Morał: wszystko ma swoją cenę.
Jestem trochę nieprzytomna, bo ostatniej nocy dyżurowałam - z drugiej strony nie jest to stan gorszy niż o szóstej rano w podróży. Postanowiłam sobie napisać wspominek z Turnieju, zanim wszystko pozapominam, więc piszę. Pierwszy Turniej Czterech Skoczni, na jakim byłam - ten zeszłosezonowy - podobał mi się bardzo, więc postanowiłyśmy z Sonją powtórzyć doświadczenie także tym razem. Uzgodniłyśmy, że Oberstdorf sobie darujemy, za to zaliczymy Ga-Pa i Innsbruck, a nad Bischofshofen zastanowimy się później - ja na wszelki wypadek postarałam się o urlop do 7 stycznia. Jakoś niepomne na wszelkie ostrzeżenia zajęłyśmy się przygotowaniami dopiero jesienią - to znaczy noclegami. Wydawało się nam, że skoro rok temu byłyśmy na miejscu, to teraz wszystko pójdzie jak po maśle, tymczasem okazało się, że na Alleestrasse w Ga-Pa miejsc już nie ma (a tam był taki milutki pokoiczek!), zaś znajoma, która miała nam w ogóle lokum załatwić, kompletnie zawaliła sprawę, wobec czego jeszcze w listopadzie niczego nie miałyśmy. Z Innsbruckiem rzecz się miała znacznie łatwiej, ponieważ w hotelu Ibis pokoje mieli, więc przynajmniej to miałyśmy z głowy. Nie wiem jednak, ile Sonja wydała na telefony, dzwoniąc do Garmisch i szukając tego pokoju - wszędzie albo mieli zajęte, albo chcieli minimum pięć dni pobytu. Ostatecznie - jak się w takich przypadkach robi - uderzyłyśmy do organizatorów i przez nich udało się pokój załatwić. Uff! Jeden problem się rozwiązał, a pojawił się drugi, znacznie poważniejszy. Okazało się - mniej więcej w połowie grudnia, kiedy po Ruce i Trondheim wzięłam się za przygotowania do Turnieju - że deadline składania wniosków akredytacyjnych był 30. listopada. Trochę nas to wbiło w fotele, ponieważ robić deadline na miesiąc przed imprezą - i to w przypadku tak hektycznej strefy jak media - wydaje mi się czymś niepoważnym. I naprawdę nie wierzę, że wszyscy dziennikarze i jednostki prasowe wiedzą i planują na miesiąc wcześniej, że będą jechać na takie a takie zawody. Przywykła w Finlandii do faktu, że wszystko da się załatwić, podeszłam do sprawy ze spokojem i jedynie zadzwoniłyśmy w tej sprawi do Ingo Jensena, szefa biura prasowego Turnieju - że co mamy zrobić? Ingo odrzekł, że wystarczy, jak redaktor naczelny wyśle do niego wiadomość z potwierdzeniem naszych tożsamości, danymi i namiarami - i tyle. Stawy tak zrobił, a po tygodniu przyszła wiadomość, że niestety akredytacji nie dostaniemy.
Czasami w życiu zdarzy mi się czuć, jakby mnie ktoś obuchem zdzielił. Tak czułam się tamtego dnia, 20. grudnia, akurat po odespaniu dyżuru otrzymawszy taką wiadomość od Sonji. Że rozmawiała z Ingo pół godziny przez telefon, że tłumaczył się kwestią przekroczenia deadline oraz zbyt dużą ilością już akredytowanych dziennikarzy, że tydzień wcześniej jeszcze wszystko wydawało się możliwe, ale teraz nic nie może zrobić. Nic nie dało nakreślenie charakteru naszej pracy: że pracujemy za darmo, że wszystkie koszty pokrywamy sami, że poświęcamy na to swój wolny czas, że już mamy załatwione noclegi i podróż. Na to nawet powiedział, że skoro załatwiłyśmy sobie przyjazd, to czemu zapomniałyśmy o akredytacjach? Ja osobiście rzadko stykam się z taką bezdusznością i było mi z tego powodu przykro i niedobrze. A także na myśl, że najróżniejsze lafiryndy, dla których przyjazd na skoki wiąże się przede wszystkim z dupczeniem się ze skoczkami, dostają akredytacje, a ludziom, którzy chcą przy skokach pracować, odmawia się tego. Rzadko we mnie odzywa się paranoja, ale tym razem zaczęłam się nawet zastanawiać, czy to przypadkiem nie "zasługa" Waltera, który od czasów inauguracji sezonu nie był do mnie nastawiony przychylnie :/ Wiem, że to mało realne, ale kiedy człowiek jest przygnębiony, zaczyna wszystko brać do siebie i wierzyć w nawet najbardziej nieprawdopodobne rzeczy... Racjonalna część mówiła mi, że Walter jest zbyt poważnym człowiekiem, by zajmować się jakąś pseudo-dziennikareczką; część emocjonalna zakładała, że każdy człowiek u władzy jest przewrażliwiony na tym punkcie i czasem lubi pokazać, że tę władzę ma, i usuwać z drogi przeszkody. Ale tak naprawdę w to nie wierzyłam - miałam jednak wrażenie, że ktoś usilnie stara się nie dopuścić mnie do tego Turnieju, a to nie było miłe :/ Stwierdziłyśmy z Sonją, że nie damy się i będziemy próbować na miejscu - bo po prostu nie ma możliwości, żebyśmy oglądały zawody z trybun. Ostatni raz na trybunach stałam w 1999 w Zakopanem.
Podróż na święta do domu przebiegła z emocjami (Tampere-Kopenhaga-Gdańsk, opóźnione samoloty, pisanie wspominka z Trondheim - odsyłam), ale jednak bezpiecznie dotarłam. Święta minęły przyjemnie, choć 25. grudnia wjechał we mnie samochód podczas wieczornego spaceru - nie wiem, czemu idiotom daje się prawo jazdy - co też skończyło się dobrze (poza kilkudniowym bólem stopy i żeber). Nienawidzę samochodów i transportu drogowego, a to był trzeci incydent w ciągu dwóch lat, w jakim brałam udział. Chyba mam dziewięć żyć. Spotkałam się z Caroli i Elken, porobiłam trochę zakupów - ot normalna wizyta w domu. W sobotę 29.12 miałam z rana samolot do Monachium, gdzie spotykałam się z Sonją - i bardzo się z tego cieszyłam :))) Ten wyjazd na skoki był przeklęty od samego początku - zupełnie jakby ktoś usiłował nas za wszelką cenę odwieść od brania w nim udziału. Na lotnisku okazało się, że bagaż Sonji w ogóle nie doleciał, ponieważ w ogóle go nie nadano we Wrocławiu - ponieważ ponoć się nie zmieścił do samolotu. Mój bagaż doleciał, ale za to rozwalili mi walizkę. Ja na całe szczęście i tak wyciągałam z walizki torbę, a walizkę zostawiałam w przechowalni aż do powrotu, który miał nastąpić za tydzień, 5.1 - ponieważ Sonja musiała być już w poniedziałek 7.1 na uczelni, w związku z czym zawody w Bischofshofen nie wchodziły w rachubę. Trochę mi było żal, bo jednak B'hofen to B'hofen - ale obiecałam sobie, że nigdy więcej nie jadę na zawody sama. Caroli też miała jechać jedynie na Oberstdorf i Garmisch-Partenkirchen, więc wybór był jeden. W każdym razie spotkałyśmy się z Sonją, której bagaż obiecali dosłać i dowieźć na miejsce pobytu - i zabrałyśmy się pociągiem do Ga-Pa. Dzień był miły, w Niemczech zimniej niż w Finlandii i Gdańsku, słoneczko świeciło, a my oglądałyśmy sobie na laptopku zdjęcia skoczków. Dojechałyśmy do Ga-Pa i wtedy okazało się, co się dzieje z Clio, kiedy nie śpi zbyt długo. Wysiadłyśmy z pociągu, idziemy na dworzec, ja sobie myślę, że mi tak lekko, a Sonja musi walizkę ciągnąć. Potem przypominam sobie, że przecież Sonja walizki nie ma... za to ja powinnam mieć swoją torbę. "Boże!!! Moja torba!!!" rozdarłam się na cały tunel i lecę z powrotem do pociągu, zastanawiając się, czy jeszcze stoi. Stał. Wpadłam do przedziału, odzyskałam bagaż i nawet zdążyłam wypaść, zanim odjechał - co zrobił pół minuty później. Przez trzy dni jeszcze przeżywałam, że mój bagaż prawie pojechał do Mittenwaldu... -_-'
Następnym etapem podróży było dotarcie na miejsce zamieszkania. Sonji ostatecznie nie udało się znaleźć lokum w samym Ga-Pa i mieszkałyśmy w leżącym tuż obok Grainau - której to nazwy nie byłam w stanie za Chiny zapamiętać, więc używałam albo Grajdołek, albo Gjøvik. (Gjøvik leży gdzieś między Oszlo a Lillehammer, więc też mi się ze skokami kojarzy, joł.) Nic tam nie jechało, przynajmniej nie spod dworca, więc udałyśmy się do informacji turystycznej, gdzie kilka osób się przed nas wepchnęło w kolejce, ale ostatecznie dowiedziałyśmy się, że jeździ tam autobus - więc cool. Poszłyśmy na przystanek na Marienplatz - co bardzo nas poruszyło, ponieważ przecznicę dalej jest nasza kochana Alleestrasse, zaś po drugiej stronie ulicy mieści się pub Peaches... Jako że autobus (coś na kształt ski-busu w Kuusamo czy Courchevel) jeździ raz na godzinę, zdążyłyśmy się wyczekać i zmarznąć, co wcale mnie nie zachwyciło. Sonja wyciągnęła z torby marcowe wydanie VG, które poczytuje w ramach nauki norska, i użyła jako podkładki na ławce. Po drodze jeszcze zaszłyśmy do drogerii, ponieważ od jakiegoś czasu polowałam na kosmetyczkę, a ta, którą udało mi się po wielkich problemach (czy wiecie, że Rossmann już nie prowadzi sprzedaży kosmetyczek???) nabyć w Gdańsku, okazała się badziewna i za mała :/ Niestety, w Ga-Pa też nie mieli nic porządnego, za to Sonja poskarżyła się paniom ekspedientkom na okoliczność zguby bagażu... i miłe panie zaraz obdarowały ją ogromną ilością próbek kosmetyków - a warto wspomnieć, że to była bardzo markowa drogeria, więc z byle czym Sonja nie wyszła. Potem zastanawiała się, czy nie zrobić takiego manewru jeszcze w kilku sklepach :> Dobłe. Autobus wreszcie przyjechał, miejsc nie było, więc stałyśmy, a on stał w korku - skutkiem czego dojechałyśmy do Grajdołka, kiedy już było właściwie ciemno :/ Kto to widział, żeby w Garmisch-Partenkirchen, w dodatku w sobotę po południu, były korki?
