1 - Janne on paras
2 - w Kranju nie ma taksówek
3 - żeby zobaczyć urżniętego skoczka, wcale nie trzeba iść do Morskiego Oka, Papa Joe czy nawet Puijonsarvi
4 - mimo to Janne on paras
5 - NIENAWIDZĘ PODRÓŻOWAĆ
Skończył się sezon, więc pora napisać ostatni wspominek - zwłaszcza że jutro Wielkanoc, a ja wtedy siedzę na dyżurze. (Na zasadzie: ktoś dyżuruje, żeby świętować mógł ktoś.) To powyższe nie jest spisem zawartości, a raczej zbiorczym podsumowaniem czy też może najważniejszymi wnioskami z wyjazdu do Planicy. Albo i nie.
Rok temu nie pojechałam na loty, bo byłam na Nordicu i w ogóle nie miałam możliwości przedłużenia urlopu, bo na oddziale ostrym w zasadzie nie ma o tym mowy. Jedyne, czym mnie cieszyła moja nieobecność, to dominacja Adama Małysza - niemniej jednak serce mi się wyrywało do Sonji, do skoczków, do lotów i dobrej zabawy. Wyjazd tegoroczny to była pod pewnymi względami katastrofa, albowiem okazało się, że pomimo obecności znajomych będę tam tak naprawdę sama, a jako że wiele razy wspominałam, że w wyjazdach na skoki liczy się w pierwszym rzędzie towarzystwo, możecie sobie wyobrazić, co czułam przed tym wypadem. Jestem prawie pewna, że gdybym nie zaplanowała Planicy znacznie wcześniej, w ogóle bym nie pojechała. Choć prawie robi czasem wielką różnicę. Jechałam więc w poważnym przygnębieniu i pełna obaw - choć po kilku dniach tego smęcenia, doszłam do wniosku, że mając takie nastawienie, mogę się jedynie pozytywnie rozczarować.
Przygody podróży zaczęły się już rano we czwartek, ledwo wyszłam za próg domu. Wracałam się do mieszkania dwa razy: najpierw spod czekającej taksówki po zapomniane rękawiczki, potem - już z jadącej taksówki - po portfel. Są na to dwa wyjaśnienia: wczesna pora (musiałam wstać przed 6) oraz wyżej wspomniane przygnębienie (które obniża koncentrację). Wolę nie myśleć, co pozostali podróżni o mnie sądzili... [Bo mamy tutaj w Kuopio taki motyw, że o ile jazda na lotnisko - 17 km od centrum, w niejakiej Toivali - kosztuje coś 30 euro, o tyle jest możliwość jechania "taksówką zbiorczą", na którą składa się zamówienie odpowiednio wcześniej i która kosztuje bodaj 18 euro.] Byliśmy ciut opóźnieni przez te moje manewry, no ale 5 minut to nie jest żaden problem. Na lotnisku, mimo wczesnej pory (samolot miałam 7.30), masa ludu, a zwłaszcza... psychiatrów, którzy lecieli do Helsinek na sympozjum psychiatryczne. Ponoć nawet zostałam wypatrzona przez znajomych z pracy. Ja się w każdym razie nie rozglądałam, tylko siadłam w kącie i skołatane nerwy uspokajałam - płacząc w duchu nad tak fatalnym rozpoczęciem podróży oraz śmiejąc się z takiego nonsensu. Potem jeszcze okazało się, że samolot wcześniejszy został odwołany, w związku z czym tym naszym leciało dwa razy więcej ludzi - a w każdym razie chciałoby, tylko że miejsc nie wystarczyło. Byłam lekko otępiała niedostateczną ilością snu, więc jedynie sobie muzyczki posłuchałam z mp3 i pogrzałam na słoneczku, a zaraz byliśmy w stolicy. Potem miałam lot do Ljubljany, który na wstępie był opóźniony. W autobusie do samolotu wypatrzyłam najpierw jednego oficjela z Hiihtoliitto, potem Niinę i Ilkkę Tiilikainena, a potem jeszcze Kojonkoskiego :D Śmiałam się, że pół Hiihtoliitto ze mną leci - ale brakowało Janne Marvaili, więc to mniej fajne pół. Natomiast zupełnie wesoło zrobiło się, kiedy już z autobusu zaczęliśmy się pakować do samolotu - odwracam głowę, a tam Janne Ahonen. Lekko mnie zamurowało, ale Janne nawet nie raczył się przywitać, choć mnie widział, więc nie było się czym podniecać. Lecieli z nami także Tami Kiuru oraz jego małżonka. Podróż do Ljubljany minęła bez większych emocji, trochę nami fajnie rzucało już nad Słowenią (albo Austrią - czy co tam jest na północ od Słowenii), opóźnienia mieliśmy, ile mieliśmy (pół godziny?), i trochę się stresowałam, czy zdążę na autobus do Kranja. Czekając na bagaże, odważyłam się zapytać Niiny, czy mają do Kranjskiej Gory jakiś organizacyjny transport może, ale dowiedziałam się tyle, że Hiihtoliitto jedzie do Bledu (nie wiem, jak to się odmienia; miejscowość w każdym razie nazywa się Bled i leży jakieś 30-35 kilometrów od Kranjskiej Gory) i jedynie Janne ma transport do Kranjskiej. Koniec. A, i że mogę zapytać Koja. Koja nie ważyłam się pytać, bo to burżuj i w dodatku Norów trenuje. W każdym razie musiałam jechać autobusem do Kranja, a potem do Kranjskiej Gory, ech - a mówią, że Finowie to taki życzliwy i pomocny naród... W Słowenii przepiękna pogoda. Wiosna na całego, cudne słońce, bardzo ciepło, śniegu zero. Zaraz rozdziałam się do tiszerta i tak siedziałam już do Kranjskiej Gory. Podróż minęła bez przeszkód, zajechałam do Kranjskiej punktualnie koło 14.30 - tam trochę śniegu jeszcze gdzieniegdzie polegiwało (nędzne resztki), no i było odpowiednio chłodniej, bo to bardziej góry (jak zresztą nazwa wskazuje), więc przyodziałam się w sweter i udałam na poszukiwanie kwatery, która okazała się leżeć jakieś 400 m od przystanku.
W tym momencie warto trochę nakreślić topografię okolicy. Kranjska Gora ma od krańca do krańca jakiś kilometr. Inaczej: Porentov Dom, hostel, w którym się kwaterowałam, leży na samych obrzeżach, a do centrum jest pół kilometra. Piknie. Kwatera jako taka, pokoik milutki, cicho i spokojnie. Od razu zapłaciłam za pobyt - przy okazji tłumacząc się, czemu jestem sama, skoro rezerwowałam dla dwóch osób. [Miałam mieszkać z Sonją. Sonja miała zająć się noclegami, a tu nagle na dwa tygodnie przed zawodami okazało się, że w domostwie, gdzie zawsze wynajmowała, mają już pełne. Cała Kranjska Gora porezerwowana. Jako że nie mogła nic znaleźć, poprosiła, bym ja też coś poszukała. Zgłosiłam się do centrum turystycznego i oni mi znaleźli pokoik w Porentov Dom. Jakoś w przeddzień wyjazdu mnie tknęło i napisałam do Sonji, czy ona będzie ze mną mieszkać, a w odpowiedzi dostałam, że znalazła sobie lokum...] Rozpakowałam się, wypięłam polar z kurtki (co mi się zdarzyło po raz pierwszy w historii wyjazdów na skoki zimowe), szalik rzuciłam na krzesło i udałam się spokojnie po akredytację. Miasto było jak wymarłe i cokolwiek zastanawiałam się nad tym zastanawiałam, ponieważ było po 15, więc teoretycznie wszyscy powinni świętować po kwalifikacjach, które odbyły się o 11 - tymczasem na ulicach naprawdę nikogo nie było. Połaziłam po miasteczku, kupiłam kilka pocztówek, rozejrzałam się po znajomych miejscach. Udałam się potem do centrum prasowego w Hotelu Kompas, akredytacji nie było, okazałam swoją FISowską i mnie przegnali z poziomu -2 na +2, gdzie akredytacje robiono. Ludzie byli trochę niezorientowani i musiałam im mówić, że tak, konferencje prasowe po zawodach odbywają się w sub presse center na skoczni, wobec czego ja muszę tam mieć także wejście. Później wróciłam sobie do głównej sali, usiadłam na krzesełku, popatrzyłam w telewizor, gdzie na żywo leciały skoki z Planicy. Hmm...
Okazało się, że kwalifikacja została z rana przełożona na 15.30, a to z powodu wiatru. A ja się o tym dowiedziałam przypadkiem w media center, bo nikt ze znajomych, którzy byli na miejscu, nie raczył mnie poinformować. Ponieważ skoczyło dopiero kilka sierotek, podjęłam decyzję, że jadę na skocznię - ale najpierw poprosiłam pana kierowcę, by zawiózł mnie na kwaterkę, skąd zabrałam kurtkę i szalik. Ostatecznie to dopiero połowa marca i nawet jeśli za dnia słońce praży na tyle, że można się opalać w tiszercie, o tyle w górach i pod wieczór wciąż jest zimno, a ja nie zwykłam lekceważyć temperatur i własnego zdrowia. Przyjechałam na skocznię, gdzie znalazła się owa żywa zawartość Kranjskiej Gory, a chłopcy skakali. Połaziłam trochę w tę i we wtę, porobiłam trochę zdjęć (zwłaszcza Davidowi Lazzaroniemu, który w pociągających pozach stał koło bramki; Mattiemu Hautamäkiemu, który długo prowadził; a także Andersowi z Jørgenem, ale to nie bardzo wyszło), chyba nawet wtedy nie spotykając nikogo znajomego. Nic szczególnego się nie działo, po kwalifikacji wróciłam do miasta, wymieniając sobie jeszcze raz akredytację, albowiem nie dostałam sektora press, tylko jakiś media guest, co mi nie odpowiadało. Zjadłam też pierwszy porządny posiłek tego dnia (w pizzerii), wypisując przy okazji kartkę do mamy, a potem wróciłam do pokoiku, gdzie przygotowałam się na imprezę w Papa Joe. No, mówić o przygotowaniach do imprezy to pewien eufemizm, bo tak naprawdę wcale nie miałam ochoty tam iść, ale postanowiłam zajść choć na chwilę. Wzięłam prysznic, przebrałam się, rozczesałam włosy i poszłam sobie na drinka. W drodze minął mnie jakiś truchtający Japończyk - a co ciekawe, wieczora następnego, kiedy już wracałam ze skoków, minął mnie inny truchtający Japończyk, więc całkiem możliwe, że ekipa mieszkała w hotelu Klass, który stoi naprzeciwko Porentov Dom. W Papa Joe odbywały się wybory Miss Ski Jumping - w tym roku wyjątkowo wcześniej - a w jury siedziała masa skoczków, których nawet zza tych tłumów nie widziałam. Widziałam za to masę lafirynd oraz generalnie masę młodych kobiet (i nie mam na myśli kandydatek do tytułu Miss Ski Jumping), głównie Polek i Niemek, i zastanowiłam się w którymś momencie, co ja tam w ogóle robię. Spotkałam w każdym razie Titę, z którą się zapoznałam dwa lata wcześniej, chwilkę pogadałyśmy. Wypatrzyłam także Sonję i Caroli, które wydawały się dobrze bawić. Wytrzymałam jakieś pół godziny ignorowania, wypiłam jednego drinka i poszłam do domu. Byłam dość mocno padnięta po podróży, a także przygnębiona (standard), zwłaszcza kiedy okazało się, że moja flaga fińska nie przetrwała podróży i się połamała :((( Moja suomenlippu, którą nabyłam 1. lutego 2002 podczas Salpausselän kisat i po kwadransie wystarałam się na nią o autograf Janne Ahonena - która towarzyszyła mi od tamtego czasu niemal we wszystkich wyjazdach :( Było mi bardzo przykro... ale może to był znak, że pora pożegnać i skoki, i Janne.
Noc przespałam spokojnie, a spałam ponad 10 godzin (dawno nie było tak dobrze). O poranku zjadłam śniadanie, wzięłam kompa i poszłam sobie do centrum prasowego, gdzie wysłałam zdjęcia. Potem połaziłam po mieście, posiliłam się w resturacji pensjonatu/hotelu Lipa - naleśniki z żurawiną, bardzo dobra rzecz, tylko okropnie słodka. Przy okazji prawie mi uszy odpadły, bo przy sąsiednim stoliku siedziało słoweńskie małżeństwo z dwojgiem dzieci, a chłopczyk uznał, że musi sprawdzić wytrzymałość wszystkich sztućców (oraz okolicznych klientów, którymi niestety byłam tylko ja), i przez większość czasu tłukł nożami o noże, a rodzice nie uznali za wskazane zwrócić mu uwagi. Żenada. Z drugiej zaś strony dobiegały rozmowy toczone przy barze i był na przykład jakiś pan, który chyba upierał się, że ma tu zarezerwowany 4-osobowy pokój na nazwisko Schlierenzauer. Eee... Po posiłku wróciłam na kwaterkę zabrać kurtkę i szalik, i rękawiczki, uczesać się i wyszykować - a potem pojechałam na skocznię. Pierwszy konkurs odbył się po południu i to było dobre - choć dla mnie akurat bez znaczenia, skoro byłam chyba jedyną osobą w Kranjskiej Gorze, która nie spędzała nocy na imprezach w Papa Joe.
Myślę, że śmiało mogę powiedzieć, że najzabawniejszym wydarzeniem tego dnia był Jørgen i jego szukanie dziewczyn. Było to tak, że do Planicy na okoliczność zakończenia sezonu zjechało spore grono małżonek, narzeczonych i bliskich przyjaciółek co poniektórych skoczków. Była Małyszowa i Żyłowa. Była Kiurowa. Była Berowa, Jacobsenowa, Bardalowa i Ljøkelsøyowa. Była Peterkowa i Piklowa. Była Schmittowa i Uhrmannowa. Chyba. Nie wszystkie pamiętam dokładnie, bo jedynie część widziałam na własne oczy, części w ogóle nie znam, a część słyszałam od pana komentatora na skoczni. No i kiedy dany zawodnik oddawał swój skok, to kobieta owego zawodnika stała na specjalnym miejscu (jak to było? Kiss and Fly?) i pokazywała ją kamera. Wszystko szło dobrze, ale schody się zrobiły, gdy doszło do Norwegów. Ja tak naprawdę o tym nic nie wiedziałam, ale na pewne aspekty międzyludzkie jestem mocno wyczulona, do tego nie ukrywam, że jestem naprawdę dobrym obserwatorem, mózgu mi nie brak i kiedy chcę, jestem w stanie złożyć jedno do drugiego. A przynajmniej w przypadku ludzi, którzy nie są mi obojętni. No więc było to tak, że trwa pierwsza seria, stoję sobie w sektorze prasowym, z jednej strony oglądam loty, z drugiej strony wypatruję skoczków, by robić im zdjęcia, kiedy nagle przechodzi Jørgen, z marsową miną i mocno kogoś wypatrując. Później przechodzi Walter, w podobnym wyglądzie i zachowaniu. Z miejsca uznałam, że szukają Martine od Bera i Brigitte od Andersza. I rzeczywiście szukali. Szukali ich całą pierwszą serię - niestety, bez rezultatu. Na ile się domyślam, życzeniem organizatorów było, by wszystkie panie i panny zostały uwzględnione w programie - była to rzecz oficjalna, więc nie dziwota, że zarówno Walter, jak i Jørgen byli tą kwestią zafrasowani i przejęci. W przerwie przeniosłam się z sektora prasowego do sektora okolicy podium, skąd skoki było widać trochę słabiej (zwłaszcza jak ktoś uparł się skakać 230 m), ale musiałam mieć miejsce do robienia zdjęć z dekoracji. Nikt ich za mnie nie mógł zrobić, a mój sprzęt jest, jaki jest. Gdzieś po drodze minęłam Martine - może trzeba jej było powiedzieć, że szuka jej pół skoczni, z Dyrektorem Pucharu Swiata oraz rzecznikiem prasowym reprezentacji Norwegii na czele? Zaczęła się w każdym razie druga seria, Jørgen i Walter w dalszym ciągu zafrasowani, ja ze śmiechu już ledwo mogę. Jørgen na tych swoich długich nogach łazi w tę i we wtę, wyciąga szyję i wypatruje po ludziach, no i nareszcie dojrzał Martine! Triumf pełen! Zawołał ją do swojego sektora, a tu ochrona nie chce wpuścić, bo Martine nie ma wejścia na tę strefę. Jørgen powiedział im parę słów do słuchu, których nie mogłam słyszeć, bo stałam jakieś 15 metrów dalej, ale których mogę się domyśleć: że to organizatorzy chcą, żeby ona tam była! Porządkowi byli twardzi, więc Jørgen oznajmił im, że idzie po Waltera i tak też zrobił - przybiegli zaraz z Walterem w podskokach, Walter powiedział im, co o nich myśli, i cały rozradowany zabrał Martine ze sobą. A ja byłam już popłakana ze śmiechu, zwłaszcza obserwując Jørgena kręcącego głową i rozkładającego z irytacją ręce. Biedna ta Martine, chyba zupełnie nie wiedziała, czego od niej chcą, i nawet skłonna była iść od strony wejścia prasowego, bo tam mogła się dostać - ale Jørgen był tak zdesperowany po godzinie poszukiwań, że nie puścił jej już od siebie na krok. No i tak oto luba Bjørna Einara Romørena stanęła na wyznaczonym miejscu, skąd obserwowała, jak jej lowelas oddaje swój skok, który zresztą pozwolił mu stanąć na podium. Nawiasem mówiąc, pasują do siebie - on fircyk, ona laleczka. Z wyglądu, to mam na myśli. Pasują do siebie prawie tak dobrze, jak Ber pasował z Danielem Forfangiem, ech to były czasy...
Zawody wygrał Gregor Schlierenzauer - no comment. Drugi był natomiast Janne Ahonen i to budzi uznanie. Janne chyba postanowił pozostać na podium klasyfikacji generalnej Pucharu Swiata, a po konkursie w Oslo miał ledwo 16 punktów przewagi nad Tomem Hilde. Na Velikance jednak Tomuś był niżej i Janne powiększył swoją przewagę, aczkolwiek wszystko miało się rozstrzygnąć dopiero w niedzielę. Konferencja była krótka i zwięzła, Jørgen chyba z konieczności zrobił Berowi jedno czy dwa zdjęcia, a poza tym był pochmurny - choć wyszczerzył się jak większość obecnych, kiedy pan prowadzący (szef media center?) uprzedził przebywających w sub presse center dziennikarzy, że o godzinie takiej a takiej na 5 minut zabraknie prądu i żeby się nie bali. To "don't be scared" zabrzmiało tak fajnie, że wszyscy się roześmiali. Potem było po wszystkim, ja się zabrałam do media center, pisać konferencję i wrzucać zdjęcia. Niusa z konferencji zamieściłam na stronie, a potem okazało się, że Sonja zrobiła to wcześniej. Chyba nie zazdroszczę redaktorowi naczelnemu, że ma na zawodach dwie redaktorki, które w żaden sposób się ze sobą nie komunikują...
Wróciłam na kwaterkę, po drodze mijając hotel Klass, który każdorazowo przywodził mi na myśl Clasa Brede Bråthena, którego widziałam jedynie przelotnie i to dopiero w połowie drugiej serii :P Wyglądał jak zawsze: gdzie ja jestem, kim ja jestem, co to za ludzie? Cóż, pewnie dopiero wstał po balowaniu w Papa Joe do rana :) Ja sama nie balowałam także w piątek, aczkolwiek w moim Porentov Dom bawiono się hucznie i cały budynek się trząsł. Na całe szczęście miałam ze sobą zatyczki do uszu, więc noc udało mi się przespać spokojnie - chociaż moja bateria w komórce dziwnym trafem była na wyczerpaniu, więc cokolwiek niepokoiłam się, czy nie rozładuje się w nocy i co z alarmem. Albowiem dnia następnego, w sobotę, konkurs był już o poranku, a seria próbna o 9...
Wstałam jakoś przed 7.30, zanim jeszcze budzik zadzwonił, komórkę wyłączyłam, bo mogłam się bez niej obejść - do pobudki niedzielnej. Pod Kompasem mogłam się nacieszyć radosnym o poranku obrazem wielkiej pani redaktor Skijumping.pl Lafiryndy oraz pana redaktora naczelnego wyżej wymienionego serwisu Tada, który wyglądał, jakby nosił za nią torby. Zresztą na skoczni też to mniej więcej tak wyglądało. Kiedyś miałam Tada za w miarę inteligentnego człowieka i na poziomie, ale widać lata robią swoje - ja w ogóle nie rozumiem, jak publicznie można się przyznawać do takiej osoby jak Lafirynda, nadskakiwać jej, niemal płaszczyć się przed nią i przede wszystkim mieć ją w redakcji swojego portalu. To jest żenada i dno kompletne. Ale cóż, nikt nigdy nie mówił, że Skijumping.pl to portal najwyższych lotów i na wysokim poziomie...
Na skocznię jechałam dłuuuuuuuuuugo, bo był korek, ale co tam. Do zawodów był jeszcze czas. Same zawody jak zawody: konkurs drużynowy. Drużynówki mimo wszystko są naprawdę fajne i lubię na nie jeździć - choć zawsze jest ten mankament, że Austriacy lubią je wygrywać, a co za dużo, to niezdrowo. Tym razem Austriacy odpadli z gry już po pierwszym skoku Martina Kocha, który lądował na buli. Nie dali się zresztą i w ostatniej próbie - Gregor vs Dżernej - wyprzedzili Słowenię i wskoczyli na trzecie miejsce. Buuuu! A mogło być takie pięknie - zwłaszcza że Jurij Tepes (mój nowy ulubieniec) oraz Robi Kranjec skakali naprawdę wybornie. Zawody wygrali Norwegowie (czemu mnie to nie dziwi?), zaś moi Finowie znów byli drudzy. Francuzi zajęli nędzne ósme miejsce, a przy ich skokach leciała melodia z 'Allo 'Allo :DDD Jak zawsze byłam zachwycona atmosferą zawodów w Planicy, która jest ciepła i serdeczna dla wszystkich startujących. Niezależnie od narodowości każdy zawodnik, lecący ponad długim zeskokiem Velikanki, dostaje doping - jedni mniejszy, drudzy większy, a każdy długi skok jest nagradzany odpowiednim uznaniem publiczności. Mogę też z całym przekonaniem powiedzieć, że uwielbiam pana komentatora ze skoczni w Planicy - choć go nie znam. To między innymi jego zasługa, że zabawa jest tak doskonała, albowiem to on właśnie nakręca widzów. No i odległości Finów podaje po fińsku - w dodatku przez te dwa lata nauczył się odpowiednio akcentować słowo "metriä" - metrów :D Jest po prostu super! W Planicy nie brak też innych ciekawych akcentów, jak na przykład Larisa (jakaś Miss Slovenia?), która w skąpym odzieniu i kozaczkach przed każdą serią robi "walk on the catwalk" z wielką tablicą informującą, jaka przed nami runda, a za podkład muzyczny ma "Sexbomb" czy właśnie "I'm too sexy". Na wstępie może mnie to nieco denerwowało, a potem szybko uznałam, że Larisa doskonale komponuje się z tymi zawodami.
Myślę, że najbardziej wzruszającym momentem tego dnia było pożegnanie Andreasa Widhölzla. Andi Widelec skakał w Pucharze Świata już wtedy, kiedy zaczęłam oglądać skoki. W sezonie 1999/2000 zajął drugą pozycję w klasyfikacji generalnej (o 15 punktów przed moim Janne), wygrywając sporo konkursów i między innymi Turniej Czterech Skoczni, za co byłam na niego niepomiernie zła, bo zwycięstwa życzyłam Martinowi Schmittowi. Andi był pierwszym ulubionym skoczkiem starszej z moich sióstr, a to za sprawą wytrzeszczonych oczu i czapki z rogami ;) No i teraz, po wielu latach, postanowił zakończyć swoją sportową karierę, a na skoczni w Planicy urządzono mu uroczyste pożegnanie. W przerwie konkursu Widelec oddał swój ostatni skok - na odległość 213,5 metra. Odległość sama w sobie była naprawdę dobra, ale to nie dlatego publiczność była w szoku, a dlatego, że przed tym skokiem Andi Goldberger, poproszony o prognozę, oznajmił, że Widelec skoczy 213,5 metra. Eee... W każdym razie wszyscy krewni i znajomi Widelca wyściskali go i wycałowali, sam zainteresowany dłuuuuuuuuugo rozdawał autografy i sam na pewno też był wzruszony. Jakiś czas temu usłyszałam, że przez te lata atmosfera pomiędzy zawodnikami w Pucharze Świata zmieniła się na lepsze - że teraz są bardziej ze sobą związani, lepiej się znają i nie trzymają się jedynie w obrębie własnej ekipy, jak miało to miejsce kiedyś. Patrząc na to pożegnanie Andiego Widelca (a także na niedzielne pożegnanie Tommiego Nikunena), można przyznać rację temu stwierdzeniu: w środowisku skokowym dokonały się zmiany w pozytywnym kierunku, a samo środowisko stało się bardziej ze sobą związane.
Po konkursie odbyła się konferencja. Austriaków reprezentował Martin Koch, Finów Jussi Hautamäki (choć pan prowadzący przedstawił go jako Mattiego, aż oburzona Tita krzyknęła na faceta, bo kto jak kto, ale Jussi to jej ulubiony skoczek), zaś Norwegów - Andersik :))) Znów nie działo się nic szczególnego, jedynie Tita zadała kilka pytań Jussiemu, a ktoś z sali zadał kilka pytać Martinowi. Jussi potwierdził, że na 99% kończy karierę sportową, a Martin przyznał, że spieprzył pierwszy skok. Andersika nikt o nic nie pytał, on sam siedział jakiś taki zamyślony, a nieszczególnie radosny - cóż, Jørgen nie pokazał się ani na chwilę, więc z czego się cieszyć? :P
Reszta dnia przebiegła w ten sam deseń - do miasta, do media center zrobić konferencję (tym razem oświadczyłam Sonji, że skoro ona nie robi, to ja robię), wrzucić zdjęcia, zjeść coś i iść spać. Choć to dopiero potem, bo przecież konkurs skończył się koło południa. Tym razem znów posiliłam się w Lipie, zamówiłam sobie gulasz, a jadłam go tak długo, aż do restauracji zdążyli przyjść Henio Stensrud z Roarem i panną (Roara chyba) i zamówili stolik na 5 osób. Cóż, nie wiem, kto był ich towarzystwem, bo wróciłam do siebie i już nie wychodziłam. Pod wieczór czułam się już zresztą dość źle, a to za sprawą pogody. Jak pisałam, w Słowenii była wiosna, a słońce grzało porządnie. Nawet jeśli od ziemi (i śniegu) ciągnęło chłodem, to słońce było bezlitosne, a ja łatwo opalam sobie głowę. Tego się nie czuje, ale jak wróciłam do media center i zobaczyłam się w lustrze... Olaboga, świeciłam piękną czerwienią ;> Nie było na to rady i właściwie mogłam się tego spodziewać - przecież dwa lata temu również wróciłam z Planicy z piękną opalenizną. Niemniej jednak pod wieczór mocno mi się kręciło w głowie, więc chyba dostałam lekkiego porażenia słonecznego. Mogłam mieć tylko nadzieję, że w niedzielę będzie lepiej.
W niedzielę odbywał się ostatni z trzech zaplanowanych na Planicę konkursów. Na skoczni znów nic nie wiało, a warto odnotować, że w Kranjskiej Gorze wiało straszliwie! Cuda. Pogoda natomiast była... wspaniała :] Pochmurno i mżyło :] Wierzcie mi, że pierwszy raz w życiu miałam wielką nadzieję, że na skokach nie będzie słońca - i spełniło mi się. Drugi dzień stania na słońcu skończyłby się dla mnie chyba udarem, a moja skóra chyba mi tego nie wybaczyła do końca życia. Tymczasem słońce najwyżej co jakiś czas prześwitywało zza welonu chmur, dla mnie nieszkodliwe, ale i tak obrzucane przeze mnie groźnym spojrzeniem, dopóki znów się nie schowało. Deszczyk najpierw mżył, potem kropił, momentami nawet padał, ale ja zakładałam kaptur tylko w ostateczności. To było dla mnie błogosławieństwo, bo twarz mnie piekła i bolała, a wraz z nią skóra głowy i szyja ;> Ach ach... Już wcześniej ostrzegłam Titę, że w niedzielę będę mieć do niej prośbę, więc kiedy przed konkursem podeszłam do niej z grzebieniem w dłoni, wiedziała, o co chodzi. Kiedy jestem na zawodach sama, występowanie w warkoczykach wiąże się z pewnym problemem: nie jestem w stanie zrobić sobie przedziałka z tyłu głowy, a wyglądać niechlujnie raczej nie wolę. W piątek i sobotę zaplotłam jeden warkocz, zawiązałam wszystkie wstążki naraz i kazałam innym zachodzić w głowę, czy ja fanka Słowenii, Norwegii czy Francji, hehe. W niedzielę jednak, na sam finał, musiałam mieć "odpowiednią" fryzurę, po której się mnie pamięta: moje dwa warkoczyki (mysie ogonki) z biało-niebieską kokardką na lewym i biało-czerwoną na prawym. Tak jak zaplotłam je pierwszy raz w listopadzie 2001 podczas inauguracji sezonu na Puijo... Tita zrobiła mi przedziałek, a resztą sama się zajęłam, przysiadłszy na deskach nieopodal i mając wszystkich w nosie. Zaplatałam je przecież po raz ostatni.
Po pierwszej serii prowadził znów Gregor, który ponownie odstawiał jakieś fajerwerki w stylu lądowanie powyżej 230 m. Mocni byli Norwegowie oraz Finowie - jakie to miłe na koniec sezonu. Po konkursie odbyło się uroczyste pożegnanie Tommiego Nikunena, który po sześciu latach pracy na stanowisku trenera głównego reprezentacji Finlandii postanowił zmienić pracodawcę (a w każdym razie zatrudnienie). Tommi zjechał na nartkach po zeskoku Velikanki i udało mu się to wcale dobrze. Ekipa czekała na niego na wybiegu z wielką płachtą: "Dziękujemy i przepraszamy" - na zapytanie dziennikarzy zwłaszcza o to "anteeksi", chłopaki odrzekli, że Tommi wie, o co chodzi. Tommi był wzruszony, wszyscy go obejmowali (łącznie z Walterem i Morgim, który się tam pałętał), no i w ogóle było miło. Jak pisałam już wcześniej: po odejściu Kojonkoskiego do Norwegów nie spodziewałam się, że jego następcę będę w stanie polubić choć w stopniu równym - a polubiłam go znacznie, znacznie bardziej... Gdzieś w przerwie konkursu udało mi się pogadać jeszcze z Marvailą, który powiedział, że urlop będzie miał jakoś w lecie dopiero... "co najmniej dwa tygodnie". Eee... chyba nie powstrzymałam się od uwagi, że dwa tygodnie to zdecydowanie za mało jak na urlop. Potem przyszła koleżanka Niiny i zabrała go, a ja wróciłam pod skocznię.
Ostatnie zawody sezonu 2007/2008 wygrał ponownie Gregor Schlierenzauer, za sobą mając Martina Kocha, który latać lubi, oraz Janne Happonena, który też jest mistrzem Velikanki, hehe. Trzeba przyznać, że obecność Havu na podium powitałam z większym entuzjazmem niż dwa lata temu, no ale Boski to Boski. Miszcz i w ogóle. Mój Janne był tym razem czwarty i tym samym zachował trzecią pozycję w klasyfikacji generalnej. Brawo! Naprawdę nie wydaje mi się, by jakikolwiek inny skoczek miał taką statystykę: osiem razy na podium Pucharu Świata na 16 lat występów. Hyvä Janne! Nawet jeśli mówi, że statystyka to tylko statystyka... :) Potem odbyły się najróżniejsze dekoracje: dekoracja konkursowa, dekoracja klasyfikacji generalnej oraz dekoracja drużynowa PŚ. Za dużo Autów, jeśli mnie pytacie, ale Janne i Havu też mieli swoje chwile :) Morgi dostał Kryształową Kulę zupełnie zasłużenie i w sumie cieszy mnie to, bo to naprawdę miły chłopak.
Odbyły się także konferencje, choć w pewnym oderwaniu. Najpierw pojawił się sam Janne Ahonen, który coś tam powiedział, a Tita nawet zadała mu pytanie. (Brawa dla Tity - to porządna dziewczyna, która uważa za wielki obciach, że dziennikarze nie zadają na konferencji pytań.) Potem przyprowadzili Janne Happonena - myślałyśmy, że na konferencję, Havu tymczasem dostał Kryształową Kulę za loty. Wszyscy mieli zonka, z samym Havu włącznie, ale kto tam będzie liczył punkty na gorąco? Skoro organizatorzy uznali, że on ma mieć kulę, to miał. Później rzeczywiście okazało się, że klasyfikację lotów wygrał Aho... Cóż, mówimy o Słoweńcach - jestem skłonna przyjąć wersję, że po prostu im się Jaśki pokiełbasiły, a czy jest się czemu dziwić, skoro alkohol lał się strumieniem i przez kilka dni nie trzeźwiono? Potem nareszcie pojawił się Morgi ze Schlierim oraz Kulą. Schlieri zaśpiewał do mikrofonu "Planica, Planica", czym zdobył sobie uznanie zgromadzonej publiczności, zaś Morgi prawił jakieś tam banały, wyszczerzony od ucha do ucha. Clio tymczasem uznała, że zakończenie sezonu to odpowiednia pora na jakiś feedback, podziękowania i takie tam. Zamieniłam ze zwycięzcą Pucharu Świata dwa słowa i podziękowałam mu za pozytywne podejście i za jego uśmiech, pogratulowałam rzecz jasna Kuli i życzyłam, by nigdy się nie zmieniał. Uważam, że jeśli się ludzi ceni i lubi, warto im o tym powiedzieć.
Nie można się więc dziwić, że to samo zapragnęłam powiedzieć mojemu ulubionemu skoczkowi narciarskiemu wszech czasów, zwłaszcza kiedy nie jest wiadome, czy również on nie zakończy kariery skokowej - a w takim wypadku kiedy się z nim następny raz zobaczę? Po występie konferencyjnym Janne wypadłam za nim z sub presse center i niepomna na stojącą obok z marsem na twarzy Niinę poprosiłam go o dwa słowa. Głos mi się rwał, serce waliło jak głupie, ręce się trzęsły i jeśli Janne zrozumiał z tego mojego bełkotu piąte przez dziesiąte, to już miło. Chyba zrozumiał. Powiedziałam mu o tym wszystkim, co mu zawdzięczam: że jestem jego fanką od dziesięciu lat, co samo w sobie było czymś super; że dzięki niemu zainteresowałam się Finlandią i Finami i że teraz mieszkam w Finlandii, co jest fajne. I że najchętniej bym go wyściskała, ale pewnie nic z tego... Janne rozłożył ręce i powiedział: "Czemu nie?" Więc go wyściskałam. A na koniec podziękowałam za wszystko, życzyłam zdrowego dziecka w maju i dobrej podróży do domu, on zaś odparł, że na pewno kiedyś się zobaczymy, bo nawet jeśli zakończy karierę, to przecież będzie na skokach bywał. I poszedł.
Po tym wszystkim ręce trzęsły mi się jeszcze bardziej - ale czy jest się czemu dziwić? Na pewno znajdą się tacy, którzy wszystko to wyśmieją, bo czym się podniecać? Ci, którzy mnie znają i wiedzą, kim jest dla mnie Janne Ahonen, chyba zdadzą sobie sprawę, w czym rzecz. