Jadę właśnie do Tampere, skąd po południu łapię samolot do Gdańska (z międzylądowaniem w Kopenhadze, ha ha) - więc czas najwyższy napisać wspominka z Trondheim. Niestety, mam słabą baterię w laptopku, a w tym akurat pociągu nie ma gniazdek, więc napiszę kilka akapitów, a potem będę mieć nadzieję, że na lotnisku przyuważę jakieś gniazdko i będę mogła kontynuować tę fascynującą opowieść.
Słowa kluczowe: dół, porażka, niekompetencja, Norowo, co mnie podkusiło, żeby tam jechać???
Prawda jest taka, że po podczas pobytu na norweskiej części Nordica wieszałam na Norach psy, ale jakiś tydzień po powrocie do domu stwierdziłam, że jednak było fajnie :/ No i uznałam, że teraz chcę do Trondheim (a potem będę mieć Norowo do końca życia z głowy). Z Trondheim wiąże się jeszcze jedna istotna historia - więc znów się rozpiszę. Być może wspominałam, że moja fascynacja Skandynawią zaczęła się dawno temu od powieści Margit Sandemo "Saga o Ludziach Lodu". Sama zaś Saga zaczęła się w Trondheim. Trondheim było drugim po Oslo norweskim miastem, z którym się zapoznałam i żywiłam niezmiernie ciepłe uczucia, sentyment i w ogóle. W 2002, podczas podróży z rodziną po północnej Norwegii, nie udało się nam do Trondheim dojechać, ale już mieliśmy drogowskazy z obiecującą liczbą kilometrów. Co się odwlecze, to nie uciecze - i tak sobie postanowiłam, że w tym sezonie jadę tam na zawody, a towarzyszyć mi zapragnęła Martyna, onegdaj znajoma z redakcji, wielbicielka Norowa i Norów. (Ja to mam pecha - dobrze, że jedna Elken się ostała.)
Wysłałyśmy zgłoszenia akredytacyjne, załatwiłyśmy lokum, a także podróż. Z tym jak zawsze były problemy. W ogóle problemem było to, czy w Trondheim zawody w ogóle się odbędą - ponieważ w latach ubiegłych się nie odbywały :/ Postanowiłyśmy nie ryzykować i zakupić bilety tylko do Oszlo, a w czasie późniejszym, gdy widoki będą realne, dokupić do Trondheim (albo Lillehammer, hehe). W międzyczasie bilety oczywiście podrożały, połączenia były niepasujące i tak dalej - ale za to przyszły potwierdzenia akredytacji, czego się właściwie nie spodziewałyśmy, bo rzadko kiedy potwierdzenia przychodzą. No to nas mile zaskoczono, a zrobiła to pani szefowa centrum prasowego, Kristin.
W Dzień Niepodległości Finlandii, 6.12., odbyła się owa podróż do Norów - o czym pisałam (i kiedy pisałam) w poprzednim wspominku. Pociąg przed 6 rano, potem kwitnięcie na lotnisku w Vancie (z Francuzami i Kazachami) oraz na lotnisku w Oszlo (z Norwegiem z Tromsø). Nie wiem czemu, ale podróże samolotowe są dla mnie zawsze źródłem stresu - pewnie dlatego, że jak nie zdążysz, to masz przerąbane, a nie zdążyć możesz z różnych powodów. Martyna przylatywała o 16.10, a o 16.55 miałyśmy już lot do Trondheim. Pani na lotnisku w Gdańsku powiedziała Martynie optymistycznie, że nie ma szans, żeby zdążyła na ten drugi samolot - a była na tyle miła, że nawet nie odprawiła jej bagażu już do Trondheim. Mnie pozostało nerwowe czekanie na Martynę i jej bagaż - ale na szczęście wszystko się udało (samolot przyleciał wcześniej niż w rozkładzie???) i szybko pobiegłyśmy na naszą odprawę piętro wyżej. (To jest plus lotniska Gardermoen: jest małe i wszystko na miejscu.) Potem udałyśmy się pod bramkę, żadnych znajomych niestety nie spotykając, a potem usłyszałyśmy komunikat, że lot do Trondheim jest z powodów pogodowych odwołany. Na szczęście okazało się, że to nie nasz lot, tylko SASu. Uff, my leciałyśmy Norwegianem, ale miałyśmy lecieć właśnie SASem, tylko że chamy podnieśli bilety, więc stwierdziłyśmy, że się wypchają. No i widziałyśmy przy okazji, jak z kierunku samolotowego spaceruje sobie wycieczka w składzie ekipa niemiecka oraz francuska. Hehe. Jak już potem byłysmy w Trondheim i przelatywał jakiś samolot, śmiałyśmy się, że Francuzi może nareszcie dolecieli :> Do Trondheim rzeczywiście doleciałyśmy bezproblemowo, choć momentami za oknem fajnie zacinało. Spod lotniska odjeżdżał autobus do miasta - lotnisko Trondheimskie mieści się w Vaernes, 35 km od samego Trondheim :/ Cóż, Norowo. Zajechałyśmy do miasta, wypakowałyśmy się pod dworcem i udałyśmy na poszukiwanie naszej kwatery, która zresztą była blisko.
Mieszkałyśmy sobie w lokalu, ktorego nazwy do tej pory nie jesteśmy pewne. Billbrun, Botel, Botelet... Cóż. Najpierw poszłyśmy na recepcję, która mieściła się na stacji bezynowej po drugiej stronie ulicy, i był tam wysoki i przystojny Norweg, który nas poinstruował, jak się dostać do środka i czego szukać. I nawet nie powiedział "OKAY?" Chyba. Poszłyśmy więc do budynku, pojechałyśmy na trzecie piętro maleńką windą, znalazłyśmy pokój. Pokoje oznaczone były bardzo dziwnie, na przykład koło naszego 304 znajdowało się lokum numer 28. Mam wrażenie, że normalni ludzie też tam mieszkali. Pokoik w środku okazał się całkiem do rzeczy, miał dużo lamp, łazienkę oraz telewizor, tylko podłogi były strasznie zimne, a ja nie miałam kapci. Miał też internet, choć tego nie znalazłyśmy - a tak się cieszyłyśmy. Miał podwójne łóżko (bo miał mieć) i jedną poduszkę (eee...). Umówiłyśmy się z panem na recepcji, że zaraz pójdziemy uiścić opłatę - więc przy okazji indagowałyśmy go o neta oraz poduszkę. W sprawie poduszki zaraz zadzwonił, a w kwestii netu powiedział, że przecież gniazdko jest. Ja mówię, że kabla nie ma, więc jak mam korzystać? Mówię, że w ogłoszeniu powinni w takim razie uściślić, że przyjezdni muszą mieć ze sobą kabel sieciowy. A on mi na to, że powinnyśmy się cieszyć, że darmowy internet w ogóle jest. I weź gadaj z takim Norem. O ile się dobrze orientuję, kabel sieciowy nie należy do podstawowego wyposażenia komputera. Facet gdzieś tam zadzwonił, a potem powiedział, że kabla nam nie skombinuje i że oni nie mogą kupić do wszystkich pokojów kabli. Fajnie.