Grainau jest osadką u podnóża Zugspitze. Gęsta zabudowa ładnych domków, wąskie uliczki, dojazd do stoków narciarskich i przytulna atmosfera. Busem do Ga-Pa - 20 minut, kolejką - 15. Kolejka nazywa się Zugspitzbahn i jeździ od Ga-Pa aż na jakaś wysoką wysokość Zugspitze. Ostatnie 25 minut jedzie tunelem - i kiedyś się w nim nawet spaliła :/ Osobiście z chęcią przejechałabym się nią kiedyś - ale tym razem nie dało rady. My mieszkałyśmy bardzo blisko centrum Grainau (o ile tam można mówić o centrum), na ulicy Alpspitzstrasse (Alpspitz to z kolei jeszcze jedna duża góra, stojąca obok Zugspitze)... w seminarium dla młodych rolników -_-' Sonja - ze swoim pociągiem do nieletnich, a także mocno nieletnich - była zachwycona :> Kiedy przyjechałyśmy, nikogo jeszcze nie było, ale drzwi były otwarte i klucz dla nas zostawiony :) Nasze podejrzenie, że będziemy mieszkać ze skoczkami, nabierało na sile - kiedy Sonja załatwiała pokój, usilnie pytano ją, z jakiej jest ekipy :P A jakie inne ekipy mogą do Ga-Pa przyjeżdżać 30. grudnia, jeśli nie ekipy skoczków? :D Nie pamiętam, czy już wówczas czy dopiero dnia następnego na masztach przed domem pojawiły się flagi: ukraińska, koreańska i słowacka przynajmniej. Nasz pokoik był milutki, podłoga ogrzewana, łazienka elegancka i do tego wszystkiego internet bezprzewodowy. Jee! Możecie się domyślać, jak bardzo się ucieszyłam z tego ostatniego - no i już tak bardzo nie żałowałam Alleestrasse. Po szybkim ogarnięciu się ruszyłyśmy na poszukiwania telewizora, coby obejrzeć sobie kwalifikacje do konkursu w Oberstdorfie. Znalazłyśmy fajną salkę, włączyłyśmy tv i oglądałyśmy skoki na ORF - i czułyśmy się jak panie całego tego przybytku :D Oni tam mieli nawet wypasioną salę balową!!!
Następnego dnia zaczęło się dziać. Rankiem pod domem (a miałyśmy okna z widokiem na podwórze) stanęło auto z logiem Turnieju, jakiś facet pokręcił się po okolicy, a potem odjechał. Śmiałyśmy się, że Ingo wysłał go po nas :> Potem dotarł bagaż Sonji, co wprawiło nas w świetny humor. Potem wybrałyśmy się na miasto - znaczy się, do Ga-Pa: obaczyć nową skocznię, może spróbować załatwić coś z akredytacjami i ogólnie rozejrzeć się. Pogoda była piękna, słoneczko świeciło, poszłyśmy od dworca na spacerek pod skocznię, gdzie porobiłyśmy zdjęcia... i właściwie nic więcej :P Nowa skocznia jest rzeczywiście wypasiona i wygląda bardzo ładnie :) Całkiem dużo ludków kręciło się po stadionie i podziwiało także lodową figurę skoczni. My tymczasem udałyśmy się do hotelu Dorint, gdzie mieści się centrum prasowe zawodów, ale tam nam powiedzieli, że osoba odpowiedzialna za media jest w tej chwili na skoczni - więc dałyśmy sobie spokój i postanowiłyśmy załatwić sprawę jutro. Musiałyśmy wracać do domu, bo niedługo zaczynały się zawody w Oberstdorfie. Postanowiłyśmy jednak, że pora najwyższa zacząć realizować się (pseudo)dziennikarsko i myśleć o wywiadach. Uznałyśmy, że tym razem robimy wywiad z Clasem Brede Bråthenem, do którego Sonja wzdycha od wiosny, a który także na mnie, Elken i Martynie wywarł interesujące wrażenie. CBB był podówczas oczywiście w Oberstdorfie, ale chciałyśmy się umówić z nim na Ga-Pa, choćby na dzień następny. W ramach większej przyjemności chciałyśmy zrobić to przez Jørgena, ale niestety nie odbierał telefonu, zadzwoniłam więc wprost do CBB - bo numer podany był na stronie Norweskiego Związku Narciarskiego :) Rozmowa z CBB była doprawdy fascynująca, ponieważ na wszystkie pytania odpowiadał "yeah" i przeciw wywiadowi też nic nie miał. Uzgodniliśmy, że albo zgadamy się jutro podczas kwalifikacji, albo do niego zadzwonię i się dokładnie umówimy. CBB, mimo że taki małomówny, zdołał jednak poinformować mnie, że mieszkają w hotelu Mercure (między skocznią a centrum) i że przyjeżdżają do Ga-Pa w nocy. Dziwne że nie podał numeru pokoju... Przez telefon był rzeczywiście dość oszczędny w słowach, ale miałam przeczucie (i nadzieję), że podczas wywiadu się rozgada - i nie pomyliłam się :>
Wracałyśmy więc do centrum, żeby łapać autobus do Grajdołka, po drodze zaszłyśmy na stację benzynową, gdzie Sonja nabyła... Jägermeistera (to jej ostatnio ulubiony trunek - tak samo jak Słoweńców, o czym dowiedziała się podczas pamiętnej imprezy morsko-oko-ulicznej w Zakopanem), a napatoczyłyśmy się na... Rosjan - w osobach Denisa Korniłowa i Pavla Karelina. Oni na szczęście nie kupowali napojów wyskokowych, ale i tak byli pierwszymi skoczkami, jakich spotkałyśmy, i byłyśmy posikane :> Potem zaś wróciłyśmy do domu - tym razem korków nie było :D
Przyjeżdżamy do Seminarhaus, a tam jedno auto koło drugiego, aż się nie mieszczą, a wszędzie kręcą się skoczkowie :> Były to te niedobitki kwalifikacyjne, które nie dostały się do konkursu w Oberstdorfie i żeby nie tracić sił i czasu, przyjechały wcześniej do Ga-Pa. W sumie mieszkali z nami Kazachowie, Koreańczycy, Ukraińcy, kadra B Niemców, przedskoczkowie, Białoruś (= Maksim Anisimow) i Słowacja (= Martin Mesik), a trzy pokoje były wynajęte na nazwisko Morgenstern *rotfl*, o czym dowiedziałyśmy się podczas płacenia za pokój. Ogólnie rzecz biorąc było wesoło, aczkolwiek jak weszłyśmy do salki telewizyjnej, to trochę nas zatkało, bo rzeczywiście była pełna po brzegi skoczków i trenerów ;| Nie mówiąc o tym, że byłyśmy jedynymi przedstawicielkami płci pięknej. Pierwszy raz w życiu oglądałam w telewizji zawody skoków narciarskich w towarzystwie skoczków narciarskich - i chyba nie jest to niczym dziwnym, skoro zwykle oglądam je albo w domu, albo live na skoczni? Muszę przyznać, że nie spodziewałam się po nich takiego zachowania - wszyscy siedzieli w skupieniu, ciszy i tylko od czasu do czasu komentowali skok. Przy nich czułam się jak kompletny ignorant, zwłaszcza kiedy po wyjściu z progu już widzieli, czy skok jest dobry czy zły. Było miło i sympatycznie, a mnie osobiście najbardziej ucieszyło trzecie miejsce Janne Ahonena :)
Nasze plany wywiadowe poszerzyły się o Kazachów, na których namawiał mnie już wcześniej Andrzej, a których teraz miałyśmy pod ręką. Zastanawiałyśmy się także nad Christianem Ulmerem, który też z nami mieszkał, a którego Sonja baaardzo lubi - ale doszłyśmy do wniosku, że nie wypada robić wywiadu z jakimś cieniasem, nawet jeśli dobrze wygląda :> Ale był miły i mówił nam dzień dobry :) Oprócz skoczków mieszkały z nami jakieś panny/panie i to zaraz w pokoju obok, które świętowanie końca roku zaczęły chyba trochę wcześniej :P W pokoju z drugiej strony - Kazachowie, którzy także urządzili sobie imprezę i chyba nawet sami śpiewali :| Jakie szczęście, że zwykle biorę ze sobą w podróż zatyczki do uszu...
Dnia następnego, 31. grudnia, odbywały się kwalifikacje do Konkursu Noworocznego. Tego dnia miał się rozstrzygnąć nasz los - a konkretnie kwestia akredytacji. Wstać musiałyśmy wcześnie, bo śniadanie serwowano tylko do... eee... 9? Skoczkowie byli szybsi i zastałyśmy już właściwie tylko niedobitki trenerów :P Zapakowałyśmy się i pojechałyśmy do miasta, tym razem Zugspitzbahn, i tym razem spod dworca już autobusem do Dorintu. Z sercami w gardłach udałyśmy się do biura akredytacyjnego i brać się wyjaśniać sytuację. Dwie panie były miłe, a jeden dziad nie - ale odpowiedź wszystkich brzmiała tak samo: niestety, zgłoszeń w terminie nie było, nic nie możemy zrobić. Nie pomogło żadne tłumaczenie, nie pomogło kolejne opowiedzenie na naszym serwisie, nie pomogły obietnice, że jeśli cięcia wynikły z powodów finansowych, my możemy w ogóle nie korzystać z media center, z jedzenia, picia, internetu i transportu. Miłe panie powiedziały, że nic nie mogą zrobić. Nawet fakt, że nasza koleżanka redakcyjna Meg, która została akredytowana, nie mogła przyjechać, nic nie znaczył. Ja oczywiście dostałam akredytację - a dziad miał minę, jakbym mu wielką krzywdę zrobiła, kiedy wyciągnęłam moją akredytację FISu i musiał mnie uwzględnić - ale z Sonją w ogóle nie chcieli rozmawiać, a nie wchodziło w rachubę, żebym ja była na skokach bez Sonji. Odesłano nas z wejściówkami na trybuny dla Sonji oraz zaleceniem dla mnie, że powinnam być bardzo szczęśliwa i docenić fakt, że w ramach wyjątku MNIE przyznano akredytację. Nie, tak to nie mogło być. Spotkałyśmy się z Caroli, która już wcześniej zapowiadała, że pomoże nam w tej sprawie, a w razie czego zrobi awanturę. Caroli zaczęła się domagać rozmowy z Ingo, a gdy w końcu się do niego dodzwoniła... Zresztą ja nie wiem, co ona dokładnie zrobiła, ponieważ siedziałam w tym czasie w głównej sali i modliłam się, podczas gdy ona i Sonja walczyły. Skończyło się na tym, że Sonja dostała akredytację, za co Caroli miała naszą wdzięczność i obiecane drinki w Peaches. I tak miało być.
