loitzl :/ Na konferencji znów było nudno, a jedyne fajne było obserwować, w jaki sposób odnoszą się do siebie Adam i Morgi, którzy naprawdę się lubią i tak trzymać. Po konferencji Sonja wcisnęła Loitzlowi trzy ankiety, gdyby mieli czas, i niech zostawią na recepcji COSu. Ja zaś za dnia odebrałam osiem polskich... A było to tak. W piatek za dnia zadzwoniłam do Hannu i wybadałam go w tej kwestii. Hannu powiedział, że mnie pamięta i pamięta całą sprawę (akurat :>), ale trochę o niej zapomnieli, ale zrobią. W sobotę zadzwoniłam ponownie, Hannu powiedział, że chłopaki zrobili, i umówiliśmy się pod skocznią po 17-ej, gdzie Hannu przyjechał i osobiście mi wręczył cztery cenne koperty. A Łukasz Kruczek patrzył podejrzliwie, choć jednocześnie jakby się do mnie uśmiechał :D W każdym razie kochany Hannu, on jeden się przejął sprawą. Wielka trąba dla niego! (Ugh, chyba mi się udzieliło z zawodów :|) Także w piątek zastanawiałyśmy się z Mają, kogo tu jeszcze ułowić i ostatecznie stwierdziłyśmy, że jakichś innych Polaków. Pierwszy na liście startowej był Dawid Kowal, który swój skok z I serii miał na tyle marny, by nie awansować do finału, kiedy więc taki smętny szedł ze skoczni, przywołałam go do siebie, wyłożyłam rzecz, i pytam, czy zgodziłby się wypełnić taką ankietę - a on: "Jasne, czemu nie?" I jeszcze widząc, że mam w rękach kilka tych kopert, pyta: "Mam wziąć wszystkie?" Mnie lekko zatkało, a on powiedział, że kolegom rozda, kto się zgodzi. Ale numer. I następnego dnia przyniósł mi cztery i jeszcze był zmartwiony, że tylko tyle. Juhu! Kochany chłopak. I chyba mam kolejnego ulubionego skoczka :> A jak fajnie ma na imię... W sobotę zagadałam Szwedów, którzy na całe szczęście przywieźli swoje ankiety do Zakopca, i umówiliśmy się, że zostawią na recepcji. Natomiast na całej linii zawiedli Finowie. W piątek zadzwoniłam do Tommiego (a jaka zdziwiona byłam, że on w ogóle przyjechał tutaj!)...

- Nie przeszkadzam?
- Nie, zupełnie nie. (Jakim on to przyjemnym tonem powiedział... :))
- Pamiętasz te testy psychologiczne, o których rozmawialiśmy w Courchevel? Czy zawodnicy (znów użyłam z przyzwyczajenia słowa "pojat - chłopcy", a Tommi w rozmowie ze mną zawsze mówi "urheilijat - sportowcy", więc szybko się poprawiłam :/) wypełnili je może?
- Nie ma ich tutaj wszystkich...
- Wiem (głąbie!), ale ci, którzy są?
- Nie wiem, nie pytałem...
- A mógłbyś się dowiedzieć i dać mi znać? (Clio z lekką niecierpliwością)
- Dobrze.

Koniec rozmowy. Ponieważ Tommi nie dał znać, dzwoniłam do niego ponownie w sobotę - bez skutku, bo po prostu nie odbierał cały dzień. Na całe szczęście (dla mnie) do Zakopca przyjechał także Vaciak, więc zadzwoniłam do niego.

- Usiłuję cały dzień złapać Tommiego, ale nie mogę. Pamiętasz te testy psychologiczne, o których rozmawialiśmy w Courchevel? Tommi zgodził się rozdać je chło... sportowcom, a wczoraj do niego dzwoniłam i miał się dowiedzieć, czy wypełnili. Tymczasem nie mogę się z nim skontaktować, więc może Ty możesz mi pomóc?
- Ja nic nie wiem.
- A czy mógłbyś się dowiedzieć?
- Dobrze, zapytam ich.
- I oddzwonisz?
- Tak.

Jak można się spodziewać, Vaciak nie oddzwonił. Byłoby to śmieszne, gdyby jednocześnie nie było przykre. Niemal na 100% pewne jest, że chłopakom nie chciało się tego wypełniać - czemu tylko trenerzy nie mogli mi o tym normalnie powiedzieć, a bawili się w ciuciubabkę? Jest to moim zdaniem wyjątkowo dziecinne, a przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi. Ja potrafię zrozumieć i nikomu niczego nie każę robić, wymagam jednak konkretnych odpowiedzi i ustosunkowania się. W piątek podczas zawodów napadłam Arttu Lappiego i jemu wcisnęłam ankiety (także dla Ville Larinto) - i wcisnęłam jest najbardziej odpowiednim określeniem, ponieważ Arttu był nastawiony wyjątkowo na nie, co mnie niesamowicie i nieprzyjemnie zaskoczyło, bo po kim jak po kim, ale po nim nie spodziewałam się niczego poza pozytywnym nastawieniem. Tymczasem Arttu mówi mi, że to jest dużo pytań, że to, że tamto, że on się nie spodziewa, by pozostali to wypełnili, i ostatecznie zgodził się wziąć, ale chyba trzy razy powiedział, że niczego nie obiecuje. Mogłam mu powiedzieć, że mistrz świata Adam Małysz jakoś nie uznał tej ankiety za wielki problem...

O Finach nic więcej nie napiszę ponad to, że na imprezę w Morskim Oku (Sonja widziała) w piątek przyszedł tylko Olli, zaś w sobotę już nawet nie on. Z kolei Elken widziała chłopaków, jak wieczorem kupowali na stacji benzynowej alkohol, więc wywnioskowałam, że pewnie imprezka w hotelu. Aczkolwiek kilka dni później dostałam sms-a od Sonji, że ponoć w sobotę Simon Ammann wdał się w bijatykę z Rosjanami i Finami właśnie - co mogłoby się zgadzać, ponieważ w MO bawili się wówczas tylko Słoweńcy, Włosi i Niemcy. Moja noga w MO - ani w żadnym innym lokalu - nie postała, więc jako bonus załączam poniżej opowieść Sonji jako świadka naocznego. Jedyną imprezą, na jakiej zabawiłam, był bankiet dla mediów, tym razem na Skibówkach. Wysiedziałam na nim dwie godziny, po czym wróciłam piechotą. Na jakieś 10 minut od domu złapała mnie burza. Arrrgh. Jeszcze jak szłam z tych Skibówek Kościeliską, widziałam błyski, byłam jednak pewna, że to flesze, bo wiem, że w nocy flesz niesie się mocno. Gdy doszłam do Krupówek, uświadomiłam sobie, że to są jednak wyładowania dochmurowe (czy jak one się nazywają), bo błyskało się po całym niebie :/ No okej, czasem burza jest tylko na poziomie chmur, szłam więc sobie pod tym rozpłomienionym niebem w górę Krupówek. No i na odejściu Piłsudskiego burza przeniosła się na ziemię, lunęło i zaczęła się nawałnica. W mgnieniu oka byłam mokra, wiało cholernie, a brama, w ktorej schowałam się z innymi ludźmi, wiele schronienia nie dawała, bo zacinało do środka :/ Najbardziej wściekła byłam oczywiście z tego powodu, że do domu było tak blisko... Kiedy się ciut uspokoiło - mam na myśli deszcz, bo grzmiało, błyskało i huczało cały czas okrutnie, a niebo niemal cały czas było białe - wylazłam z tej bramy, no bo ile mam w niej wystawać? Z pewnością nie było to bardzo rozsądne, skoro pioruny biły wszędzie wokół, wody po kostki i jeszcze drzewa wszędzie - a z całymi moimi skłonnościami samobójczymi nie chciałabym zginąć od uderzenia pioruna, ugh, okropność. Prąd jest straszny i boję się go od dziecka - na tej samej zasadzie jak ognia. Brr. (Taaa... I to mówi osoba, która sama wykonywała kardiowersję elektryczną czyli umiarawianie rytmu serca prądem i z wielką radością oraz satysfakcją aplikuje pacjentom elektrowstrząsy...) W każdym razie szłam skulona, by bliżej było do ziemi, i tylko się modliłam. Jakoś doszłam do domu, ociekając wodą, deszcz za jakiś czas przestał padać, więc nawet buty wywiesiłam na balkon, bo bardzo mocno wiało i do rana były suche. Dobra burza nie jest zła, tylko czemu na moją głowę? I całą resztę???