Poduszkę rzeczywiście nam przyniesiono, wcześniej jeszcze sobie połaziłyśmy po nocnym Trondheim. Trondheim to ładne miasto, to było widać już po ciemku, ale pierwsze, co się rzuciło w oczy (i czasem w siedzenie) to lód na chodnikach. Chodniki były po prostu nie odśnieżone, wszędzie było pełno śniegu i LODU. Ręce opadają. Udało się nam znaleźć (za drugim podejściem) katedrę Nidaros, największą gotycką budowlę Skandynawii, i żałowałyśmy, że szkoda im kasy na jej oświetlenie, bo to jest coś pięknego. W domku już długo nie pociągnęłyśmy, bo byłyśmy po całym dniu podróży, ale za to dnia następnego wstałyśmy wcześnie i udałyśmy się na zwiedzanie :) Akurat pogoda była śliczna, a jak wyszłyśmy z naszego hotelu, to już się rozpogodziło :) Obeszłyśmy starówkę, porobiłyśmy masę zdjęć, zawitałyśmy na słynne nabrzeże i czerwony mostek, zrobiłyśmy też zakupy, dowiedziałyśmy się na informacji o dojazd na skocznię, no i oczywiście zwiedziłyśmy katedrę. "Zwiedziłyśmy" jest pewnym eufemizmem, albowiem obeszłyśmy ją dokoła - podczas zimy katedra jest zamknięta do zwiedzania i wpuszczają tylko wycieczki z przewodnikiem. (Kolejny argument, żeby wybrać się do Norowa latem.) Samo Trondheim zrobiło na nas pozytywne wrażenie. W przeciwieństwie do Lillehammer, gdzie nic nie ma, w Trondheim co nieco jest i jest to po prostu normalne miastowe miasto. Liczy w każdym razie ledwo 155 000 mieszkańców, ale wrażenie robi odpowiednie. Tak samo jak Tampere, do którego właśnie jadę. Są kamienice, duże budynki, hotele, restauracje, masa sklepów odzieżowych (bleee... Akurat to było też w Lillehammer.) Po południu wybrałymy się na skocznię, gdzie o 16 miało zacząć się skakanie - dwiema seriami treningowymi oraz kwalifikacją. I wtedy przestało być fajnie.
Pojechałyśmy autobusem numer 19 w okolice wskazane. Zorientowałyśmy się, na jakim przystanku mamy wysiąść i liczyłyśmy skrupulatnie, ponieważ autobusy norskie (jak i fińskie) zatrzymują się na żądanie. W końcu zobaczyłyśmy skocznię, ale jakoś daleko od przystanku, a nazwy przystanku wcale nie było widać, więc pojechałyśmy dalej. Kiedy jednak autobus skręcił w przeciwnym kierunku, interweniowałam u kierowcy i rzeczywiście, okazało się, że jednak powinnyśmy były wysiąść tam -_-' Cóż, cofnęłyśmy się o dwa przystanki, pocieszając myślą, że do treningów mamy i tak jeszcze pół godziny. Tymczasem im bardziej zbliżałyśmy się do skoczni, tym wyraźniej było słychać, że ktoś skacze - bo ktoś komentował i niestety nie była to próba spikera :/ Okolica pod skocznią - ciemna, zadupiasta, zero latarni, wszędzie pełno śniegu, żadnych oznaczeń. Zapytałyśmy jakichś ludzi rozstawiających reklamy, gdzie jest centrum prasowe - nie wiedzieli i kazali zapytać jakiegoś gościa w czerwonym ubranku, który kręcił się jakieś 50 metrów od nas i zanim do niego doszłyśmy, zniknął. Łazimy tam bezradnie, chłopaki skaczą, aż wypatrzyłyśmy kolejnego człowieka, który pokierował nas gdzieś za jakimś namiotem w prawo, w lewo i przed siebie. Weszłyśmy na jakąś dróżkę, pomiędzy jakieś domy, a przed sobą miałyśmy... salon meblowy. Latarni wciąż żadnych, lód na drodze, skręciłyśmy do jakiegoś budynku i z bliska ujrzałyśmy, że na szybach ma karteczki z napisem PRESSCENTER. Brawo. W centrum prasowym odebrałyśmy bez problemów akredytacje, a przy okazji zrobiłyśmy awanturę, dlaczego oni skaczą już teraz, skoro mieli o 16. Wszyscy byli bardzo zdziwieni, bo w programie stoi przecież, że o 15.30. No comment. Poszłyśmy wreszcie na skocznię, ja oddychałam głęboko, bo przecież zły początek nie oznacza, że później też będzie źle. Postanowiłyśmy się skupić na pozytywach czyli skokach - i zastanawiałyśmy się, kto będzie pierwszym znajomym, jakiego spotkamy :)
Nie wiem, czy potraficie sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek, który przychodzi pod skocznię i widzi, jak właśnie zwożą z niej jednego z jego ulubionych skoczków. Dosłownie przed nami ze skoczni zjechał skuter, wiozący Andersa Jacobsena. W pierwszej chwili nie widziałyśmy kto to, bo było ciemno, ale jak podeszłyśmy bliżej, ja krzyknęłam (!): "O Boże, przecież to Anders!" Siedział na tych noszach biedny, kompletnie zdezorientowany i cierpiący. Załadowali go za chwilę do ambulansu. Pojawili się fotoreporterzy i telewizja, i Jørgen, i w ogóle. Ja stałam tam niemal załamana, a cała złość na organizatorów zmieniła się w straszny żal i niepokój. I przygnębienie, rzecz jasna. Postałyśmy trochę, już nawet nie zaglądałyśmy (za przykładem innych dziennikarzy) do ambulansu - widziałyśmy tylko zaglądającego Jørgena, który na pewno starał się Andersowi dodać otuchy. Nie było sensu tam stać, więc poszłyśmy na poszukiwanie strefy dziennikarskiej.