Udałyśmy się na skocznię, by obserwować treningi i kwalifikację. Okazało się, że wioskę skoczków przeniesiono tym razem w okolice progu, więc zawodników można było obserwować jedynie w drodze ze skoczni do kolejki - tam się ustawiłyśmy, bo tam zresztą była strefa mediów (rok wcześniej). Sonja z Caroli oraz jej koleżankami pojechała na górę porobić zdjęcia w wiosce skoczków, ja zostałam na dole i radowałam się, że znów tu jestem. Chłopcy skakali, niektórzy uśmiechali się do mnie, inni się witali, inni ignorowali :> Widziałam Janne Marvailę w nowej fryzurze (ten to ma włos!), widziałam Doktora ekipy, z którym zacieśniliśmy znajomość - no i wszystkich, którzy się tam przewijali. Pogoda niestety nie dopisała i w sumie w ciągu tych kilku godzin zaliczyliśmy zawieje i zamiecie, a kwalifikację ostatecznie odwołano i przeniesiono na wtorek przed konkursem :/ Pocieszałam się faktem, że rok wcześniej pogoda podczas kwalek była piękna, a konkurs przeprowadzono w ulewie, może więc tym razem będzie inaczej. Pojawił się także Clas Brede Bråthen, który przeszedł, uśmiechnął się... i poszedł dalej, kiedy mu mówiłam, że ja to ja ;| Trochę mnie to zbiło z tropu, ale na szczęście facet zorientował się, że ja mam do niego sprawę (skoro uparcie się w niego wgapiałam i wysyłałam niewerbalny nakaz: "Wracaj tu!"), i jak już pogadał sobie z jakąś panią, przyszedł i do mnie. Uzgodniliśmy, że mam mu wysłać smsa po kwalkach (to było jeszcze w trakcie skakania) i wówczas się dokładnie umówimy - a już w niedzielę powiedział, że pasuje mu zarówno sylwerster, jak i Nowy Rok. Po odwołaniu kwalek (co dawało nam więcej czasu) zaproponowałam godzinę 16 u nich w hotelu, na co odpowiedzią był sms o treści "Ok!" -_-' Podreptałyśmy sobie do Mercure'a na piechotkę (a tak przy tej okazji wspomnę, że obok skoczni i hotelu Dorint przebiega droga do Mittenwaldu i zawsze mnie ciarki przechodziły, kiedy tamtędy szłam - bo wciąż wspominałam wpadkę z bagażem. Chyba będę miała uczulenie na tę nazwę do końca życia.), byłyśmy odpowiednio na pół godziny przed, co dawało nam czas na doprowadzenie się do porządku oraz nabranie śmiałości :> Przynajmniej ze mną tak jest, że ten pierwszy wywiad zawsze mnie nieco stresuje :P - bo potem już idzie jak po maśle. CBB przysłał smsa, iż niestety ma akurat - zgadnijcie co - odprawę techniczną, ale postara się być jak najszybciej. W międzyczasie wokół kręcili się Rosjanie oraz Norwegowie (których autokar dojechał pod hotel mniej więcej wtedy, kiedy my już doszłyśmy na piechotę) w wersjach najróżniejszych. Byli na przykład trenerzy Jermund Lunder i Geir Ole Berdahl, którzy chyba nawet się nie przywitali. Był jakiś Norweg z Lillehammer (dziennikarz?), z którym Sonja pogadała sobie på norsk. Była... mama Toma Hilde. Była żona (czy aby na pewno?) Jermunda Lundera. Był oczywiście Jørgen, który się do mnie uśmiechał (on się zawsze do mnie uśmiecha! To takie miłe!). Byli skoczkowie, którzy jeden po drugim szukali stołówki - ciekawe czemu przy barku, skąd ich jednego za drugim odsyłano na drugi koniec hotelu. Była też grupka przystojnych panów, którzy wyglądali także na dziennikarzy, a później okazali się jednak Finami. Jee! Wreszcie zjawił się długo oczekiwany Clas Brede Bråthen i nasz wspaniały wywiad mógł się rozpocząć.
Jak napisałam, miałam nadzieję, że CBB rozgada się, jednak nawet w najśmielszych snach nie spodziewałam się, że okaże się tak fascynującym rozmówcą. Mogę śmiało powiedzieć, że był to jeden z najlepszych wywiadów, jakie robiłam w życiu - jeśli nie najlepszy. Żadna w tym moja zasługa. Z niesamowitą przyjemnością słuchało mi się tego, co mówił. Ogromnie podobają mi się jego poglądy oraz sposób, w jaki je przedstawił. Okazał się wielce szczerą osobą, nie pozbawioną autoironii i zdolności głębszego wejrzenia w sprawy. Kiedy opowiadał, że skoki są jego miłością i właściwie treścią życia; kiedy jednocześnie mówił, że tak naprawdę w skokach liczy się zaangażowanie i uczucie, bez których skoki będą tylko jakimś dziwnym, głupim sportem; kiedy śmiał się z rzekomych problemów finansowych przy budowie nowej skoczni Holmenkollen i twierdził, że Norwegia jest jednym z najbogatszych krajów świata - nie mogłam się nie uśmiechnąć. Niezmiernie miło jest od czasu do czasu zrobić wywiad z człowiekiem, który nie odpowie na pytania dwoma słowami, a także rozmawiać z kimś, przez kogo przebija taka pasja. Jeśli nie czytaliście tego wywiadu, gorąco namawiam - znajdziecie na snc w zakładce wywiadów. Po pierwsze warto, a po drugie - docenicie w tej sposób fakt, że spisywałam go z dyktafonu jakieś pięć godzin co najmniej :> W każdym razie po wywiadzie Sonja stwierdziła, że jest w tym facecie zakochana, a ja byłam tego bardzo blisko. A sam Clas Brede Bråthen uśmiechał się do nas później przy każdej okazji :) (Wspomnę jeszcze, że podczas wywiadu też mijało nas wiele znajomych - na przykład Andersik, który tym razem się do nas uśmiechnął, albo Kojo, który puszczał do nas oczko :D)
Wróciłyśmy na kwaterę dość późno i chyba ostatnią kolejką, ja po drodze musiałam jeszcze coś zjeść, ponieważ nie jadłam przez dziewięć godzin, a powinnam co trzy-cztery, co wcale mi się nie podobało i nie zamierzałam iść na imprezę o pustym żołądku. Potem zrobiłyśmy się na bóstwa, a potem zrobiło się mniej przyjemnie, ponieważ zwaliły się do nas Caroli i jej koleżanki... i ich koledzy - nagle wpada do nas do pokoju pięć dziewczyn z szampanem oraz Kazach (konkretnie Asan Tahtahunov) z whisky, głośne towarzystwo, które samo nie wie, czego chce. Plan był rzekomo taki, że one przyjeżdżają po nas i po chłopaków i jedziemy do Peaches. Muszę w tym momencie wyznać, że różnię się od przeciętnej kobiety choćby w kwestii postanowień i ich realizacji. Jeśli ktoś mówi, że idziemy i jedziemy - to nie przyjmuję opcji, że siedzimy godzinę. Nie będę się tutaj wdawać w szczegóły i powiem tylko, że koniec końców sama zamówiłam taksówkę, którą razem z Sonją i Caroli pojechałyśmy do Peaches, zostawiając resztę, by się zastanowiła. I dodam jeszcze, że te dziewczyny to są (wybaczcie mi) je****te idiotki, a mnie tacy ludzie przyprawiają o mdłości. W Pechaes okazało się, że rezerwacji stolika jakoś nie ma - cóż, tak to jest zostawiać sprawę Lafiryndom. Ostatecznie stałyśmy jakiś kwadrans, zanim znaleziono nam dwa małe stoliczki - a potem minęło kolejne pół godziny, zanim przyniesiono nam zamówione drinki. To nie jest tak, że ja wykazuję się wysokim spożyciem alkoholu - i nie świadczy o tym fakt, że kiedy przyniesiono mi pierwszego drinka, od razu zamówiłam drugiego, a potem trzeciego. Wszyscy dziwnie się patrzyli - łącznie z panią kelnerką - a ja po prostu byłam już tak uschnięta, że nie chciałam potem znów czekać nie wiadomo ile. Przez jakąś chwilę udało się nam z dziewczynami pogadać na spokojnie, ale potem niestety dobiła reszta i już było mniej fajnie. Resztą wieczoru upłynęła mniej więcej w ten deseń - ja siedziałam i piłam (ale to brzmi!) swoje trzy drinki, a reszta się bawiła (czytaj: w swoim towarzystwie). Ze skoczków wielu nie uświadczyłyśmy - był Ivan Karaulov, który przybył na specjalne zaproszenie Caroli. Byli Szwedzi: Johan Eriksson i Isak Grimholm. Był Pekka oraz drugi trener Francuzów (co się okazało dopiero na dzień następny - kompletnie faceta nie poznałam, ale to chyba rzeczywiście był on) - nie było za to ich podopiecznych, którzy (wg Pekki) poszli spać, by wypocząć przed konkursem :| Był Ari-Pekka Nikkola. Właściwie jedyne co było miłe w tym wieczorze (poza drinkami, które mają tam naprawdę pyszne), to rozmowa, jaką odbyliśmy z Pekką przed i po północy. Właściwie staliśmy już na zewnątrz i czekaliśmy na fajerwerki, a potem już sobie życzyliśmy z szampanem szczęśliwego nowego roku, kiedy Pekka mnie zagadał na tematy psychiatryczne. Wszystko zaczęło się od stwierdzenia, że przydałby im się w ekipie lekarz - a kiedy powiedziałam, że jestem psychiatrą, dodał, że to nawet lepiej :D Może kiedyś przypomnę mu się z tą rozmową :> Najpierw rozmawialiśmy długo na temat depresji, postępowania i leczenia, potem zaś Pekka poprosił mnie o... ocenę psychologiczną swoich podopiecznych :D A w każdym razie chciał wiedzieć, co ja o nich sądzę ze swojego punktu widzenia. Zaczęłam od Vinca, który jest dla mnie przykładem pracowitości i sumienności; widać po nim, jak bardzo przykłada się do treningów, jak mocno stara się osiągnąć sukces właśnie ciężką pracą; jak jest zaangażowany w ćwiczenia i jak ufa trenerowi. Powtórzyłam Pecce słowa Vinca z wywiadu: że chciałby z jednym trenerem pracować dłużej niż tylko dwa lata i jak bardzo Pekkę ceni. Później przeszłam do Manu, którego tak bardzo nie znam, ale który wydaje mi się silną osobowością i raczej stabilną. Na koniec zostawiłam sobie Davida, o którym nieśmiało stwierdziłam, że nie wydaje się tak inteligentny jak Vinc (Pekka niestety nie podjął wątku...), ale za to utalentowany najbardziej z nich wszystkich. Że ma zmienne humory, co wpływa na jego skakanie - notabene użyłam słowa "primadonna". Co ciekawe, Pekka się właściwie ze wszystkim ze mną zgodził: i z pracowitością Vinca, i z siłą Manu i z talentem Davida. Tego Davida to w ogóle wychwalał pod niebiosy, że gdyby potrafił wykorzystać talent, mógłby wygrywać zawody, być w ścisłej czołówce - tylko że właśnie nie jest w stanie skakać stabilnie. Oddaje dobre skoki, a potem w konkursie trafia się jakiś skok fatalny - i wszystko się rozsypuje. Cóż, wydaje mi się, że David jest ulubieńcem Pekki - no to się dobraliśmy :P Trzeba się będzie kiedyś spotkać i kontynuować temat - to zresztą nawet zaproponowałam na jakąś bliżej nie określoną przyszłość. Potem jeszcze trochę pogadaliśmy na temat skoków fińskich i Mattiego. Potem ja już chciałam do domu, a że Sonja obiecała, że o 2 zamierza być w łóżku, zmyłyśmy się jakoś koło pierwszej. Dodzwonić się na taksówkę nie było szans, ale udało się - po kwadransie stania pod Peaches (ja w moich nowo zakupionych czółenkach i ażurkowych skarpetkach) - złapać z ulicy. Taksówka podjeżdża, a tu nagle znikąd pojawia się... Radik i wsiada z nami. Radik już latem zapałał wielką sympatią do Sonji i dziesięć minut, jakie jechaliśmy do domu, upłynęły mu na przekonywaniu jej, żeby się jeszcze pobawić. Kiedy więc zajechaliśmy pod Seminarhaus, Sonja oświadczyła, że wraca do miasta (Radik ucieszony razem z nią), ja zaś poszłam spać - cóż, gdyby chociaż Francuzi byli na imprezie, to co innego...