Sonja uprzejmie zgodziła się opublikować relację z nocnych wydarzeń w Zakopanem :> Ja kładłam się spać około północy, ona jakoś tak nad ranem, gdy zwykle było już jasno. Co ciekawe, wstawałyśmy o tej samej porze i czułyśmy się równie dobrze. A żeby nie przedstawiać Sonji jako jakiegoś alkoholika, już spieszę z wyjaśnieniem, że wracała na kwaterę trzeźwa jak niemowlę!


A degenerat is born
by Sonja

Bankiecik mogę pominąć - tam ogólnie towarzycho dziennikarskie się upiło i pojadło, było parę pięknych, wzniosłych rozmów od serca - no i na tym koniec.(pierwszy jednakże przejaw degeneractwa u Soncka! YO!) Bankietu sprzed dwóch lat i tak nic nie jest w stanie przebić, i basta! Po wyżerce z Meg oraz z Andrzejem wróciliśmy taksówką na Krupówki- w końcu należy choćby zaglądnąć do MO... ale jako że tam do mnie przyczepił się jedynie jakiś pan z Japonii (okazało się że ma niezwykle skomplikowane imię i 31 lat ), który zaczął ze mną rozmawiać o inflacji, poziomie kształcenia i stosunków międzynarodowych (w końcu mój fach), miałam już serdecznie dość. Poszłam zatem migiem na kwaterę i spać :)

W piątek poznałam wreszcie Elken (jeeeeee!!!!!), co było najlepszym momentem dnia (konkurs był....... właśnie!). Wieczorem poszłam po raz kolejny się bawić - bez Clio - buh! Tak więc Soncek poszła w tany sama. W Clubie no.1 w Zakopane było dużo ludu - w tym Wolfi Steiert (Clio twierdzi, iż do tego pana mam jakąś słabość ....), Roberto Cecon (do tego pana mam słabość), drużyna ROSSYJI (bez Denisa - byłam mocno, ale to naprawdę mocno zawiedziona - że niby KTO ma teraz pilnować Ilję?!), Alex Pointner, pokazali się bodaj na momento Szwajcarzy (chyba że sobie ich uroiłam ?!), był Radik z Nikolayem, był Harri (zwany pieszczotliwie "pastuszkiem"), był znowu pan mądrala z Japonii i trzech zabawnych Norwegów, z którymi rozmawiałam przez dwie godziny o tajemnicach wszechświata i nie tylko :) Impreza zaczęła się od tego, że uderzyłam do baru, a potem zostałam zaciągnięta do jakiegoś stolika przez koleżankę, gdzie siedzieli Ilja i Pastuszek (w towarzystwie dwóch panien!!!!!!!!!!!). Po jakimś czasie nie mogłam juz patrzeć na durne miny i głupawy uśmiech Cyferkowca, więc się zmyłam z koleżankami i Ilją na parkiecik :) Było miło, ale strasznie gorąco, zatem po kilku piosenkach powiedziałam "Schluss" i zawinęłam na zewnątrz. Na zewnątrz oznacza tam, gdzie jest w MO sztania i "kasa". Przy kasie szefostwo mojego ukochanego klubu postawiło jednorękiego bandytę - a przy nim wieczór spędzał Radik :) I to cały! Po paru minutach ponownie odwiedziłam bar, gdzie zaczęłam rozmawiać ze wcześniej wspomnianymi Norami :) Było miło! Naprzeciwko stał Wolfi wraz ze wspaniałym Roberto, który ma niezwykły akcent, gdy posługuje się niemieckim! Uwielbiam tego słuchać :) Wolfi, zwany przez niektórych burakiem, poznał mnie, bo się uśmiechnął i życzył miłego wieczoru - podejrzenia o buractwie nieuzasadnione ;p

W którymś momencie usiadłam ponownie przy stoliku Pastuszka (tym razem z innymi damami ;)), gdzie byli również Dmitry Vassiliev (Miszcz!) i kolega Ipatov, który się na mnie - Bóg wie za co?! - obraził. Ale niech mu będzie.... Pewnie teraz siedzi w tym swoim Magadanie i rzępoli na tej swojej gitarce! Buh! Choć przyznam, że trochę mi się przykro zrobiło.... trudno...

Było pięknie, ale w którymś momencie MO trza było zamknąć, więc poproszono nas o dokończenie drineczków - i wypad :) Przed klubem - tradycyjnie - rozmówki, a ja się zabrałam z Eweliną i chłopakami z Kazachstanu na kwaterę. W którymś momencie Ewelina skręciła i zostawiła Sonję samą na pastwę losu ;-p Pogadałam jeszcze trochę z Radikiem i Nikolyem - hłe hłe po niemiecku i rosyjsku - aż doszliśmy pod my castle :)

Konkurs niedzielny, to powtórka sobotniego - nie ma o czym pisać, choć miałam już na skoczni lekki przedsmak tego, co będzie się działo późnej nocy i wczesnego rana ;) W czasie trwania drugiej serii koło nas ustawili się degeneraci ze Słowenii :) Robi (Sarenka) Kranjec, Jure (Bugy) Bogataj, Jure (Sinki) Sinkovec oraz Rok Urbanc. Chłopaki tak sobie stali, co poniektórzy wzdychali do Sarenki (ma ładną parę nóżek, no no!). Po tym jak spisałam konferencje, po raz kolejny udałam się na zabawę - znowu BEZ Clio (buh!) i bez Elken (buh!). Było i fajnie, i dziwnie - i wszyscy tak mówią. Ogólnie byli wszyscy - potem dołączyli jeszcze Słoweńcy, których na mej drodze do MO spotkałam już wcześniej (znowu ONI!!!!). Mieli - jakże zacny - zamiar się upić gdzieś (tanio) i wrócić. Nie wnikałam ;) W MO się działo - byli Kazachowie (Radik zajął swe miejsce strategiczne przy slot machine ;)), byli Włosi (Roberto przytargał tych swoich pięknych podopiecznych i kazał im zostać - hahahaha), byli Szwedzi, Maksim (czyli pół bomby atomowej), był Andi Küttel, byli Norwegowie, byli Ulmer (zawsze pięknie wyglądający!) i Hocke, byli Czesi BEZ J.J.'a :(((( Byli Polacy (no dobra - Robert i Stefan). Był mój kolega z Japonii i nowi znajomi z Norge - byli wszyscy (no.... prawie), a przede wszystkim było tłoczno i gorąco - człowiek chciał ze wszystkimi na raz rozmawiać, a nie mógł. Zatem po miłej (i opitej drinkiem na cześć przyjaźni) rozmowie ze Szwedami (Aren jest taki miły! Jeee!) przeszłam do znajomych z Norge i potem do Doroty, która siedziała w loży z przyjaciółką ze Szwajcarii.

W którymś momencie przybył Radik z kolegą (CUD!!!), Nikolay tęsknym wzrokiem patrzył na parkiet - ale Radik go zaciągnął z powrotem do maszyny (w końcu ktoś by mógł mu ją zająć!!!!). Potem przeszłam do innych przyjaciół i akurat przybył Hajczyna - który stwierdził, że rok temu w Einsiedeln (czy Engelberg?! nie pamiętam już...) miał najlepszy fryz, i poszedł po piwo (kolega Roman za nim ;-) Włosi wszystkich klepali po plecach i do wszystkich mówili po niemiecku - U-R-O-C-Z-E :) I tak się witali, jakby danej osoby od dekady nie widzieli ;-) Maksim siedział naburmuszony z jakąś laską i sączył drina (chyba że myślał o Czadowym Piotrze, którego nie było NA ŻALOST!!!!). W którymś pięknym momencie zaczęłam rozmawiać z Ulmerem *serduszka* - do czego to doszło, że Niemiec mi się podoba??????!!!!! Ale Ulmer jest wspaniały - i bardzo miły! Niestety nasza wielce spaniała konwersacja została brutalnie przerwana przez jakąś pannę, która o mało przed nim nie zaczęła tańczyć hołubców i za wszelką cenę go chciała wyciągnąć na parkiet - i udało jej się. Poszłam zatem topić smutki do baru, gdzie spotkałam Norwegów i wraz z nimi usiadłam przy stole. Stół był duży i wesoły - był też Janek Matura, który chyba (nie wiedzieć jakim cudem?!) wyczuł mój podły nastrój i się bardzo miło uśmiechał (facet ma niezwykły uśmiech! Yo!). Więc zrobiło mi się trochę raźniej i po jakimś (przegadanym) czasie poszłam po ostatniego drinka - a tam - skupa iz Slovenijo!

Wielka pijacka Trójca (czyli Robi, Bugy i Sinki - bez Jerneja, który się z nimi oczywiście nie zadaje, bez Pikla - on się zadaje tylko z Jernejem, i bez Urbanca - poległ w akcji), która - oprócz Sarenki - trzymała się całkiem dobrze, stała przy barze i ponownie miała problem! Okazało się, że w MO nie można płacić kartą, co bardzo rozgniewało Robiczka. W czasie, w którym on się kłócił z barmanką, Bogataj poczęstował mnie jedną Tequillą (i cytrynką rzecz jasna!), potem gdy Robi uzbierał kwotę, to mnie poczęstował kolejną Tequillą (heh), więc miałam co pić. Trochę gadamy i Robi w którymś momencie stwierdza, że moja skromna osoba ma ładne oczka!!!! (?!). W którymś momencie Sinkovec (Robi zaczyna szukać czegoś w kieszeni) stawia mi kolejnego drinka - tym razem Jaegermeistera. Słoweńcy na niego pieszczotliwie mówią "Jaegra" :) Tak też można. Zatem sobie pijemy i plotkujemy, aż nam nagle mówią, że ZAMYKAJĄ! Radika spłoszono sprzed bandyty (przesiedział tam więcej czasu niż na samej skoczni!). Większość ludzi już nie było, ale ostał się Janek, który zaczął wszystkim dookoła opowiadać, jak mam na imię :) Po dziś dzień nie mam bladego pojęcia w jakim celu?! Haha :)

Tak sobie stoimy przed MO, gdy nagle Słoweńcy stwierdzają wespół z Włochami, że impreza się jeszcze (o zgrozo) nie skończyła - i nie wiem, naprawdę nie wiem, jak to się stało, że ja - porządny obywatel - poszłam wraz z nimi przed sklep 24h po małe co nieco! W drodze do tego sklepu kolega Bogataj śpiewał cały czas "Here I am " i to na cały regulator. Za którymś razem odśpiewali mu Sebo (yo Colloredo!) i Mangiassi (Andrea M. ;>) - że są parę metrów przed nami - degeneraci kochani!! Hahah, tak więc Bugy co jakiś czas śpiewnie informował ludzi, że JEST i to TUTAJ - Jure drugi i Robi zaczęli ze mną szybki kurs słoweńskiego (Mamma mia!), a Włosi szukali sklepu (i go znaleźli!!!!). Poszliśmy z Bugym i Collo do środka, a tam - surprise - dołączył do nas RADIK - dokonaliśmy zakupów i usiedliśmy przed sklepem - na chodniku, jak ostatnie żule! Morassi ogólnie tylko się odzywał, jak go już zmuszano (a może nie był w stanie?!), ale dużo tego nie było ;-p mimo wsio, i tak jest wspaniały . Nadrabiał za to Colloredo, któremu paszcza się nie zamykała - prawdziwy, cholerny Włoch :). Gadał po włosku, potem do nas po niemiecku i po słoweńsku (!!!). Haha, i o wszystkim, on do wszystkich coś miał, i wszystkim udzielał rady, coś każdemu opowiadał. Mi chyba powiedział, że kogoś mu przypominam, ale nie wie kogo - yo!!!! z niego był niezły ubaw :) Po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że z naszej pięknej biesiady chodnikowej znikł Roberto K! Yo! Ale chłopaki tym się w ogóle nie przyjęli (może jednak nie wszyscy zauważyli?!). Collo stwierdził po niemiecku, że musi PIPI MACHEN (hahaha! czyli musi iść siusiu :)) i się popatrzył na mnie (raczej nie chciał, bym mu asystowała przy tym, raczej bym mu wskazała drogę! Reszta już dogorywała na chodniku), zatem zaprowadziłam cholerną gadułę pod jakieś krzaki i stwierdziliśmy przy tym, że czas się zbierać - zabrałam się z Radikiem (który mnie znowu odprowadził!), a Collo zajął się (mam nadzieje?!) resztą degeneratów. Włosi i Słoweńcy (bez Sarny, którą chyba spłosiliśmy?!) pojechali nach hause schlafen, taksówkami, Radik zaś doprowadził mnie na kwaterę, gdy było już bardzo... póóóóóźno :)

Porządny z niego chłopak - tylko lekko uzależniony... od bandyty :) Pewnie za nim tęskni!

Le Fin!



Pora przejść do jakichś podsumowań, ale pewnie będzie krótko i chaotycznie. Niezaprzeczalnym pozytywem wyjazdu na całe te pięć konkursów w czterech krajach był fakt, że są to konkursy letnie, a te zawsze preferowałam nad zimowymi z uwagi na temperaturę i atmosferę. Fajnie jest latem popatrzeć na skoki i nic na to nie poradzę, a pogoda rzeczywiście dopisała. Minusami były męczące przejazdy pomiędzy konkursami i problemy organizacyjne. Minusem był brak Sonji, cokolwiek kompensowany obecnością Caroli. Minusem była ogólna postawa Finów. Najfajniejszy był konkurs w Pragelato, tam też publiczność była entuzjastyczna i żywiołowa. Konkursy w Courchevel i Einsiedeln zbyt zostały wypaczone przez wiatr, a publiczność była taka sobie. Zdecydowanie najlepiej wspominam Pragelato, ponieważ tam odniesiono się poważnie do moich problemów sprzętowych, ponieważ wchodzić można było wszędzie, a ogólna atmosfera była super. W Courchevel chyba wszystko wszystkim zwisało, w Einsiedeln za to starali się wykazać. Ech, jak sobie przypomnę tego Manzoniego, który mi powiedział, że akredytacja FISu wcale nie oznacza, że muszą mnie akredytować na zawody... Zakopane jest osobną bajką, ponieważ tutaj przyjechałam w połączeniu z łażeniem po górach - z drugiej strony nie mogłam się nie skusić na dwa konkursy skoków, nawet w Zakopanem. Kiedy się wybiorę następnym razem? Nie planuję jeszcze. No i na sam zupełny koniec - bo chciałam napisać to w jednym kawałku - przedstawię Wam być może najważniejszy aspekt tego wyjazdu.

Mój stosunek do Davida Lazzaroniego, zwanego Lazanią bądź Ślimakiem, a ostatnio także Parkietem, pozostaje niejasny nawet dla mnie - powiedzieć mogę jedynie tyle, że jest pozytywny. Na ile zdążyłam poznać tego człowieka, wnioskuję, że jego iloraz inteligencji zbliżony jest do parkietu dębowego i tym samym musiałabym upaść na głowę, by chcieć kogoś takiego do stałego związku. (Oczywiście pozostaje też ewentualność, że David jest naprawdę intelektualistą, za jakiego go początkowo z Sonją miałyśmy, tylko dobrze się maskuje, a na przykład przygłupie wrażenie sprawia poprzez nieznajomość cywilizowanych języków. Nie jestem jednak pewna, czy sama w to wierzę.) Czego w takim razie chcę?   P r z e l e c i e ć   go??? Nie, tak surowa bym dla siebie nie była, choć muszę przyznać, że David jest mężczyzną mnie pociągającym i - uwaga, tutaj nastąpią pewne szokujące osobiste wyznania - notabene pierwszym w moim życiu mężczyzną, z jakim bym zupełnie chętnie tego tego. I podejrzewam, że jego domniemana tępota jest właśnie tym, co budzi we mnie takie uczucia -_-' (Elken ma to samo z Mattim, ha!) Wszyscy znajomi, na podstawie różnych opowieści, zdjęć, a także autopsji, są zdania, że facet coś do mnie ma, jest natomiast takim jełopem, że albo powinnam zaczekać 10 lat, aż te dwie komórki stykną i zaowocują jakąś konstruktywną myślą, albo wziąć sprawy w swoje ręce i podjąć działania bezpośrednie, ponieważ jakieś tam zalotne spojrzenia, powabne uśmiechy i dekolt do pasa w przypadku tego osobnika po prostu nie skutkują. Tyle to ja wiem sama, a przynajmniej tę drugą część. Jechałam na LGP z determinacją i poważnym nastawieniem, że rzeczywiście trzeba coś zrobić. Jeszcze w Courchevel, przed zawodami, David się ze mną przywitał i promiennie uśmiechnął, później zerkał ku mnie raz po raz, gdy robiłam zdjęcia, potem było jednak gorzej, skoro zajął to feralne 32. miejsce. Na II serii przyszedł sobie i usiadł z zupełną nonszalancją na ławce, skąd obserwował skoki. Z ową powyższą determinacją poszłam, dosiadłam się i zagadałam, pałając chęcią ewentualnej pociechy i nawet oferując mentalnie cyca do wypłakania się, jeśli ochota. Tymczasem David popatrzył na mnie, jakbym mu ojca i matkę do przepaści zepchnęła, stwierdził, że nie rozumie, co ja do niego mówię, i zakończył rozmowę. Pod tym jego spojrzeniem ja się odsunęłam mimowolnie na dwa metry na tej ławce, odwróciłam do skoczni, a przekonana byłam, że facet wstanie i normalnie sobie pójdzie. Ugh. Aż mi się zimno zrobiło. Później już do końca Turnieju zachowywał się w sposób następujący: nie rozmawiał ze mną, nie witał się, nawet na mnie nie patrzył, gdy ja patrzyłam, jednak kiedy tylko odwróciłam wzrok, zerkał ku mnie, a w Pragelato dwa razy minął mnie o jakieś   p i ę ć   centymetrów, gdy stałam obrócona tyłem. Nie wiem, co mam o tym myśleć, choć momentami ciarki mnie przechodzą. Koleżanka stwierdziła, że my się nawzajem kokietujemy!!! Oczywiście, być może to wszystko moja wyobraźnia (plus wyobraźnia kilkorga znajomych). Być może także powinnam zapytać go - podobnie jak Andersa w Kuopio - o domniemane gejostwo. Ugh, mam wrażenie, że Manu był o mnie piekielnie zazdrosny, bo wciąż rzucał mi wrogie spojrzenia! A może po prostu biedny David zdał sobie sprawę, że moje zainteresowanie jego skromną osobą nie wynika li tylko z dziennikarskich pobudek, i się przestraszył? Ech ci faceci... W Einsiedeln obserwowałam ze skoczni, jak 200 m dalej Francuzi pakują się do auta i koniec końców odjeżdżają, a wieczorem poszłam nawet z Caroli do lokalu z nadzieją, że może mój piękny pół Francuz, pół Italiano (omg) tam będzie - która to nadzieja została szybko pogrzebana. Liczyłam oczywiście jeszcze na Zakopane, tymczasem Francuziki nie przyjechały na zawody, a Pekka poinformował, że trenują, że są zmęczeni i że nawet nie planują żadnego zgrupowania w Kuopio. Oznacza to, że zobaczę Davida najwcześniej za trzy miesiące na inauguracji w Ruce...

Sytuacja jest zabawna, dopóki jest... zabawna i dopóki mnie samej to wszystko sprawia przyjemność, radość i dostarcza powodów do śmiechu. W momencie gdy uznam, że dzieje się odwrotnie i cierpię, "odkocham się" błyskawicznie - dlatego w cudzysłowie, ponieważ wspominałam wcześniej, że moje uczucia do Davida L. są niejasne nawet dla mnie. Cieszy mnie natomiast, że David zaczyna naprawdę dobrze skakać. Nie skacze jak Morgi czy Schlieri, jest jednak w stanie oddawać równe skoki w każdej z prób, co jeszcze do niedawna było marzeniem. W Hinterzarten skakał daleko i równo zarówno w drużynówce, jak i w indywidualnym - zajął 17. miejsce. W Courchevel był trzeci w kwalifikacji (choć tam ponoć wiatr mieszał), a potem miał pecha w konkursie. W Pragelato skakał świetnie we wszystkich treningach, a w konkursie oddał dwa równe skoki - po I serii był ósmy!, zaś nie jego winą było, że w II towarzystwo się rozskakało na 140 metr i ostatecznie spadł na bodaj 15. W Einsiedeln było trochę gorzej, ale wciąż miał równe próby i zajął 25. miejsce. Mam nadzieję, że nie był to jakiś pojedynczy, tygodniowy zryw i że z pomocą Pekki uda mu się jeszcze bardziej ustabilizować formę, bo może mu to dać wiele uciechy. Nie mówię, że ma wygrywać Puchar Świata, ale już druga dziesiątka jest według mnie czymś świetnym, zaś pojedyncze skoki pokazały, że chłopak ma szanse (i talent?) na pierwszą dziesiątkę. Tego mu życzę.







[ WSPOMNIENIE 19 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 21 ]