O, Jyväskylä. A bateria zaraz siądzie :/
Strefy dziennikarskiej nie znalazłyśmy, a nikt nam nie umiał objaśnić, poszłyśmy więc za żółtą bramkę i tam sobie stanęłyśmy, starając się nikomu nie przeszkadzać. Przestałyśmy kawałek drugiego treningu, Martyna robiła zdjęcia swoim wypasionym sprzętem, kiedy przyszedł pan z media center i powiedział, że tam nam nie wolno stać i kazał iść do strefy foto, która była... na trybunach. Poszłyśmy więc z oporami, bo co było robić. Trybuna foto była w kompletnie nieodpowiednim miejscu: po pierwsze piętro wyżej niż skoczkowie, po drugie - po prawej stronie skoczków, a po trzecie - nad tzw. strefą serwisu. Oznaczało to, że najlepiej wychodzą zdjęcia włosów, kasków oraz nart, a i to tylko wtedy, gdy skoczków nikt nie zasłaniał. Porażka. Jedyne, co było dobre, to stanowisko norweskiej telewizji NRK dokładnie u naszych stop, a oni tam co chwilę kogoś przepytywali, więc przynajmniej zdjęcia Norów jakie takie mogliśmy porobić. Skoczkowie łazili jacyś wszyscy tacy niechętni, choć na przykład Andreas Küttel z entuzjazmem witał się z dzieciakami Espena Bredesna. A skoro o dzieciakach mowa, to kiedy w kwalifikcji skakał Roar, jakieś dzieciaczki krzyczały coś, co brzmiało: "Liuuuaaaal!" Teraz kiedy tylko spojrzę na Roara, mam w głowach te ich okrzyki :D Natomiast mniej fajne było, że na Granåsen pojawiła się masa Polaków - małyszomanów, prymitywnych chłopów w średnim wieku, palących, pijących i klnących na skoczni, a także ich dzieciaków, które kompletnie nie wiedziały, co tu się dzieje, poza tym że Małysz skacze. Z nimi mieliśmy mieć jeszcze przeboje później. Tymczasem kwalifikacja się skończyła, do media center (także okupowanego w większości przez Polaków) poszłyśmy tylko po wyniki, a potem wróciłyśmy do miasta - znów zwykłym autobusem, ponieważ shuttle busy miały jeździć dopiero w dniu zawodów. Przedtem udało mi się jeszcze zagadać Jørgena, wypytać go na okoliczność upadku Andersa, a także o jego stan i dalsze plany. Jørgen, który zresztą uśmiechał się do mnie już wcześniej i patrzył z sympatią (jaki to jest miły człowiek!), powiedział, że Anders ma lekkie wstrząśnienie mózgu, ale nic poważniejszego. Na razie jest w szpitalu i skakać w ten weekend już nie będzie...
Pojechałyśmy do domu, gdzie zajęłyśmy się zdjęciami oraz usiłowałyśmy zorientować w rozkładzie norskiej telewizji - chciałam koniecznie obejrzeć wiadomości sportowe, choć później stwierdziłam, że upadek Andersa wyglądał koszmarnie. Po niedługim czasie udałyśmy się spać, bo przecież jutro czekał nas ciężki dzień. W sobotę zwyczajowo przeszłyśmy się po mieście, porobiłyśmy zakupy pamiątkowe, a także spożywcze. Kupiłam też aspirynę, bo mi się skończyła (a od dwóch tygodni leciałam na aspirynie, bo przecież już przed Ruką mnie brało) - co także było przygodą samą w sobie, albowiem nie mogłyśmy znaleźć apteki, a jak już znalazłyśmy (szukając kwadrans w centrum handlowym), okazało się, że aspiryny nie ma. Ja mówiłam po angielsku, pani farmaceutka po norwesku, a ostatecznie okazało się, że jedno opakowanie powinno jeszcze być, bo było w bazie, tylko na półce nie. Gdzieś się w końcu znalazło, co prawda tylko 20 sztuk (ja jak kupuję, to od razu 50...), ale i tak byłam uratowana. W każdym razie w międzyczasie już miałam iść na poszukiwania innej apteki, ale na pytanie, czy jest jakaś w pobliżu, pani akurat nie potrafiła (nie chciała!) odpowiedzieć! Potem udałyśmy się do pizzerii, gdzie z kolei były problemy by dogadać się z kelnerem, że chcemy pizzę i żeby on nam ją przyniósł - bo tam był jakiś zwyczaj, że pizze siedzą sobie w ciepełku, a klient chodzi co chwilę i sobie odkrawa kawałek... Ech, Norowo. W międzyczasie oczekiwania na pizzę wypisałam kartkę... do Andersa. Postanowiłam przesłać mu wyrazy troski i życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Żeby znaleźć odpowiednią kartkę, też się trzeba było nachodzić - nie mówiąc już o tym, że z samego Trondheim też porządnych pocztówek nie mają. Ale co się dziwić, skoro biznes skupia się na odzieży? Kartka została wszakże nabyta i wypisana (z problemami, ponieważ treść ułożyłam sobie w piątek przed zaśnięciem, a w sobotę już nie pamiętałam...), a pizza zjedzona w połowie i zabrana do domu (z problemami, bo pan był zdania, że powinnyśmy zjeść na miejscu - chciałabym zobaczyć człowieka, który byłby w stanie zjeść ją na miejscu...). A potem pojechałyśmy na skocznię, tym razem zdecydowane stać w sektorze dla mediów pisanych - po drugiej stronie skoczni i zupełnie blisko wyciagu. Tym razem pojechałyśmy shuttle busem. Pan kierowca nie wiedział, czy na akredytacje może nas przewieźć za darmo, więc dzwonił i się dowiadywał, na szczęście odpowiedź była nam sprzyjająca. Jeszcze czego!
Zastanawiam się, jak określić sytuację, w której człowiek wysiada pod norweską skocznią z autobusu i pierwsze, co słyszy, to "kurwa". Ja naprawdę nie znoszę Polaków za granicą, bo oni nie umieją się zachować, bo po prostu brak im kultury osobistej. Obrzydliwe. Do media center zaniosłyśmy kompa, puściłyśmy zdjęcia na serwer (tymczasowy) i zabrałyśmy jeno listę startową. Zagadał do mnie natomiast (mocno poufale) pan Jabłoński z TVP, który nawet pamięta, że jestem lekarzem - ale ja do tego pana nie mam już wiele szacunku po jego marcowej gadce na temat (rzekomej i udawanej - w jego uznaniu) kontuzji Andersa, więc dużo sobie nie pogadaliśmy. Zresztą zaraz poszłyśmy z Martyną szukać sobie miejsc, a później Martyna opowiadała mi, jakie słyszała wypowiedzi panów z TVP na temat ich kolegi, a mojego znajomego, komentatora... Aby dostać się do strefy mediów, musiałyśmy przejść przez trybuny kibiców, co wcale nie było miłe, ale tak wygląda infrastruktura Granåsen :/ W strefie mediów pisanych, nawiasem mówiąc długiej bardzo, nie było nikogo, więc stanęłyśmy sobie przy samym końcu i robiłyśmy zdjęcia. Martyna to nawet stanęła po drugiej stronie, żeby mieć skoczków od strony twarzowej, nie nartowej (bo większość z nich naprawdę nosi narty na prawym ramieniu) - i o dziwo nikt jej nie wyganiał. Choć to pewnie dlatego, że nie było komu wyganiać, albowiem nikt okolicy nie pilnował. Na czas pierwszej serii przyszedł pan porządkowy, zreszta bardzo miły i sympatyczny, i nawet pytał Martynę, czy nie boi się tam stać - bo może spaść. W sektorze miałyśmy spokój, choć później zrobiło się lekko nerwowo. W każdym razie przetaczali się przed naszymi osobami najróżniejsi znajomi, jak na przykład Jørgen, którego zapytałam o samopoczucie Andersa oraz wcisnęłam moją kartkę do przekazania. Jørgen popatrzył na mnie z pewną taką konsternacją, ale nie uległam, tylko go bardzo poprosiłam i patrzyłam oczami Kota ze Shreka, no i się zgodził. Zastanawiałyśmy się, czy wykreśli moje imię i sam się podpisze pod życzeniami, hehe. A później wieczorem okazało się, że Anders pojechał już do Hønefoss, więc może po prostu Jørgen już się z nim tego dnia miał nie widzieć... i to było przyczyną jego konsternacji, ech... Przechodziła pani fizjoterapeutka Niemców i się do nas uśmiechała. Przechodził Clas Brede Bråthen, który uśmiechał się do nas swoim uśmiechem wiecznie trzeźwiejącego chłopa. Aczkolwiek miałam wrażenie, że zamierza się nam wylegitymować, bo zaczął wyciągać spod kurtki akredytację. Loool. Potem szef skoków norweskich poszedł dalej, znalazł sobie miejsce tuż u stóp zeskoku, odgarnął śnieg i usiadł. Przesiedział tam cały konkurs, a wyglądał na bardzo szczęśliwego i w ogóle zadowolonego z życia. Powiem jedno: ten człowiek ma bardzo wiele swoistego uroku i chyba był dla nas największą gwiazdą tych zawodów. Pan porządkowy na drugą serię sobie poszedł, my zostałyśmy jedynymi osobami urzędowymi w okolicy i doszło do tego, że jacyś ludzie z komitetu organizacyjnego pytali nas, gdzie mają iść w tej i tej sprawie -_-' No comment. Na drugiej serii przestało być fajnie, ponieważ do niepilnowanej zagrody dziennikarskiej zaczęli włazić polscy kibole - a jak już wleźli, to stali, pili, palili i klęli, i tylko jeden bardzo był zdziwiony, jak mu powiedziałam, że to jest strefa mediów. Nic sobie zresztą z tego nie robili. Polskie bachory natomiast brały autografy od kogo popadło, kompletnie nie wiedząc, kim są ci skoczkowie. To było straszne.
Siedzę sobie na lotnisku w Tampere, dokąd udało mi się dojechać za pomocą autobusu oraz taksówki, albowiem nie chciało mi się czekać godzinę na autobus lotniczy. Znalazłam jeszcze jedno podobieństwo Tampere do Trondheim: tutaj też nie odladzają chodników i jest okropnie ślisko. Lotnisko natomiast milutkie, poza mną wypatrzyłam jeszcze kilka osób, stanowiska pozamykane, bo dzisiaj odlatują jeszcze tylko dwa loty: do Helsinek i do Kopenhagi. Fajnie. Nie musiałam za to szukać żadnych podejrzanych gniazdek, ponieważ - jak na Finów przystało - postawili stanowiska komputerowe, na których można się podłączyć. Jest też net bezprzewodowy, ale kosztuje 8 euro za godzinę, więc sobie postanowiłam odpuścić - wystarczy, że na przyjazd tutaj wydałam 15. Tylko że właśnie omija mnie konkurs w Engelbergu :/ Do lotu mam jeszcze dwie i pół godziny... O, właśnie przeszedł przystojny zagramaniczniak, który jechał ze mną do Tampere pociągiem :| Widziałam, jak się pakował pod dworcem do taksówki, a ja tylko pytałam, ile kosztuje na lotnisko, po czym zdecydowałam się na autobus. Gdybym wiedziała, że też gdzieś leci, zabrałabym się z nim i zapłaciła połowę mniej, ech... A tak w ogóle to kocham mojego kompa - działał jeszcze pół godziny po tym, jak pojawiło się info, że bateria została wyczerpana. To pewnie dlatego, że ja mam system, który może nie do końca jest dopasowany do kompa - i stąd różne takie rozbieżności.
Po zakończonym konkursie poszłyśmy z Martyną pod żółtą bramkę, żeby porobić zdjęcia podium. Stoimi tam, robimy zdjęcia ludziom wolno stojącym, a tu nagle przychodzi pani z media center i mówi, że mamy iść na trybunę foto, bo tutaj nie mamy prawa być. Okazało się, że z podium nici, ponieważ w Trondheim wpuszczają pod nie jedynie telewizję, a dziennikarze muszą się zadowolić miejscami na trybunie. Nie puścili nas nawet do bandy, zupełnie nie wiadomo czemu. Akurat napatoczył się przystojny Norweg z media center (który widać robił tam także za porządkowego), więc pytam go, co to za porządki, dlaczego nie możemy iść pod podium, skoro wszędzie można. On mi na to, że nie, więc mówię mu, że tydzień temu byłam w Kuusamo na Nordic Opening i fotoreporterzy mieli wolny wstęp pod podium, więc niech mi nie wciska kitów, a on, że okej, tylko czemu ja na niego krzyczę, skoro nie on o tym decyduje. W sumie miał rację, ale powiedziałam mu, że to na przyszłość, żeby się zastnowili i coś zrobili. Potem jeszcze mu rzekłam, że powinni się bardziej zainteresować faktem, że nam do strefy dziennikarskiej wchodzili kibice i przeszkadzali, i że mamy nadzieję, że w niedzielę coś takiego się nie powtórzy. Porobiłyśmy jakieś marne zdjęcia podium (to znaczy ja marne, Martyna lepsze), potem nas już łaskawie spuszczono na dół, więc cykałyśmy skoczkom z bliska - jak gadali z telewizją i takie tam. Konkurs wygrał Morgi, drugi był eee eee Schlieri, a trzeci Tomuś Hilde :D Mnie osobiście najbardziej radowało czwarte miejsce Janne Ahonena - on sam też był uradowany, śmiał się tam, a panią kamerzystkę z MTV3 nawet wyściskał. To znaczy, chyba ona bardziej wyściskała jego. Jee! Potem pojawił się jeszcze radosny Hannu-Pekka Hänninen z YLE i poprosił Janne oraz panów z telewizji realizującej transmisję o nagranie (to się nazywa chyba unilateralka, Stan robił takie rzeczy z polskimi skoczkami i YLE onegdaj w Lahti). Potem wszyscy się zmyli, poza polskimi kibolami, którym Adam rozdawał autografy. My poszłyśmy do media center, doprowadzić się do stanu używalności, zjeść coś, obejrzeć zdjęcia i oczywiście konferencję. Najpierw zresztą poszłyśmy do toalety... a jak z niej wyszłyśmy, to wpadłyśmy na panią z media center, która bardzo kategorycznym tonem obwieściła nam, że liczy na to, że jutro będziemy się stosować do reguł, to znaczy: nie wchodzić tam, gdzie nam nie wolno. Jako że Clio z biegiem lat zrobiła się pyskata, nie straciła rezonu, tylko zaczęła panią z media center pytać dokładnie, gdzie są strefy dziennikarskie, bo nic nawet nie jest oznaczone (a numerki to chyba sobie z księżyca wzięli, ponieważ w żaden sposób nie pokrywają się ze strefami dostępu FISu) i gdzie konkretnie jest strefa foto, bo takiej chyba nie wyznaczyli - i tutaj pokazałam jej listę stref z żądaniem, żeby wskazała, bo my na foto mamy dostęp. I jeszcze dodałam to samo, co w/w panu: żeby lepiej pilnowali także tych stref, które znajdują się ciut dalej, bo tam sobie kibice normalnie wchodzą. Osobiście zabrakło nam z Martyną tego, żeby zaczęła nam grozić odbiorem akredytacji, bo takim tonem przemawiała.
Na konferencję czekaliśmy dobrą godzinę, nie przesadzam. A jak już chłopaki przyszli, to pani Kristin, szefowa, pyta radośnie dziennikarzy z sali, czy mają pytania. Wszystkim szczęli opadły, a po chwili konsternacji Tad ze (Skijumping.pl rzecz jasna) oraz Krzysiek (z Faktu) zaczęli ratować sytuację, pytając o jakieś tam banały. Och, nie mogło oczywiście zabraknąć pytania o rekord Małysza na tej skoczni. (Brawo, Tad!) Konferencja była więc dość nudna, choć te chłopaki to w sumie miłe są. Morgi się uśmiechał, Schlieri podpytywał Morgiego o słówka, a Tomuś siedział i stanowił swą osobą ucieleśnienie elegancji - kto by się po nim spodziewał? Noga na nogę, rozluźniony, oparty o krzesło, spokojny - mmm, mówię Wam. Konferencja się skończyła, a potem nagle okazało się, że skończył się także internet. Nie działał ani na kabel, ani bezprzewodowy, bo ponoć łącze przeciążone. Po tym wszystkim czułam się w pełni usprawiedliwiona pożyczając sobie na noc jakiś kabel sieciowy, który leżał tam i z którego nikt nie korzystał. Stwierdziłam, że skoro w media center nie są w stanie zapewnić ludziom neta, to ja sobie sama zapewnię. Z hotelu zdjęcia wysyłały się na serwer całą noc... Do miasta wróciłyśmy jakimś transportem, który oprócz nas zabrał też Fakt i Tada. A potem poszłyśmy na bankiet... Początkowo wcale nie chciałyśmy (z Tadem i z Faktem? Eee... Choć oni powiedzieli, że nie idą, skoro trzeba za alkohol płacić...), ja osobiście wolałam spędzić wieczór w pokoiku, zająć się zdjęciami oraz ochłonąć po przeżyciach dnia, ale nagle Martyna stwierdziła, że chce iść, a samej małolaty przecież nie puszczę... :>
Norwegowie, jako naród gościnny i troszczący się, by dziennikarzom było dobrze, zorganizowali bankiet dla mediów - w pubie St. Olav, który okazał się być dosłownie za rogiem naszego hotelu. Bankiet zaczynać się miał o godzinie 20. Przyszłyśmy o 20.20 - pusto. Pytamy barmana co i jak, on nas pokierował na zarezerwowane stoliki... i siedziałyśmy tam do godziny 21, kiedy pojawili się ludzie z media center: Kristin, a za nią nieodłączny pan (Morten zresztą), plus jeszcze dwie babki. Nikt się nami przez cały ten czas nie zainteresował, a jak zapytałam jakiegoś faceta, który wyglądał jak kelner, to okazał się nim nie być -_-' Kristin poszła wybadać sprawę, a potem dowiedziałyśmy się, że żarcie było gotowe na 20, ale że nikt się nie pojawił, to schowali, bo spodziewali się 40 osób. Dlatego zresztą nas też nie obsłużono - co dwie, to nie czterdzieści. Pojawił się później jednak Tad, jakiś drugi zagraniczny dziennikarz, a na koniec nawet aktualny szef mediów FISowskich, niejaki Nils Haugen czy Horst Nilgen, coś w tym stylu - który przywitał się, a potem gadał tylko z Tadem. I tak się bawiliśmy: pięcioro dziennikarzy i pięcioro ludzi z media center. Potem nareszcie zaserwowano coś do jedzenia, przekąsiłyśmy więc, mnie nawet przyniesiono herbatę, choć się dziwiono, skoro wszyscy wzięli piwo... Pogadaliśmy trochę z Tadem na temat Norowa, a Tad stwierdził, że jest fajnie i lepiej niż w Finlandii, bo w Finlandii kobiety brzydkie, żarcie bez smaku, a w saunie sami grubi faceci. Cóż, może więc Tad zostawi Finlandię Caroli...? Ona się tam czuje jak w domu. Potem stwierdziłyśmy, że idziemy, a wszyscy byli bardzo zmartwieni, że już??? Przecież zabawa się dopiero zaczyna. Cóż, my spędziłyśmy tam trzy kwadranse dłużej i naprawdę miałysmy już dość.
Obgadałyśmy za to wszystko ze szczegółami, leżąc już w łóżku, i ostatecznie poszłyśmy spać koło 2 :/ Można się domyślić, że rano nie miałyśmy najlepszego samopoczucia, ale trudno. Nadeszła niedziela, drugi dzień zawodów w Trondheim, który nie różnił się niczym szczególnym od poprzednich - z tą różnicą, że konkurs zaczynał się o 13.45. Nie było więc już zwiedzania miasta, tylko wybrałyśmy się od razu na Granåsen. Po wczorajszych przejściach uznałyśmy, że stoimy na naszym stałym miejscu przez kwalifikację oraz pierwszą serię, a na finałową przenosimy się do foto - na około, skoro bezpośrednio nie możemy się poruszać. Wcześniej zaszłyśmy do naszego ulubionego media center, gdzie usiłowałyśmy zdobyć skróconą listę startową kwalifikacji, ale nie udało się nam to, ponieważ pani przy komputerze nie znalazła takiej na stronie FISu. Dziwne, zawsze są... Strefa mediów znów była niestrzeżona i tym razem Polacy przeszli wszelkie granice, bo walili tam szeroką ławą, a potem napastowali skoczków o zdjęcia. Były też dzieciaki norweskie, które prosiły o autografy. Ja nie mam nic przeciw dzieciakom, ale one mi nonstop biegały za plecami i przeciskały się do tego sektoru. W końcu poprosiłam jakiegoś faceta z KO, żeby załatwił jakąś ochronę do tego sektoru, bo tak to nie może być. Stoimy tam, czekamy, tracimy cierpliwość... i kto się oto pojawił? Nasz znajomy z media center, Morten. Nie wyglądał na wielce zadowolonego z przydzielonego zadania, ale stanął i "pilnował". Dzieciaków zresztą nie wyprosił, tylko powiedział nam: "Po kwalifikacji sobie pójdą." Kiedy bezczelnie zapytałam, czy naprawdę w to wierzy, odparł, że tak - bo on będzie tutaj stał. Powiedział, że to tylko dzieci i niech sobie teraz pozbierają autografy. Wtedy powiedziałam, że jak my z Martyną prosiłyśmy w piątek, by pozwolił nam postać koło żółtej bramki tylko do końca treningu, to jakoś nie był taki miły i pełen dobrej woli.
W niedzielnym konkursie znów nie działo się nic ciekawego. Pogadałam trochę z Vincem, porobiłam trochę zdjęć, bo było jasno. Znów przechodził Clas BB i znów spędził konkurs pod zeskokiem. David L. mnie kompletnie ignorował, za to Manu zerkał z sympatią (co prawda przez gogle, więc nie można stwierdzić, niemniej jednak zerkał). Polacy się darli i trąbili, a dym z papierosów znów na mnie leciał. Zawsze na mnie leci... I było zimno. Prognoza pogody zapowiadała -2, więc uznałyśmy, że widać tak tutaj czuć. W przerwie między kwalifikacją a konkursem (pół godziny!) mówimy do naszego osobistego bodyguarda Mortena, że chcemy iść do namiotu, gdzie wydają żarcie, i czy możemy przejść bezpośrednio, a nie przez trybuny. Morten znów popatrzył na nas krytycznie i zapytał, czy teraz, a ostatecznie sam nas przeprowadził, gdzie trzeba było -_-' Kibice chyba mieli wrażenie, że właśnie nas wyprowadza ze skoczni, bo nie wolno nam być albo coś. Poszłyśmy do namiotu z jedzeniem, gdzie dowiedziałyśmy się, że nie, dziennikarze nic nie dostają. Skoro już byłysmy blisko, postanowiłyśmy zajść do media center po wyniki kwalek oraz listę startową (tym razem mieli skróconą - już znaleźli?), ale ciepłą to co najwyżej herbatę mogłyśmy sobie zrobić. No i wróciłyśmy na skocznię, bo co było robić? Ciekawe, czy Morten powitał nasz powrót z ulgą... Hehe, wyglądał na towarzyskiego (jak większość Norwegów) i myślę, że bardzo źle czuł się na tej wysuniętej placówce, gdzie nie miał do kogo gęby otworzyć, a nie chodzić za Kristin, jak to robił przez dwa dni. Pojawił się też Daniel Forfang, z którym Martyna zrobiła sobie zdjęcie. Był także Morten Solem, który robił za konferansjera. Przybłąkał się Tad i trochę z nami przestał, próbował nawet robić zdjęcia spod wyciągu, ale wyciąg (jak wszystko na tej skoczni) ustawiony jest w taki sposób, że zdjęcia mogą się iść gonić. W trakcie konkursu wysiadł wyświetlacz wyników i jedyne, na czym mogłyśmy polegać, to telebim - ale na to trzeba mieć trochę lepszy wzrok, niż mam ja.
Jak planowałyśmy, na drugą serię udałyśmy się do strefy foto, pozostawiając Mortena samotnego na posterunku (bo tam naprawdę nikt poza nami nie stał). Musiałyśmy przepychać się przez ludzi na trybunach, w większości Polaków, co nie było miłe. Drugą serię spędziłyśmy na trybunie foto, marznąc, patrząc, ciesząc się. Złapał nas na chwilę EuroSport i pokazał na telebimie (do którego tym razem miałyśmy bliżej). Telebim zresztą wysiadł jakoś w trakcie drugiej serii... -_-'
Nastąpiła kolejna przerwa w pisaniu, spowodowana tym razem nerwami i chęcią jak najszybszego odprawienia się na loty. Fakt, że lot jest opóźniony około 25 minut, zmartwił mnie tym mniej, że odprawiono mnie bez problemu (acz w ramach wyjatku) od razu do Gdańska, cobym nie musiała za bagażem biegać. Teraz lecę sobie właśnie do Kopenhagi, włączyłam se nawet muzyczkę, coby móc przyjemnie kontynuować wspominek. Uwierzcie mi: bardzo się cieszę, że lecę do domu na święta - i mam nadzieję, że zdążę na lot do Gdańska.
Konkurs wygrał - niespodzianka - Thomas Morgenstern, za sobą mając Andreasa Koflera i Wolfganga Loitzla :/ Janne był dopiero siódmy, eee... Porobiłyśmy zdjęcia, nic ciekawego się nie działo, i poszłyśmy na konferencję. Tym razem musiałyśmy czekać nieco krócej, może jakies pół godziny - ale za to było zabawnie. W międzyczasie wrócił także Morten, który CAŁY CZAS się na nas gapił, ale udawałyśmy (a przynajmniej ja), że nie widzimy. Tym razem postanowiłam być poważną dziennikarką i nawet zadałam kilka pytań, kiedy Kristin nas o to poprosiła. Natomiast już zupełnie prosił Horst, który nawet położył Tadowi ręce na ramionach i rzekł: "Zaczniesz, prawda?" Ja tam już nic nie chcę mówić... Na konferencji, jak napisałam, było zabawnie. To nie jest tak, że ja lubię Austriaków czy coś, ale przecież tak naprawdę nic do nich nie mam. Morgi jest miłym, sympatycznym i pozytywnym chłopakiem, uśmiecha się do ludzi, do mnie się uśmiecha na konferencjach :) Kofiego uważam za paskudę (= nie podoba mi się z urody), ale też jest sympatyczny, no i miło wspominam andrzejkowe zajścia na korytarzu w Rantasipi Rukahovi :> Loitzla też nigdy nie cierpiałam, ale wydaje się w porządku i nawet w Zakopanem na LGP zadawałam mu pytania na konferencji :) Uśmialiśmy się wszyscy, kiedy kolejno Kofi i Wolfi zarzekali się, że w Villach będą walczyć o zwycięstwo z Morgim, bo czemu nie? A Morgi w swojej wypowiedzi stwierdził: "Wygra najlepszy... To nie jest żaden koncert życzeń!" Mwahahaha. Było naprawdę miło :)
Po konferencji już naprawdę nie miałyśmy nic do roboty na Granåsen, więc się zmyłyśmy - ale nawet to nam nie było dane bez problemów. Najpierw poszliśmy na przystanek shuttle busa - a tam ciemno i głucho, ludzi brak. Stwierdziwszy, że pewnie nic nie przyjedzie, wróciłyśmy do media center i miłego Mortena spytałyśmy o transport, a konkretnie ja pytałam. Morten popatrzył na mnie jakoś nieprzytomnie zza tego biurka, zapytał: "Transport?" (przecież nie pytałam, gdzie mogę dostać truskawki!!), po czym zadzwonił gdzieś tam do kogoś tam i kazał nam poczekać kwadrans. Poczekałyśmy kwadrans - nic. Czekamy dalej - nic. W międzyczasie pojawił się dziennikarz z ORFu, który był sobie na narty wyskoczył, więc zdesperowane (i pragnące już wydostać się stąd!) uderzamy do niego, czy nie jedzie do miasta, a jak jedzie, to czy miałby miejsce nas zabrać, bo od pół godziny czekamy na bus, który miał być kwadrans temu. Warto wspomnieć, że skocznia usytuowana jest kilkanaście kilometrów od centrum, więc spacer na piechotę nie wchodził w grę. Pan z telewizji się zgodził, ale wtedy nareszcie zajechał nasz bus, więc się załadowałyśmy i jedziemy, już całe happy. Ale nie ma letko - w połowie drogi do pana kierowcy zadzwoniono i kazano mu wracać, bo w media center są jeszcze chętni na podróż. Arrrrrgh - i niech to wystarczy na cały komentarz.
Chętnymi byli chłopaki z Faktu. Za drugim razem udało się nam dojechać do centrum bez problemów, tylko pan kierowca koniecznie chciał wiedzieć, w jakim hotelu mieszkamy. Jako że nie mieszkałyśmy w żadnym hotelu, a do tego nie znałyśmy nawet jego nazwy, powiedziałyśmy, że to na skrzyżowaniu Kjøpmansgata i Dronningensgata - a on dalej główkował, jaki też tam może stać hotel. Eeeech, Nory... Jako że roboty już żadnej z Martyną nie miałyśmy (poza spakowaniem), postanowiłyśmy się wybrać na drinka, ponieważ miałam wielką ochotę. Połaziłyśmy po mieście w poszukiwaniu odpowiedniego lokalu, aż ostatecznie udałyśmy się w do znajomego St. Olav's Pub. Problemem było natomiast to, że St. Olav's Pub był zamknięty. Ludzieeeee... Zrobiłyśmy drugą rundkę po starówce, udało się nam znaleźć lokal o nazwie Vivaldi, gdzie w miłej atmosferze wypiłyśmy drineczki - ja jakieś Mosquito (Martyna tak go nazwała - ja nie mam pojęcia, po prostu poprosiłam barmankę, żeby mi coś zmieszała), a Martyna malibu z mlekiem. Pani barmanka nie była pewna, czy dobrze usłyszała - cóż, widać w Norwegii tego nie piją, hehe. Po przyjściu do domu zażyłam porządną dawkę aspiryny, ponieważ w tamtym momencie czułam, że mnie bierze na fest. Oczywiście, nie powinnam brać leków z alkoholem - ale po prostu zupełnie mi wyleciało z głowy, że to nie jest najlepsze połączenie, bo ja po prostu nie pijam alkoholu. Jeśli zaś chodzi o przeziębienie, to rozbolało mnie gardło - i nie chciało przestać, nawet jak mi było ciepło. U mnie pierwszym objawem przeziębienia jest właśnie ból gardła, ponieważ ja mam gardło w ogóle wrażliwe i pod wpływem zimna reagujące właśnie bólem. Kiedy natomiast boli mnie kilka godzin, wtedy wiem, że nie jest dobrze. Bolało mnie całą noc, aż nie mogłam spać :((( Dobrze, że miałam jeszcze strepsils - zresztą z poprzedniej wyprawy do Norowa. (Oraz krople na katar, nabyte w Oszlo w marcu, które też miały się przydać.) No ale było już po zawodach, mogłam wracać do domu - i nie wystawać na mrozach. Uwierzycie, że podczas konkursu było -8? Nic dziwnego, że tak nam było zimno... -2, dobre sobie! Nory!
Spakowałyśmy się, dojadłyśmy pizzę, którą jadłyśmy od soboty przy różnych okazjach, poszłyśmy spać, a dnia następnego w poniedziałek miałyśmy lot do Oszlo o 9.25. Postanowiłyśmy pojechać autobusem 8.03 - ale zdążyłysmy jeszcze na o kwadrans wcześniejszy. I bardzo dobrze, ponieważ - jak pisałam - lotnisko leży 35 km za Trondheim, a jedzie się do niego blisko godzinę. Ten okropny kierowca zatrzymywał się na WSZYSTKICH przystankach, w związku z czym jeszcze o 8.25 byłyśmy na obrzeżach miasta, podczas gdy o 8.40 miałyśmy być już na lotnisku. Arrrgh. Nie wiem, jakim cudem mieliśmy tylko 10 minut opóźnienia, lol. Zdążyłyśmy na samolot punktualnie, na lotnisku wypatrzywszy Andreasa Küttela, Niemców, Czechów, Słoweńców i Japończyków. Ci ostatni lecieli z nami, a Martyna koniecznie chciała z nimi zdjęcie - i bardzo słusznie. Wcześniej wzięła jeszcze autograf od Andreasa :) Podróż przebiegła bez problemów i szybko, a kiedy czekałyśmy na bagaż, była odpowiednia chwila na zdjęcia. Japończycy niestety stali po drugiej stronie sali i dość szybko swój bagaż odebrali, ale za to Słoweńcy ulokowali się blisko nas. Najpierw szedł Jernej Damjan, który zgodził się chętnie - a ja robiłam za fotografa - a potem Primoż Peterka. Chętni byli także Primoż Pikl oraz Kramarsic, za to Robert Kranjec (który w Norwegii doczekał kolejnej odmiany swego nazwiska: Kradziek) zawiódł na całej linii. Robi po przyprowadzeniu wózka bagażowego, uwalił się na nim i tak sobie półleżał, patrząc spojrzeniem, w którym mógłby śmiało rywalizować z Mattim H. W sumie co się dziwić: obaj zodiakalne Raki. I nie wstał do zdjęcia, mimo że koledzy go prosili. No trudno.
Ja miałam swój lot o 13.10, a Martyna swój... po 19 :/ Przesiedziałyśmy w jakiejś kafejce przy gorącej herbacie (ja wypiłam dwie, bo uważam, że herbata jest dobra na całe zło tego świata, nie tylko na przeziębienie), wypatrując znajomych oraz wymieniając spostrzeżenia na temat wyjazdu i zawodów. Martyna była podobnego zdania: Trondheim to naprawdę fajne miasto, ale organizacja konkursu woła o pomstę do nieba. Bardzo się zawiodła na Norwegach i w tej kwestii aż jej współczuję. Ja osobiście stwierdziłam, że jeśli miałabym za organizację zawodów przyznawać oceny w stali 1-10, to Ruka dostałaby maksa, a Trondheim jakieś 3 - za fakt, że skocznia stała i dało się na niej skakać. I byłam zdecydowana napisać oficjalną skargę na szefa mediów, jako osobę odpowiedzialną za stworzenie dziennikarzom warunków do pracy, które w Trondheim nie były nawet godziwe. Wskazałam w skardze na pogwałcenie kilku przepisów z oficjalnego eee guidelines FISu odnośnie organizacji takich rzeczy. I wysłałam do szefa KO zawodów, do Horsta, do Waltera i jeszcze jednego pana, który ów guideline ułożył. Bo ja naprawdę uważam, że organizacja pracy prasowej w Trondheim woła o pomstę do nieba i oni powinni się przejechać do Finlandii albo na Turniej Czterech Skoczni, żeby popatrzeć, jak to się robi. Żeby się na przyszłość nauczyli. Z drugiej strony kiedy żaliłam się potem Stanowi w mailu, dowiedziałam się, że tam zawsze było beznadziejnie pod tym względem - nie można więc tłumaczyć sobie, że skoro nie organizowali PŚ przez kilka lat, wyszli z wprawy.
Coraz milej wspominałyśmy za to z Martyną Mortena, aż ostatecznie doszłyśmy do wniosku, że on się w nas szaleńczo zakochał i dlatego był taki opryskliwy, i w ogóle. Naprawdę w tej herbacie niczego nie było :> Potem ja udałam się na mój samolot Finnairu, odprawiłam się bez problemu, zaszłam do sklepiku po bułkę, ale nie mogłam zapłacić kartą, bo akurat im terminale wysiadły -_-' A ja się norskiej waluty już szczęśliwa pozbyłam... Na szczęście pan przyjał moje euro - choć upierał się, że tylko banknoty i reszta w koronach -_-' Tym razem do domu leciałam bez znajomych żadnych... I wydawało się, że na fińskiej ziemi wszystko już będzie dobrze i bezpiecznie, ale nie ma tak. Na tę podróż padło jakieś fatum. Na swój bagaż czekałam trzy kwadranse i odebrałam go o 16.20, podczas gdy o 16.40 miałam lot do Kuopio - czyż nie uroczo? Stałam tam przy pasie bagażowym, patrzyłam, jak wypakowują się torby z Londynu, Pragi i jakiegoś Dubaju - a moich z Oszlo nie było. Nie traciłam jednak nadziei - złapałam wreszcie torbę i POBIEGŁAM do terminalu krajowego. To jest ten minus lotniska w Helsinkach (w porównaniu do Gardermoen): loty międzynarowowe a krajowe są w różnych miejscach. Oczywiście przed oczami miałam jak żywo identyczną sytuację z marca 2006, kiedy to biegłam na samolot do Kuopio, wracając z Planicy. Teraz modliłam się, żeby to się nie powtórzyło, żeby jednak tym razem się udało. Dobiegłam na odprawę, dysząc, pani patrzyła na mnie z lekkim przerażeniem, zadzwoniła na bramkę, po czym powiedziała mi, że jeśli w 2 minuty zdążę z kontrolą osobistą, to poczekają - bo bagaż musiałam oczywiście zabrać już do kabiny. Zresztą wymiarowo pasował idealnie, tyle że wiozłam ze sobą najróżniejsze płyny i takie tam.
O tym w ogóle warto napisać, bo to jest kolejny debilizm świata, który przyprawia mnie o jasną cholerę: nowe przepisy dotyczące płynów w bagażu podręcznym. Osobiście jestem zdania, że człowiek, który do wymyślił, jest skończonym debilem i kretynem. Teraz człowiek nie może się ruszyć nawet na krótką wycieczkę, z samym tylko bagażem podręcznym, który by mu wystarczył, bo nie może w nim zabrać kosmetyków. Uważam, że to w stopniu znacznym zmniejszyło dobre samopoczucie podróżujących, a ja klęłam, kiedy musiałam w domu myśleć, z czym się zabrać. Norwegian pobiega dodatkową opłatę za bagaż do luku, więc postanowiłam jechać z podręcznym - ale za to musiałam zmieścić wszystkie płyny, żele i kremy w woreczku litrowym, a największe opakowanie musiało mieć max 100 ml. Problemem jest to, że mój spray nawilżający do twarzy ma 125 ml - a w inny sposób nie mogę go używać. Ochrona na lotnisku w Oszlo (kiedy leciałam do Trondheim) koniecznie chciała mi nie pozwolić, ale powiedziałam, że mi to potrzebne i naprawdę innego opakowania nie mogłam zrobić, i pozwolili mi zatrzymać. Ale ani żelu do mycia, ani szamponu, ani pasty do zębów nie brałam - umówiłyśmy się, że będę korzystać z Martynowych, bo ona brała bagaż do luku - a inne niezbędne substancje przeniosłam w niewielkiej ilości do pustych opakowań. Arrrgh.
W każdym razie wciąż dysząca stawiłam się na kontroli, wywlekli mi cały bagaż, mnie obmacali, po czym puścili dalej, a ja w te pędy dalej biec pod bramkę ileś tam - a ludzie się za mną oglądali -_-' Pod bramką czekali na mnie, kazali się wylegitymować, a tymczasem mój bagaż po kontroli był jak pomieszanie z poplątaniem, i nie mogłam znaleźć paszportu, bo w plecaku go nie było, więc już doszłam do wniosku, że pewnie zostawiłam na kontroli albo na dole w odprawie. Miło było kląć po fińsku i z pełnym przekonaniem: "Perrrkele, gdzie jest mój paszport???!!!" Aż pan przy bramce zapytał, czy mam inne świadectwo tożsamości, a miałam kartę ubezpieczenia - i git. Dostałam miejscówkę i wraz z trzema innymi panami zapakowałam się do autobusu (reszta pasażerów już była w samolocie), i pojechaliśmy. Już powoli przestawałam dyszeć, ale za to nadwerężyłam swoje zapalone drogi oddechowe i gardło i dla odmiany zaczęłam kaszleć, ech... Byłam wszakże szczęśliwa, że tym razem się udało - i uznałam to za zadośćuczynienie za tamtą Planicę, która przez ponad półtora roku nie schodziła mi ze świadomości. Mieliśmy lecieć, ale jakoś nie lecieliśmy i nagle słyszymy komunikat, że mamy na pokładzie za dużo pasażerów i że wszyscy mają okazać kartę pokładową. Ja oczywiście doszłam do wniosku, że to pewnie przeze mnie, bo pewnie nie zdążyli mnie w bazie danych zapokładować - ale kartę miałam (wrzuconą do plecaka), a i paszport się przy okazji znalazł w torbie, pomiędzy ciuchami. Mieliśmy więc pasażera na gapę, który został wyproszony, a my polecieliśmy do Kuopio z lekkim opóźnieniem.
Zastanawiałam się, czym wrócę do miasta, ponieważ żadnych regularnych linii nie ma, tylko w połączeniu z lotami Finnairu jeździ autobus, a ja leciałam akurat Blue 1, taksówka zaś kosztuje 30 euro :/ Wychodzę wszakże przed terminal, a tam autobus. Okazało się, że lot Finnairu też był opóźniony i autobus czekał nań jeszcze jakieś pół godziny. No ale mnie się już nigdzie nie spieszyło. Pan jechał do rynku, a potem jeszcze pod hotel Puijonsarvi i pod hotel Scandic. Pod Savonię niestety nie jechał i to było przykre :( Tymczasem potem więcej ludzi się zaczęło schodzić i o Savonię także pytać, hehe. Miałam nadzieję, że być może zmieni to zamysł pana kierowcy, ale nie. Zawiózł nas na rynek, a ja sobie zapamiętałam, kto to pytał o Savonię - jakiś obcokrajowiec - i po wyjściu z autobusu zagadałam go w tej sprawie. Najpierw chciał iść na piechotę, bo już raz był w Kuopio i pamiętał, że to blisko - ale na szczęście doszedł do wniosku, że teraz jest ciemno i może nie trafić, hehe. Pytam go więc, czy mogłabym z nim jechać taksówką na spółkę, a on się zgodził. Mnie to jakieś fatum prześladuje, bo okazało się, że obcokrajowiec jest... Francuzem -_-' W ciągu pięciu minut jazdy zdążył mnie poderwać - a raczej: spróbował. Eeech... Innymi słowy: podróż obfitowała w wydarzenia do samego końca.
Ale jak dobrze było wrócić do domu.
Powinnam napisać jakieś wnioski, ale nasuwa się jeden: wyjazd do Trondheim był chyba najgorszym wyjazdem na skoki, jaki mnie spotkał. A na pewno najgorsza była ogranizacja zawodów w odniesieniu do zaplecza medialnego - i to licząc Zakopane i Harrachov. Po powrocie nawiązałam niejako kontakt netowy z Mortenem z media center (który okazał się być zaręczony z Kristin -_-'), który zaprasza mnie serdecznie za rok. Eeech... Zdecydowanie, musi się tam jeszcze bardzo wiele poprawić, zanim ja zechcę pojechać ponownie na Puchar Świata do Trondheim. Ale nie ukrywam, że z chęcią wybrałabym się tam latem - tak samo zresztą jak do Lillehammer i w kilka okolicznych miejsc.
I tylko z pewną taką obawą myślę o reakcji Mortena, kiedy szef komitetu organizacyjnego dostanie już moją skargę...
[ WSPOMNIENIE 21 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 23 ]