Dnia następnego - 1. stycznia - odbywał się tradycyjny Neujahrsspringen, drugi konkurs Turnieju Czterech Skoczni. Pogoda zrobiła się piękna, znów ślicznie świeciło słoneczko i po prostu chce się żyć :) Na pociąg prawie nie zdążyłyśmy - ale to nie nasza wina. Najpierw miałyśmy nadzieję, że może ktoś z sąsiadów nas na skocznię podrzuci (Radik chwalił się Sonji, że mają w aucie sześć miejsc, ale podejrzewamy, że nie dotarło do niego, że ona pytała o miejsca wolne), ale nic z tego - więc poszłyśmy na kolejkę. Przychodzimy - a kasa zamknięta, nikogo nie ma. Pociąg stoi na peronie, już już ma ruszać... Musiałyśmy zdążyć, więc przeskoczyłyśmy barierki i lecimy na peron. W drugą stronę odjeżdża właśnie kolejka na Zugspitze, pan zawiadowca mówi nam, że już za późno, ja wołam, że musimy zdążyć. On pyta dokąd, więc wrzeszczę, że do Garmisch - a on wtedy: "No to wsiadać!" -_-' Co za oszołomy z tych Bawarczyków... Przecież nie biegłabym na pociąg, który właśnie odjechał! W każdym razie w ten sposób zaoszczędziłyśmy 2,6 euro na głowę - a w mieście kolejne, bo pan z autobusu skokowego nie kasował. To było miłe, tylko nie wiem, czy wiąże się z Nowym Rokiem czy konkretnie z zawodami. W każdym razie Sonja poinformowała mnie, że wywiad z Kazachami niestety musimy odłożyć w strefę wywiadów nierealizowalnych, ponieważ ci ludzie mają zdumiewający sposób udzielania odpowiedzi na pytania: odpowiedzi sprzecznych samych w sobie i że po prostu niczego się nie dowiemy. Co mi jeszcze przypomina, jak Caroli z Ivanem rozmawiała po treningach na skoczni, a że pokazywała na mnie, uznałam, że pewnie umawia się z nim w naszym imieniu na wywiad, więc podeszłam, wyciągnęłam rękę i się przedstawiłam - okazało się to gafą towarzyską, ponieważ Caroli właśnie usiłowała umówić się z Ivanem na wieczór do Peaches -_-' Lol.
Zaszłyśmy do media center zająć miejsca oraz wysłać zdjęcia - ponieważ w środku nocy internet w Seminarhaus wcięło. Pewnie umowa była do końca roku... :/ A potem na skocznię. Jakoś się w tłumie oddzieliłam od Caroli i Sonji - to znaczy one gdzieś znikły. Idę sobie do strefy dziennikarskiej, a tu kierują mnie do jakiejś zagrody w połowie wybiegu i drogi między czerwoną bramką a wyciągiem. Stwierdziłam, że zaszła jakaś pomyłka, wyszłam stamtąd i poszłam na około, przechodząc przy okazji przez barierki, do strefy, w której stałam dzień (i rok) wcześniej. Wyglądałam (jak zawsze) jak osoba, która ma pełne prawo tam być - i na zezłoszczoną, że ktoś mi akurat na drodze barierkę postawił. No i stanęłam sobie zaraz pod wejściem do kolejki, tyłem do skoczni, kwalifikację oglądając na telebimie i robiąc zdjęcia skoczkom, którzy z naprzeciwka nadchodzili. Żaden porządkowy, a kręciło się ich tam kilku, mnie nie legitymował - za to przegonili wszystkich fotoreporterów, którzy mieli koszulki foto, w tym na przykład Caroli, która się już znalazła, a wraz z nią Sonja. Naprawdę nie wiem, czy oni wiedzieli, że ja nie mogę tam być, ale że wyglądałam tam sympatycznie (warkoczyki!), pozwolili mi tam stać :D W każdym razie zmarzłam porządnie, bo tam był cień, i kiedy ostatni zawodnicy kwalek już poszli, udałam się w miejsca nasłonecznione. Ach, wcześniej zaszła nas od tyłu ekipa Francuzów, którzy mają absolutnie piękne, niebieskie stroje reprezentacyjne - i Sonja uważa, że David ją przy okazji kopnął :| Ciekawiło nas, dokąd się udają, i poszłyśmy za nimi, ale niestety przepadli w tłumie. Pochodziłyśmy sobie na słoneczku, które grzało wybornie, wypatrywałyśmy znajomych (był na przykład Walter, który znów ominął mnie wzrokiem...), potem poszłyśmy do sektora dla prasy (w którym tym razem miałam zamiar stać, ponieważ było to miejsce wspaniale nasłonecznione) i zastanawiałyśmy się, czemu nie skaczą, a potem okazało się, że choć raz złapałam się na moją komórkę, gdzie mam czas fiński, i tak naprawdę do zawodów jeszcze godzina :/ Cóż było robić...
Jakoś ta godzina upłynęła - na ponownym grzaniu się na słoneczku oraz wycieczce do toalety - aż nareszcie skoki się zaczęły. O nich samych niewiele można powiedzieć, natomiast cieszył mnie ogromnie piękny skok Janne Ahonena z pierwszej serii. Oczywiście, pech pechem - ja wciąż nie zapomniałam, że nigdy nie byłam na zawodach, które Janne wygrał, a jedynie na dwóch był na podium - ale pojawił się jakiś promyk nadziei, że może z nowym rokiem karma się zmieni i nagle Janne zacznie wygrywać. Jego skok na 139 metr był nie tylko rekordem skoczni, ale też zapowiadał, że Janne naprawdę wraca do mistrzowskiej formy. Czy byłoby coś piękniejszego, niż zacząć Nowy Rok od zwycięstwa Janne Ahonena??? Nastrój miałam więc wyborny - przez całą przerwę i całą drugą serię. W II serii Schlieri skoczył 141, co też było wspaniałym wyczynem, a Janne 135 - i był drugi. Tym razem byłam wściekła, ponieważ przegrał notami. Widzowie stojący za naszymi plecami być może byli zdziwieni, widząc, jak kilka razy walnęłam pięścią w barierkę i kilka razy ją kopnęłam. Powstrzymałam się, żeby nie rąbnąć flagą - bo szkoda flagi. Ale byłam wściekła. Oczywiście, drugie miejsce nawet lepsze niż trzecie - ale jeśli na drugie spadasz z pierwszego, a na trzecie wskakujesz z piątego, to jednak smak jest inny. Sam Janne też miał podzielone uczucia... Pod podium nas niestety nie wpuścili - oj chyba trzeba się postarać za rok o tę koszulkę foto. Ja poszłam smętna do media center, ze łzami w oczach, bo zapowiadało się tak pięknie, a znów nie wyszło.
Okazało się, że 1. stycznia miał się zapisać w mojej pamięci bardziej, niż myślałam. Konferencja po zawodach - pierwsza konferencja z udziałem Janne od czasu Harrachova 2005 i druga od Lahti 2002 (i tyle) - była dla mnie okazją, by się wykazać, za co później też przyszło mi zapłacić. Kiedy przyszedł czas na pytania z sali, poprosiłam o mikrofon i zapytałam Janne, jak czuje się, ponownie przegrywając ze Schlierim notami (bo identyczna sytuacja była w Oberstdorfie) i w ogóle jako człowiek, który kiedyś notami konkursy wygrywał. Oczekiwałam odpowiedzi nawiązującej do jego stylu, który się w ostatnich czasach pogorszył, i taką odpowiedź otrzymałam. Potem jeszcze przypomniałam Janne publicznie, że właśnie po raz setny w karierze stanął na podium - o czym chyba nie wiedział. Zadałam też jeszcze jedno pytanie - jaki wstyd, że nawet nie pamiętam jakie - a potem Ingo zabrał mi mikrofon. Potem padły jeszcze za dwa pytania do Schlieriego, do Neumiego chyba żadnych nie było, i konferencja się skończyła. Po konferencji znów zrobiłam furorę (żart), a było to tak: jeszcze przed konferencją przychodzi do Caroli nowo zapoznany dziennikarz polski i prosi ją o pomoc w wywiadzie z Janne. Caroli odesłała go o dwa miejsca dalej czyli tam, gdzie siedziałam ja. Gość przychodzi i pyta, czy mogłabym mu pomóc, bo dostał z redakcji nakaz rozmowy z Janne. Był tak zaaferowany, że zapomniał się aż przedstawić i musiałam go wypytywać. W każdym razie zgodziłam się - każdą okazję do rozmowy z Janne trzeba wykorzystać, skoro samemu się postanowiło, że wywiadu więcej nie będzie (takoż Harrachov 2005). Wojtek był bardzo zaaferowany, chciał już z Janne gadać przed konferencją, ale ostatecznie przekonałam go, że czas będzie po. No więc kiedy konferencja się skończyła, Wojtek w te pędy leci do Janne i go osacza, i na mnie macha. Wyłożyłam w czym rzecz: że polski dziennik chciałby zadać kilka pytań, a Janne się zgodził. No to zadałam mu te pytania, odpowiadał w miarę chętnie, w międzyczasie dostawił się do nas Robert Błoński z Wyborczej oraz grupka fińskich dziennikarzy, którzy nie tylko mi nie przerywali i nie wtrącali się z własnymi pytaniami, ale nawet podpowiadali, jak czegoś nie wiedziałam. Wywiad jest do poczytania (chyba jeszcze) na stronie dziennika "Polska", wydanie z 3. stycznia, autor Wojciech Koerber. W wydaniu internetowym "zapomnieli" umieścić moje nazwisko, za co Wojtek dostał komentarz ode mnie, ale potem się tłumaczył i koniec końców okazało się, że w wydaniu papierowym dodali. Nie żeby mi zależało, ale nie lubię chamstwa i cwaniactwa, a tego niestety w mediach jest bardzo dużo.
Po tym wszystkim zamieszaniu wzięłam się za spokojne pisanie niusa, a tu Caroli mi mówi, że Schlieri to się na mnie patrzył, jak zadawałam pytanie Janne. Ja ją ze śmiechem pytam, czy przestraszył się, że teraz zaczną się pytania sypać, a wiadomo, że konferencje to nie jest coś, co skoczkowie bardzo lubią i zawsze starają się zmyć jak najszybciej. A Caroli mi odpowiada, że patrzył na mnie, jakby mnie chciał zabić za sugerowanie, że wygrał konkurs niesłusznie. To mnie trochę ukłuło, ale powiedziałam, że nie będę się przejmować, co jakiś szczyl o mnie myśli - na co z kolei oburzyła się Lafirynda, która żywi do niego gorące uczucia. Cóż. Później wieczorem, kiedy siedziałyśmy sobie na drinku w Peaches, znów zagadałam o tę sprawę i Caroli wtedy walnęła z grubej rury, że nic dziwnego, że Ingo zabrał mi mikrofon, ponieważ nikomu nie podobały się moje pytania. Powiedziała, że nie tylko Schlieri miał ochotę mnie ukatrupić, ale także dziennikarze w media center. Że nic dziwnego, że podpadam wszystkim i robię sobie wrogów (to na pewno miało być nawiązanie do Waltera i Ruki), skoro zadaję publicznie takie kontrowersyjne pytania, które powinno się zadać na przykład po konferencji. Że sam Janne czuł się nieswojo, gdy go o to pytałam. I tak dalej w ten deseń. Zabolało. Zabolało cholernie mocno. Moim błędem było, że wzięłam to do siebie za bardzo. Uwierzyłam w tamtym momencie, że rzeczywiście wszyscy wokół żywią do mnie wstręt, że myślą o mnie jak najgorzej, i nagle stwierdziłam, że chyba dam sobie spokój ze skokami w Europie. Byłam w takim nastroju, że mogłabym wrócić do domu, spakować się i wyjechać. Jednocześnie narosło we mnie drugie uczucie: potworna irytacja, o jaką zawsze przyprawia mnie głupota drugich ludzi, gdy ma jakieś konsekwencje dla mnie samej. Że ludzie zawsze myślą o drugich jak najgorzej, że przypisują drugim przede wszystkim negatywne intencje. Myślę, że nikt, kto mnie zna, nie mógłby sądzić o mnie, że chciałam powiedzieć Gregorowi Schlierenzauerowi, że wygrał niesłusznie, a tak naprawdę ograbił Janne Ahonena z zasłużonego zwycięstwa. Kocham skoki narciarskie od dziecka. Od dziesięciu lat siedzę w światku skokowym po uszy. Żywię wielki szacunek do skoczków, trenerów, działaczy - ludzi, którzy tworzą skoki - może też dlatego, że z założenia każdego człowieka obdarzam na wstępie szacunkiem. I nagle zarzuca mi się takie negatywne zachowanie??? Ja sama sobie nie mam i nie miałam nic do zarzucenia. Prasa nie jest po to, żeby siedzieć, uśmiechać się i kiwać głową w pełnym przyzwoleniu i aprobacie. I przyklaskiwać. Może uważam tak, bo sama nie jestem takim prawdziwym przedstawicielem prasy. Moim błędem było, że przyjęłam wersję Caroli za prawdziwą - zapominając, że Caroli osobowościowo różni się ode mnie, ma inne spojrzenie na sprawy i ludzi i większą tendencję do brania rzeczy do siebie i negatywnego myślenia, które często nie pokrywa się w stu procentach z rzeczywistością. (Wybacz, Caroli - to po prostu moje odczucia.) Oczywiście, całkiem możliwe, że kilkoro dziennikarzy miało miny potępiające - ostatecznie już dawno stwierdziłam, że dziennikarze to nie naukowcy i generalnie trochę odstają poziomem i inteligencją ode mnie. Wystarczy zresztą popatrzeć, jakie osoby dostają akredytacje... Niemniej jednak w tamtym momencie, siedząc w Peaches i wciąż słysząc w uszach słowa Caroli, doszłam do wniosku, że nie mam tu już czego szukać, i zabrałam się do domu. Na żadne świętowanie i miły wieczór nastroju nie miałam. Ale faktem jest, że dzięki Caroli wskaźniki mojej sympatii do Schlieriego gwałtownie opadły - czy naprawdę jest takim idiotą? Czy jest tak przewrażliwiony, że automatycznie wszystko bierze do siebie? Cóż... Pewnie mu nie ubędzie, jeśli jedna dziennikarka będzie się do niego na skoczni uśmiechać nieco chłodniej.
Następnego dnia była środa i przenosiny do Innsbrucka. Tym razem na kolejkę zdążyłyśmy, a pociąg miałyśmy już o 10.04. Podróż upłynęła miło, w którymś momencie chyba nawet wyszło słońce, po stronie austriackiej śniegu było mniej i nawet zielone pola widziałam! Do hotelu daleko tym razem nie miałyśmy (ach kochany Ibis - 20 m od dworca :D), a pokój dostałyśmy... z widokiem na skocznię, iii! Co prawda trzeba było wejść na stół, otworzyć okno i się wychylić (a tam nie było nawet parapetu, piętro zaś czwarte...), niemniej jednak :D Zadzwoniłam do Ari-Pekki Nikkoli i umówiłam się na wywiad na 18 w hotelu Austrotel. Jak być może pamiętacie, Sonja była bardzo napalona na wywiad z A-P, ponieważ trenuje on jej ukochanych degeneratów i chciała wiedzieć, czy miewa w związku z tym myśli samobójcze *ok* Potem poszłyśmy sobie na miasto, między innymi do drogerii, bo skończył mi się żel do buzi, ale już nie po kosmetyczkę, ponieważ - tada-am! - dostałam taką w Ga-Pa z ramienia organizatorów razem z akredytacją. Nooo, wiedzieli, czego mi potrzeba i lepiej nie mogli trafić, skoro kosmetyczka była moim głównym zmartwieniem podczas tego wyjazdu *rotfl* W każdym razie poszłyśmy też coś zjeść (pizzę), a później w spokoju przygotowywałyśmy się na wieczór, spisując też trochę wywiadu z CBB. Postanowiłyśmy pójść na piechotkę, bo przecież drogę z hotelu Ibis do hotelu Austrotel mamy w małym palcu - chodziłyśmy nią kilka razy w roku ubiegłym, a Clio dumna jest ze swojej ponadprzeciętnej pamięci do miejsc i kierunków, która objawia się tym, że raz przejechaną bądź przebytą drogę pamięta do końca życia.
Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że w którymś momencie skręciłyśmy nie w tę ulicę, co trzeba było, i poszłyśmy w konkretnie odwrotnym kierunku. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy popatrzyłyśmy na mapę i okazało się, gdzie jesteśmy. To była porażka na całej linii i żenada, jak by powiedział Boski Havu. Ostatecznie znów musiałyśmy wziąć taksówkę, a ja gorączkowo dzwoniłam do A-P i mówiłam, że się spóźnimy. To już jakaś tradycja: spóźnianie się na bankiety w Ratuszu w Kuopio, spóźnianie się na konferencje Finów w Ruce i spóźnianie się na wywiady w hotelu Austrotel -_-' Dotarłyśmy w miarę szybko, parę minut po osiemnastej, a A-P nawet czekał i zrobiłyśmy wywiad szybko, bo miał za pół godziny... odprawę. (Zaczynam dochodzić do wniosku, że życie trenerów podczas wyjazdu na skoki kręci się przede wszystkim wokół odpraw technicznych. A przecież ja brałam udział w kilku takich i sama wiem, że nic specjalnego się na nich nie dzieje...) Myślę nawet, że zrobiłyśmy ten wywiad za szybko - i znów sytuacja była identyczna jak w przypadku wywiadu z Tomem Hilde rok wcześniej: ponieważ przed wywiadem strasznie się spieszyłyśmy, szybkie tempo przeniosło się każdorazowo na sam wywiad - i po kilkunastu minutach człowiek nagle stwierdzał, że dotarł do końca listy pytań -_-' Sympatyczny ten A-P. Poprosiłyśmy go, czy mógłby zapytać Jerneja Damjana, czy zgodziłby się na wywiad, a A-P powiedział, że zaraz go przyśle, i był do tego stopnia zaangażowany, że musiałam wyjawić mu wstydliwą prawdę, że nie mamy pytań, w związku z czym dzisiejszy wieczór naprawdę odpada. W takim razie miałam zadzwonić jutro i wtedy A-P nam powie. Poszłyśmy sobie z Sonją do drinkbaru na drinka - Jäger z colą - wypatrując przez barierki znajomych, których zresztą kręciła się masa, ale jakoś nikt nie miał ochoty na drinka :( Ja miałam za to ochotę na rozmowę z jakąś wspierającą duszą - Janne M., Kojo albo Doktor - ale żadna się nie pojawiła, a jak natknęłam się wreszcie na Koja, to powiedział, że niestety nie ma czasu :( Czułam potrzebę porozmawiania z kimś na temat całej tej sprawy z sędziami, notami, podpadania innym oraz podejścia do ludzi - tak mi to ciążyło, a nie wątpiłam, że z tymi wyżej wymienionymi mogę pogadać na poziomie, szczerze i oczekiwać obiektywnej oceny. Dopiero w hotelu wpadło mi do głowy, że mogłam przecież zadzwonić i ściągnąć któregoś na dół na chwilę rozmowy, co za guła ze mnie. Wróciłyśmy w każdym razie do domu, znów natykając się na skoczka :> Oto bowiem kiedy pędziłyśmy taksówką na wywiad, wypatrzyłyśmy za oknem Sarenkę Kranjca, który sobie truchtał chodnikiem. Kiedy zaś wracałyśmy do domu, nagle minął nas David... który schował się za stojącą opodal ciężarówką i zaczął palić. Sonja była mocno posikana, ja zaś tylko kiwałam głową, bo są to postawy mi nie obce: skoczkowie zawsze się chowają, kiedy idą na papierosa... Aczkolwiek jestem w pełni tego samego zdania z Sonją: to jest śmieszne. Wieczór upłynął na kontynuacji wywiadu z CBB (to znaczy spisywania), przed snem puściłyśmy sobie z dyktafonu wywiad z Francuzikami sprzed roku :> Cóż, okazało się, że David nie jest takim Parkietem, za jakiego go miałyśmy. Oto bowiem przez pół roku dziwowałam się, dlaczego on w wywiadzie mówił, że ma starszą siostrę, podczas gdy jego tata twierdzi, że ma troje dzieci. No i okazało się, że dalsza część wypowiedzi Davida na temat rodzeństwa utonęła w szumie i hałasie, jaki wtedy w holu panował - a David rzeczywiście powiedział, że ma jeszcze młodszego brata. Ugh, trochę go to zrehabilitowało w naszych oczach, a generalnie miałyśmy głupawkę :D
Dnia następnego, 3 stycznia, miały być treningi i kwalifikacje do konkursu na Bergisel - ale nie było, bo wiało. Myślę, że wiało równie mocno jak w marcu w Lillehammer, ale chyba gorzej, bo porywiście. Było prawie pewne, że skoków nie będzie, ja zaś zastanawiałam się, czy to jakiś lokalny odpowiednik halnego, ponieważ mocno się ociepliło. Cóż, pojechałyśmy na Bergisel, popatrzyłyśmy, jak wszystko powiewa oraz jak skoczkowie schodzą z góry do domków. A potem wszystko odwołano, więc tyle tylko co porobiłyśmy fotek kręcącym się luźno skoczkom, trenerom, działaczom, Jørgenom i Lumpom. Cóż, jeden był plus z tego wszyskiego: miałyśmy więcej czasu, by zrobić się na bóstwa, a wywiad z Jernejem miał być o 17. Nieco mnie sytuacja stresowała, ponieważ prognozy na dzień następny nie były pomyślne i w kuluarach już mówiono o takiej możliwości, że trzeci konkurs Turnieju zostanie przeniesiony do Bischofshofen. Taka ewentualność nie bardzo mi się podobała, a poza tym bałam się, czy w takim razie skoczkowie już dzisiaj nie wyjadą sobie z Innsbrucka. Na szczęście nikt nie działał tak pochopnie, postanowiono trzymać się programu bez względu na prognozy i spróbować w piątek rozegrać zawody. Pozostało nam modlić się o zakończenie wichury - w sumie była na to cała noc - a tymczasem iść na wywiad z Jernejem. Tym razem trafiłyśmy -_-' Natomiast ja znów byłam głodna, bo jadłam tylko śniadanie oraz jedną bułkę, a w ciągu dnia nie zdążyłam wyskoczyć na pizzę, bo chciałam skończyć z tym CBB. Miałam nadzieję zjeść coś po drodze, ale jak na złość żadna pizzeria nie miała pizzy w kawałkach, arrrgh. Przyszłam więc na wywiad głodna i zła i nawet drinka sobie nie kupiłam żadnego energetyzującego, ponieważ w drinkbarze nikogo nie było... W międzyczasie napatoczył się Pekka i nawet chwilkę pogadaliśmy, a potem przechodził David... i się do mnie uśmiechnął i przywitał. Nooo, to było mocno szokujące, biorąc pod uwagę, że od sierpnia mnie ignorował :> Natomiast później pojawił się Jernej i mogłyśmy zacząć kolejny wspaniały wywiad. Powiem teraz, że rozumiem poniekąd, co Sonja miała na myśli, nazywając Dżerneja gnidą :> Jernej jest bardzo pewnym siebie człowiekiem, świadomym własnej wartości i nie pozwalającym sobą komenderować, do tego bardzo inteligentnym. No cóż, Sonja preferuje typ degeneracki Słoweńców (Benko, Sarenka i Jure Bogataj), więc nie dziwi, że Jernej jako taki nie przypadł jej do gustu :> Ja osobiście jestem zadowolona z tej rozmowy, a sam Jernej mógłby się niektórym wydać zarozumiały, jednak nie mnie - która w jego sposobie bycia odnalazłam cech wspólnych z moim własnym. Można więc powiedzieć, że rozumiem Jerneja dobrze. Być może on doszedł do podobnego wniosku, ponieważ później na skoczni szeroko się do mnie uśmiechał. To było miłe.
Po wywiadzie przeniosłyśmy się do drinkbaru (-_-') ponownie na Jägra z colą, a ja usiłowałam się dodzwonić do Małego, tym razem zdesperowana, by z nim pogadać. Niestety, nie odbierał :( Sonja wzięła się od razu za spisywanie wywiadu z Dżernejem, a poza tym czekała na Caroli i Lafiryndę, które były umówione na później z Czechami na pogadankę. Oto bowiem Caroli postanowiła jechać i na austriacką część Turnieju, o czym zresztą napominała już podczas Oberstdorfu i namawiała mnie na Bischofshofen - szkoda że trochę za późno, jako że bilet na lot powrotny miałam już na sobotę 5.1 kupiony... Później w Austrotelu zrobiło się zamieszanie, chodziła masa ludu, jedni bardziej zaaferowani, inni mniej. Pojawili się jacyś oficjele, także fińscy, którzy robili różne dziwne rzeczy z Kojem i Andreasem Vilbergiem. I w dodatku wszyscy się gdzieś wybierali wieczorem na jakąś imprezę. Jak mi później wytłumaczył Doktor, norweska firma produkująca materace podpisała umowę z Idea Koti, która jest sponsorem Finów. A może po prostu norweska firma produkująca materace została sponsorem Norów? Nie mam pojęcia, ale wszystko odbyło się w naszym drinkbarze, z którego wybyłyśmy w pośpiechu. Później zresztą zaczęli się schodzić także dumni reprezentanci Suomi, z których nawet Boskiego Havu zaciągnięto do jakiegoś wywiadu :|
Udało mi się porozmawiać z Doktorem, choć akurat jak zaczęłam mu się zwierzać, przyszła Niina z jakąś oficjelką fińską, która zaniemogła na coś i szukała porady lekarskiej -_-' Doktor na szczęście zachował się porządnie i po załatwieniu całej sprawy wrócił do mnie - i wtedy sobie pogadaliśmy, która to rozmowa podniosła mnie na duchu. Pogadaliśmy sobie zresztą o najróżniejszych rzeczach, nie tylko o zranionych uczuciach młodej pseudo-dziennikarki. Okazało się, że oni wszyscy wybierają się na przyjęcie dla oficjeli (to samo, na które rok wcześniej wprosiłyśmy się w Oberstdorfie, a także na które nas nie wpuszczono w Garmisch-Partenkirchen *rotfl*). Cóż, na przyjęcie wpuszczano tylko z zaproszeniami i Doktor nawet mi jedno odstąpił - miałam pokusę, żeby się wybrać, ale było już za późno, by jechać do domu się przebierać i robić na bóstwo, poza tym byłam zmęczona. W międzyczasie napatoczył się Ilkka Tiilikainen z Hiihtoliitto, z którym zostałam zapoznana, a także Mały, który okazał się wieczór spędzić na kolejnym FISowskim zebraniu, a który oddzwonił do mnie, kiedy wszystko się skończyło - bo widział, że się do niego dobijałam. Co za miły człowiek!
Później zabrałam się do domu, planując po drodze jeszcze pizzerię, ponieważ z głodu już lekko słabłam :/ Sonja została z dziewczynami i wróciła później. Następnego dnia - w piątek 4. stycznia - znów się nie wyspałyśmy, bo skoki miały być o 9.30... Chociaż może się i nawet wyspałyśmy - bo zaspałyśmy. Kiedy się już szykowałyśmy do wyjścia, dostałyśmy wiadomość, że rzekome treningi przesunięto na później - tak więc dla odmiany miałyśmy trochę wolnego, aż w odpowiednim czasie udałyśmy się na skocznię. Zadzwoniłam do szefa z zapytaniem, czy jeśli wrócę dzień wcześniej do pracy, da się unieważnić urlop na ten dzień - bo przecież planowałam wracać już nazajutrz do Finlandii. Cały czas wiało, co było bardzo nie fair, a koniec końców zawody odwołano i rzeczywiście przeniesiono do Bischofshofen. I tak się miał skończyć ten Turniej dla mnie - wyjątkowo feralny i nietrafiony... Za to w media center widziano Kurta Henauera i to już był jakiś plus. Kurt bowiem zachorzał, wysłano go na leczenie i podziękowano za pracę w FISie, bo była zbyt stresująca :/ Aż mi żal faceta - bo jaki był, taki był, ale to Kurt. Miło więc widzieć go na nogach. Co prawda ja sama go nie widziałam, ale dziewczyny owszem, a ja wierzę im na słowo.
Sonja pojechała z dziewczynami do nich, ja wróciłam do hotelu, gdzie opracowałam wywiad z A-P (CBB już siedział na stronie - straaaaaasznie długi). Myślałam trochę nad tym wszystkim... było mi przykro z różnych powodów... i jednocześnie zastanawiałam się, co to będzie z Janne. Janne Ahonen jest osobą mocno mi znaną. W znacznej mierze znam jego sposób myślenia, potrafię analizować jego postępowanie i odczytywać w jego przypadku znaki. Co się dziwić? Jestem jego fanką dziesiąty rok. Nie ulegało wątpliwości, że Janne jest w Turnieju mocną kartą. W Oberstdorfie był trzeci, w Ga-Pa drugi i już tylko ze stratą 3,1 pkt do lidera. Innsbruck miał o wszystkim zadecydować, ale nie zadecydował i dlatego pozostał mi niedosyt. Miałam bardzo silne uczucie, że Janne jest aktualnie na fali wznoszącej - że nabrał smaku na piąte zwycięstwo, które jeszcze tydzień wcześniej wydawało się tylko mrzonką. Janne wielokrotnie podkreślał, jak ważną sprawą jest poczucie pewności siebie, które karmi się sukcesami. Nie ulegało wątpliwości, że miejsca na podium były sukcesami - natomiast dwukrotne przegranie ze Schlierim punktami dodało pewnej pikanterii i smaczku całej sytuacji, ponieważ musiało mocno podrażnić dumę Janne i ambicję. Kiedy zastanawiałam się nad dalszym ciągiem Turnieju, widziałam kilka ewentualności, z których na pierwszy plan wysuwała się ta, że już w trzecim konkursie Janne zmiażdży Austriaków. Ponieważ jego forma wciąż rosła, jego pewność siebie wciąż rosła i wiedział, że teraz musi skakać naprawdę daleko, żeby pokonać rywali niezależnie od słabszych not, jakie przyjdzie mu otrzymywać. A jednocześnie zwycięstwo stało się czymś możliwym do osiągnięcia - co także było ogromną mobilizacją i motywacją.
Postanowiłam pojechać do Bischofshofen, ponieważ strasznie było mi żal tych dwóch konkursów, kiedy byłam już tak blisko. A jednocześnie doszłam do wniosku, że skoro jestem sama, jadąc na konkursy w towarzystwie, to może nawet lepiej pobyć samą, będąc samą. Wieczór upłynął aktywnie na zakupie biletu samolotowego na poniedziałek (znów 200 euro do kosza - jak rok wcześniej), na sprawdzeniu połączeń do i z B'hofen oraz znalezieniu noclegu, co udało mi się (za radą Doktora) w Sankt Johann im Pongau - miasteczku sąsiednim, odległym od B'hofen o kilka minut jazdy pociągiem, gdzie zresztą Finowie mieszkali (a także Francuzi i Japończycy przynajmniej). Najpierw zresztą obdzwoniłam wszystkich znajomych z zapytaniem, czy nie mają miejsca. Pekka powiedział, że ich hotel jest pełen, a wie, bo dopiero co pytał na recepcji o zmianę pokoju, bo dwóch z jego zawodników dostało apartament małżeński - a w każdym razie z podwójnym łóżkiem *rotfl* Cóż, David i Manu chyba nie powinni mieć nic przeciwko :> Clas Brede Bråthen miałby okazję się wykazać tym, o czym tak pięknie mówił w wywiadzie: ogromną sympatią dla ludzi, którzy pracują dla skoków z własnej pasji, oraz o chęci odwdzięczenia się im - ale jak zadzwoniłam, to akurat spożywał kolację (bo z tła dobiegał szczęk naczyń i sztućców) i kazał zadzwonić za pół godziny, a do tego czasu sprawa była już załatwiona. Uderzyłam w końcu do Doktora, który dowiedział się, że być może w ich hotelu byłby pokój, ale za jakieś... eee... nawet nie pamiętam ceny - w każdym razie była nie do przyjęcia. W ramach ostateczności Doktor składał mi nieprzystojne propozycje, ale tych nie będę powtarzać, bo prosił o nierozgłaszanie :P Ostatecznie znalazłam lokum przez neta, zadzwoniłam i załatwiłam. Położyłam się spać mocno podniecona, gdzieś w nocy wróciła Sonja, a rankiem wstałam, spakowałam się do końca i poszłam na pociąg, pożegnawszy się z Sonją.
Nieco strachu przeżyłam, ponieważ nasz pociąg do Swarzach był opóźniony, a tam miałam przesiadkę na kolejny - okazało się jednak, że inni ludzie mieli znacznie więcej strachu, ponieważ tamten pociąg jechał gdzieś do Niemiec i gdyby im uciekł, mieliby znacznie bardziej przechlapane niż ja. Pociąg jednak poczekał i za chwilę już wysiadłam w Sankt Johann :) Było milutko, cichutko, moja kwaterka zaraz niedaleko dworca. Pobiegłam tam, rozpakowałam się, ochłonęłam chwilę i dalej zbierać się do Bischofshofen :D Musiałam przecierpieć pół godziny, ponieważ okazało się, że pociąg, który miał jechać, w weekendy nie jeździ -_-' Udało mi się za to obsłużyć automat biletowy, choć w dalszym ciągu nie wiem, czemu nie chciał czytać mojej karty VISA, a MasterCard owszem, choć nie jestem pewna, czy dobry podałam PIN :| (MasterCard nie używam, więc PINu zwykle nie pamiętam...) Byłam w Sankt Johann naprawdę wcześnie, bo około 12, i miałam pewność, że swobodnie zdążę na skoki - a tu mi Elken przysyła sms-a, że treningi są o 13, a o 13.45 kwalki :/ Cóż, musiałam je przeboleć - tak samo jak musiałam iść coś zjeść, bo od bardzo skromnego śniadania nic nie jadłam. Drogę z dworca do media center pamiętałm bez problemu, a po prawdzie okazało się, że to za rogiem -_-' Pierwsze, do czego zaszłam, to bufet, gdzie poratowano mnie lokalną specjalnością, która wyglądała jak wielka kluska w małej ilości sosu. Do tej pory nie wiem, co to było: chyba rzeczywiście jakaś kluska, z ciasta zmielonego z podrobami? Tak czy owak, było bardzo smaczne :D Tak pożywiona zapakowałam się i wyruszyłam na skocznię - z nową energią i świeżo nabytą świadomością, że kwalifikacja jeszcze się nie zaczęła :) Z całych emocji zapomniałam aparatu i musiałam się cofać, a shuttle auto (już nie bus, bo w tym roku za transport robiły osobowe Subaru) odjechało. Nic to, wsiadłam do następnego, a ze mną jakiś pan, który poprosił, by zawieźć go do progu. Tym razem siedziałam cichutko jak myszka i się nie odzywałam, więc i mnie na ten Schanzentisch zawieziono :> Spotkałam tam nowo zapoznaną koleżanką Alice i wspólnie zachwycałyśmy się przelatującymi nam nad głowami skoczkami oraz usiłowałyśmy robić im zdjęcia w locie :D Łazili w tę i we wtę najróżniejsi ludkowie... W każdym razie przyjazd do Bischofshofen okazał się naprawdę dobrym pomysłem, albowiem po raz pierwszy od dawna Walter odwzajemnił mój uśmiech, a ja czułam, jakby spadł ze mnie wielki ciężar i jakby słońce znów wyjrzało. Wierzcie mi, to nie jest nic miłego, kiedy człowiek, którego uwielbiasz i który zawsze darzył cię sympatią, nagle przestaje to robić. Zwłaszcza jeśli jest to Dyrektor Pucharu Świata w skokach narciarskich... Kolejną osobą, która się do mnie uśmiechnęła, był... Sven Hannawald. Stoję tam i robię zdjęcia, widzę gościa, który wygląda jak Sven, cykam szybko zdjęcie, uśmiecham się do niego, bo już na mnie patrzył... a on uśmiecha się do mnie. Jakie to było miłe :) Przez cały czas zastanawiałam się, czy to był w ogóle Hanni, ale kiedy później przyjrzałam się zdjęciu, nie mogłam mieć wątpliwości. Któż się jeszcze do mnie uśmiechał? Oczywiście Jernej, oczywiście Clas BB - i być może inni też. W którymś momencie zaczęłam zastanawiać się, jak by tu zejść na dół - bo wszyscy skoczkowie już poszli na górę - więc skierowano mnie do wyciągu. Przeszłam więc sobie wzdłuż domków skoczków, usiłując nie gapić się do okien (kto wie, co mogłabym tam zobaczyć?), napotkałam popalającego po kątach Roberto Cecona, a jak doszłam do wyciągu, okazało się, że to świetne miejsce do robienia zdjęć, bo widać i wyciąg, i wioskę, i w ogóle nikogo innego nie ma *ok* Zostałam tam, cykałam fotki i no nic szczególnego poza tym, kiedy zaś kwalifikacja dobiegła końca i wszyscy wrócili na górę, ja zjechałam tym strasznym wyciągiem w dół (bardzo w dół!) i udałam się do zagrody dziennikarskiej w oczekiwaniu na konkurs, a czekać długo na szczęście nie musiałam.
Cóż pisać o konkursie? Widzieliście w telewizorach. Ładny był, a wygrał najlepszy. Schlieri, który w kwalifikacjach zasadził nowy rekord skoczni 145 m, w konkursie poległ i znalazł się daleko za podium. Morgi jeszcze w pierwszej serii pokazywał pazurki, ale w drugiej poległ. Mój Janne zdeklasował rywali, oddał dwa najdalsze skoki konkursu i wygrał z przewagą 11 punktów nad Morgim oraz ponad 25 nad Schlierim, i objął zdecydowane prowadzenie w klasyfikacji Turnieju. Pierwszą serię obserwowałam z zagrody i robiłam zdjęcia, jednak z uwagi na ciemno i zimno, zaczęły się już rozmazywać, więc dałam sobie spokój i drugą serię przesiedziałam na barierce na tyłach. Tak czy inaczej: w 42-gim konkursie Pucharu Świata, oglądanym przeze mnie na żywo, doczekałam się zwycięstwa mojego ulubieńca i niezmiennego faworyta od lat dziesięciu, Janne Ahonena. To było niesamowite uczucie, choć i tak sądzę, że zbyt długo przyszło mi na nie czekać, no ale mniejsza już o moje odczucia - choć wyznam, że po jego drugim skoku sama skakałam z radości, a później w media center wszystkim o tym opowiadałam (znaczy się o zwycięstwie live). Janne po dwóch latach znów stał na najwyższym stopniu podium, zrównał się z Jensem Weissflogiem w ilości zwycięstw PŚ (33) i był na dobrej drodze, by wyprzedzić go w ilości zwycięstw Turnieju. To było przede wszystkim moralne zwycięstwo - siła Austriaków, którzy od początku sezonu rządzili, została złamana, a uczynił to właśnie Janne. Okej, widzę, że zaczynam wpadać w górnolotny ton. Zresztą mnie tam nie interesowało, że Janne pokonał Austriaków, tylko że wygrał. Porobiłam zdjęcia podium i jemu samemu, a potem udałam się do media center znajomą drogą przez łąkę, w uszach wciąż mając rozbrzmiewające na skoczni "I'll Find My Way Home" Vangelisa, którą to piosenkę uwielbiam. Do sali konferencyjnej dotarłam znów jako pierwsza i nawet światła tam nie było, ale co to komu przeszkadza? Posiedziałam tam w ciszy i spokoju, pozgrywałam zdjęcia... Konferencja zaczęła się, kiedy się zaczęła. Jako że wszyscy zadawali pytania Janne, ja tym razem zadałam pytanie Morgiemu, bo mi go było żal. Czy ja już wspominałam, że bardzo lubię tego chłopaka? Jest miły i kulturalny, sympatyczny i pozytywny. I znów się do mnie uśmiechał. I nie miał Janne za złe, że prawie go skasował po drugim skoku :> (Notabene mnie zawsze zaskakuje refleks skoczków, kiedy objawia się gdzieś indziej niż na progu skoczni - Morgi uskoczył przed pędzącym w jego kierunku Janne, zaś Sigurd przeskoczył swoją własną nartę po upadku w Trondheim.) I mówił takie miłe słowa na temat Janne - i komu jak komu, ale jemu wierzę. Trzecim tego dnia był Simon Ammann, który oddał wspaniały skok w drugiej serii i awansował z miejsca osiemnastego. Konferencja długa nie była (one nigdy nie są długie), zaś po niej Janne został osaczony przez rodzimych dziennikarzy i długo odpowiadał na nich pytania, a ja już tylko robiłam zdjęcia.
Pracę w media center zakończyłam tuż po 21, ale spóźniłam się z transportem, bo okazało się, że biuro transportowe pracuje właśnie do 21 :/ Cóż, musiałam wrócić pociągiem - a na szczęście zaraz jechał. I ponownie udało mi się obsłużyć automat biletowy - jestem wielka. W domu długo nie pociągnęłam, bo i nie było z czym, tylko zaraz poszłam spać, bo nazajutrz wszystko się miało rozstrzygnąć... A kiedy już się kładłam spać, zadzwonił Doktor i pyta, czy wpadnę do nich "na piwo i tańce". Finowie mieszkali jakieś 100 m od mojego lokum, więc daleko bym nie miała, ale naprawdę nie byłam już w stanie.
Nazajutrz, a więc w niedzielę 6. stycznia, wstać musiałam wcześnie, bo śniadanie było tylko do 9.30 - więc potem siedziałam w media center trzy godziny, zanim się cokolwiek zaczęło. Po drodze jednak nabyłam bilet na jutro do München Flughafen i pogadałam sobie z panem w kasie na temat skoków, Turnieju, Finlandii i Finów. Tutaj warto wspomnieć, że mój beznadziejny niemiecki - jak zawsze - pod wpływem okoliczności i praktyki pozwalał mi samodzielnie załatwiać sprawy, gdy zaszła potrzeba. To mnie cieszy, bo nie po to człowiek uczy się w wielkich mękach 8 lat, by potem nie mieć żadnego pożytku. Jadąc na skocznię, tym razem sama oznajmiłam panu kierowcy jak gdyby nigdy nic, że chcę na Schanzentisch (czy też pod), a później ustawiłam się pod wyciągiem i cykałam tam zdjęcia. Pogoda była pod psem, już rano nad Bischofshofen wisiała ciemna chmura, a jak siedziałam w media center, lunęło. Później trochę przestało, a potem znów zaczęło :/ Ciekawsze rzeczy działy się wszakże w wiosce skoczków, do której wgląd ze swego miejsca miałam. Za Janne Ahonenem biegały trzy kamery, dokądkolwiek się ruszył, ale przyjmował to ze swoim stoickim spokojem. Norwegowie grali w siatkówkę i wyglądali bardzo pociesznie. Hanni pogadywał sobie z Kojem. Jørgen kręcił się koło Andersika. Austriacy ćwiczyli odbicie z pomocą deskorolki. Co jakiś czas któryś kursował do kibelka, który stał obok mnie (więc mogłam trochę zdjęć porobić z bliskiej odległości). W tę i we wtę łazili jacyś oficjele czy inne VIPy, wszyscy w takich samych beżowych kurtkach. Łaził też Walter i jego rodzina, a także Pan Ryba. Troszkę pogadałam sobie z Karim Ylianttilą oraz Doktorem - ale niewiele, bo przyszedł Horst Nilgen, ten od mediów w FISie, i nawet nie przeprosiwszy, zaczął zagadywać Doktora. Później Norwegowie wzięli się za treningi na sucho - a brał w tym udział cały sztab szkoleniowy: wszyscy trzej trenerzy i fizjoł Anssi - a ludzie cykali zdjęcia w niemym podziwie. Przestałam tam całą kwalifikację, o wynikach słysząc jedynie z dołu od pana komentatora na skoczni - a był to na nieszczęście ten sam komentator co w roku ubiegłym, dla którego Jacobsen wciąż był Jacobsonem, Pettersen - Petersonem, a Tochimoto - Tokimoto. Mnie osobiście skręcało, bo uważam, że nazwa własna człowieka jest sprawą niezwykle ważną i na odpowiedni szacunek zasługującą. Ja nie wiem, czy ten człowiek robi to specjalnie? Jak można Jacobsen czytać Jacobson??? Janne i Schlieri opuścili kwalki - co było do przewidzenia. Ja zaś opuściłam swoje stanowisko, kiedy już wszyscy przeszli, a do konkursu też nie było daleko.
Tym razem ustawiłam się w zagrodzie dziennikarskiej między ekipą fińską a norweską, bo chciałam mieć dobry punkt do robienia zdjęć, a jak by nie patrzeć, Finowie i Norwegowie interesują mnie w tych skokach najbardziej. (No i Francuzi, ale za nimi żadni dziennikarze nie jeżdżą.) Niina przyprowadzała każdego Fina do dziennikarzy i kazała im się wypowiadać. Może warto nakreślić, kim jest Niina. Otóż Niina Pirskanen jest w sekcji skoków sekretarzem oraz szefem marketingu - podczas konkursów pełni także funcję fińskiego Jørgena, czyli pośredniczy w medialnych sprawach reprezentantów. Niina to ta miała pani, która przymusiła Mattiego do wywiadu w Ruce :DDD Norwescy dziennikarze zapytywali ją, czy nie miałaby ochoty pracować dla Norweskiego Związku Narciarskiego. Kiedy zapytałam, czy mają jakieś problemy z Jørgenem, pan Nor odparł, że Jørgen nie jest taki miły i im nie przyprowadza skoczków na pogadankę, hehe. Tak w ogóle to muszę się Wam przyznać, że z norweskimi dziennikarzami usiłowałam rozmawiać w ich języku *krzyk* Nie wiem, co mnie napadło - zwłaszcza że znam ledwo kilka wyrazów :| Cóż. W gruncie rzeczy to chyba usiłowałam powiedzieć, że nie mówię på norsk. Każdemu czasem coś odbije. A wracając jeszcze do Jørgena - trzeba mu przyznać, że podczas Turnieju wyglądał bardzo szykownie. Jørgen znów sobie skrócił włosy, a nowa fryzura naprawdę mu pasuje. Kręcił się z Anderszem, kiedy tylko mógł, i znów robił mu masę zdjęć, i jeszcze kazał pozować. Co za człowiek...
Nareszcie zaczął się konkurs, a pogoda wcale się nie polepszała - co widzieliście na pewno dokładnie w telewizorach. I pewnie znacznie bardziej się emocjonowaliście niż ja na skoczni. Ja się cieszyłam z dobrego skoku Andersika, no i z prowadzenia Janne. Warunki były właściwie fatalne - a lista ludzi z czołówki, którzy pospadali w klasyfikacji, długa. Wiadomo, w takich warunkach wszystko może się zdarzyć - ale wierzyłam, że Janne sobie poradzi. W formie, w jakiej był - nawet bardziej psychicznej niż fizycznej - nie straszne mu były deszcze i wiatr. Schlieri wyleciał z konkursu już na półmetku i mógł się pożegnać z wygraną - ale tak naprawdę szanse stracił w momencie, gdy Janne doszedł do formy. Morgi też miał dużą stratę, choć w II serii walczył mimo wszystko. Janne jednak pokazał klasę mistrza i wygrał konkurs, i wygrał Turniej, i był po prostu Najlepszy. To zwycięstwo, które przyszło mu w tak trudnych warunkach, było miażdżące. Paradoksalnie, uważam, że warunki mu pomogły: w tym sensie, że wyeliminowały jego rywali. Janne jest jednym z najcięższych skoczków w stawce PŚ, więc na mokrym rozbiegu stracił najmniej, a takie piórka jak Schlieri niestety nie miały szans. No ale dla dramaturgii i patosu można mówić, że Janne wygrał pomimo fatalnej pogody :]
Wygrał więc, za sobą mając Bardala i Morgiego w konkursie, a Morgiego i Michiego Neumayera w generalce Turnieju. Stał tam na podium, a oczy mu się błyszczały. Na dokładkę dostał auto (z którego wcale zadowolony nie był i wcale go pewnie nie weźmie) oraz wycieczkę rodzinną do hotelu (z której cieszył się znacznie bardziej). Ważniejsze natomiast - co wszyscy podkreślali już setki razy przez te ostatnie dni - odniósł historyczne zwycięstwo, bo triumfował w klasyfikacji turniejowej po raz piąty. Trzeba było czekać 14 lat, by ktoś pobił rekord Jensa Weissfloga - ile trzeba będzie czekać, aż ktoś pobije Janne? Może tyle samo, może krócej albo dłużej. Nieważne. Pokazał, że choć na Turniej nie przyjechał raczej w roli faworyta, jest w stanie w sprzyjających okolicznościach wznieść się na same wyżyny. Jego skoki były tym piękniejsze, że oddawał je z tą "pewnością siebie" (itseluottamuus), o której zawsze tyle mówił. On zmiażdżył rywali - i to jest piękne.
Wszystko ułożyło się według "mojego scenariusza", który powstał w Innsbrucku. Odetchnęłam z ulgą, że tym razem pecha Janne nie przyniosłam - może po 10 latach (nie)szczęście się odwróci? A może po prostu Turniej jest wyjątkiem, na którym dla odmiany przynoszę szczęście swoim ulubieńcom? (Patrz: Anders Jacobsen rok wcześniej.) Nieważne. Cieszyłam się, że mogłam tam być, bo przecież Janne Ahonen, jak napisałam, jest od dziesięciu lat moim Numerem Jeden w skokach narciarskich, jestem za nim zawsze i wszędzie i nieodmiennie życzę mu powodzenia. Być w Bischofshofen w takiej chwili - to było coś wielkiego. Z drugiej strony aż trudno mi uwierzyć, że to się rzeczywiście stało i że tam byłam. Całkiem możliwe, że istotnie zbyt długo musiałam czekać na jego triumfy...
Jeszcze jako małą ciekawostkę można podać - za co podziękowania za autora komentarza na snc - że Janne tak naprawdę, jako jedyny w historii, wygrał cztery Turnieje Czterech Skoczni... i jeden Turniej Trzech Skoczni. To jest w tym wszystkim najlepsze, a Janne wie, w jakim stylu pobijać rekordy :P Poprzedni Turniej wygrał ex aequo z Jakubem Jandą, co się nie zdarzyło nigdy wcześniej :P I nawet jeśli ktoś kiedyś wygra sześć Turniejów, nigdy nie pobije tego swoistego rekordu Janne Ahonena :PPP
Na konferencji nic ciekawego się nie działo, zadałam całe jedno pytanie o dedykację tego zwycięstwa, na które Janne odparł, że zbyt wcześnie na dedykacje - a drugiego już z wrażenia zapomniałam, natomiast podpytałam o następne cele już po konferencji, gdy Janne otoczony wianuszkiem fińskich dziennikarzy cierpliwie spełniał ten może mniej przyjemny obowiązek. Ale chyba nie miał nic przeciwko - w takich chwilach rzadko się ma. Kiedy podpuszczali go, czy uważa się za najlepszego skoczka wszechczasów, bo i takim już go zaczęto obwoływać, był zdumiony i odparł, że nie, że Matti Nykänen ma wciąż na koncie więcej sukcesów i to takich, których jemu nigdy nie uda się osiągnąć (medale olimpijskie). Faktem jest natomiast, że w sondażu, jaki przeprowadził dziennik Iltalehti, Finowie wybrali właśnie Janne najlepszym skoczkiem...
Robota była skończona, zdjęcia wysłane, niusy napisane - więc szybko pociągiem do domu i pakować się, bo dnia następnego podróż do domu. Postaram się, żeby ten akapit był możliwie najkrótszy, ponieważ samo wspomnienie tej podróży przyprawia mnie o mdłości. Pociąg do Monachium miałam o 7.58, na lotnisko dotarłam o czasie i żadnych problemów nie było. Samolot do Kopenhagi był lekko opóźniony, ale na przesiadkę miałam dość czasu. Z Kopenhagi miałam lecieć do Helsinek. Idę na terminal i szukam swojego lotu, i nie mogę go znaleźć. Nieco zaniepokojona poszłam do transfer center, gdzie powiedziano mi, że lot został odwołany. Była to dla mnie katastrofa, ponieważ tym samym uciekał mi ostatni pociąg do Kuopio. Przerezerwowano mi bilety na lot przez Sztokholm, a ja już byłam kompletnie obojętna i liczyć mogłam jedynie na ostatni lot do Kuopio przed północą. Samolot do Sztokholmu był opóźniony, tak samo jak ten do Helsinek, w związku z czym byłam na miejscu po 21. Okazało się, że bagaż nie doleciał - i nie tylko mój, ale w ogóle wszystkich tych "przerezerwowanych" ludzi. Zupełnie beznamiętnie złożyłam zawiadomienie i pobiegłam do biura SASu. To nastąpiła katastrofa II, ponieważ biuro SASu było już nieczynne - a ja liczyłam, że może uda mi się poprzez nich załatwić bilet na ten wieczorny lot (notabene Finnairu) po jakiejś logicznej cenie. Ostatnie, co mi zostało, to iść do biura Finnairu i pytać o ceny biletów. Niestety, życzyli sobie za lot 170 euro i nic nie byli w stanie dla mnie zrobić. Wyszłam stamtąd, usiadłam na ławce i się rozpłakałam.
Jest to nieco fascynujące, ponieważ ostatni raz płakałam chyba po konkursie drużynowym w Salt Lake City, w 2002. Tym razem po prostu byłam tak wszystkim zmęczona, a do tego zła, że VITTU VITTU PERRRKELE!!! znów przytrafia mi się coś takiego - że płakać miałam ochotę już w Kopenhadze. Nienawidzę podróżować. Jestem Rakiem, moje miejsce jest w domu. Za każdym razem coś nie wyjdzie i za każdym razem muszę się albo stresować, albo właśnie cierpieć. To jest tak cholernie wkurzające - i jedyny sposób, żeby tego uniknąć, to w ogóle nie ruszać się z domu. I jest to przede wszystkim męczące - bo nie ma lotów bezpośrednich, bo trzeba latać z przesiadkami, bo trzeba dojeżdżać do lotnisk i z nich także. A loty bezpośrednie kosztują często tyle, że po prostu nie mogę tyle wydawać! Mocno wierzę, że kiedyś uda się opracować teleportację, dzięki której człowiek będzie się mógł przenosić z miejsca na miejsce błyskawicznie. Bo przy użyciu jakiegokolwiek środka transportu to trwa za długo. A niby jesteśmy w XXI wieku. Kiedy sobie teraz sprawdzałam loty na Planicę, okazało się nagle, że Finnair na czas zimy obciął loty do Ljubljany i lata tylko raz w tygodniu. Człowiek ma ochotę wyć i zarzynać. Oczywiście, chciałam mieszkać w Finlandii, to mam: wszędzie daleko. Ale chyba kiedyś powiem, Janne Ahonenowi, co musiałam wycierpieć, żeby zobaczyć jego zwycięstwo - podczas gdy on leciał sobie bezpośrednim lotem z Monachium do Helsinek. A jak mi ktoś powie, że przecież było warto, to chyba dam po gębie.
Musiałam jechać - tak tak - znienawidzonym nocnym autobusem o 1.20 i być w Kuopio o 7.20. Czyli najpierw siedziałam jak warzywo do godziny wskazanej, a potem usiłowałam pospać w drodze, co mi się nawet trochę udało, ponieważ ostatnie miejsca znów były wolne i mogłam się wyciągnąć. Tak czy owak, po dostaniu się do domu zadzwoniłam do szefa i powiedziałam, że po dobie spędzonej w podróży nie jestem w stanie iść do pracy. Nie było to miłe ani dla szefa, ani tym bardziej dla mnie. Ja im przynoszę tyle problemów tymi swoimi częstymi wyjazdami na skoki - druga pani doktor była od początku roku zupełnie sama, a na naszym oddziale jest roboty więcej niż dla dwóch lekarzy... Tak więc wyrzuty sumienia były jak zawsze straszne - i doszłam do wniosku, że od teraz będę przykładem pracownika i nawet na MŚL do Oberstdorfu nie jadę (choć planowałam wcześniej), bo i tak przyjdzie mi znów wciąż kilka dni wolnego w marcu: na Nordica i Planicę. Bagaż natomiast przywieźli mi we wtorek pod wieczór i było cool.
Napisałam, że wszystko ma swoją cenę - i nie chodzi mi nawet o te perypetie powrotne. Podczas wyjazdu na Turniej kompletnie rozsypała się moja znajomość z Sonją i Caroli. Z szacunku dla nich nie zamierzam się tutaj wdawać w szczegóły. Nie okazałam się najwidoczniej odpowiednim towarzystwem dla Sonji ani też nigdy nie zamierzałam zmuszać nikogo do przebywania ze mną. Każdy ma prawo bawić się, z kim chce - niemniej jednak było mi bardzo przykro z tego powodu, że przyjechałyśmy na Turniej razem, a czasu nie spędzałyśmy z sobą pod koniec w ogóle. Cholernie przykro. Natomiast zupełnie nie rozumiem, jak można mieć do mnie pretensje o fakt, że pojechałam do Bischofshofen. Jak napisałam wcześniej, byłam jedyną osobą, która o B'hofen mówiła od początku, a zrezygnowałam tylko dlatego, że reszta miała nie jechać. Zresztą o wyjeździe na ostatnie konkursy w dużej mierze zadecydował fakt "przyzwyczajenia się do samotności". Jak wspomniałam: skoro byłam notabene sama, choć przyjechałam na zawody w towarzystwie, równie dobrze mogłam być sama z własnego wyboru. A jak mi ktoś mówi, że nie może gdzieś jechać, to mu wierzę, że nagle mu się nie odwidzi i nie stwierdzi, że jednak może. To świadczy o szacunku dla drugiego człowieka. Co będzie w przyszłości - zobaczymy. Słodycz Turniejowych wyników została zaprawiona solą podróży i goryczą stosunków - i tego nic nie zmieni. A ja, jak napisałam, na razie robię sobie odpoczynek od zawodów. Do marca!
[ WSPOMNIENIE 22 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 24 ]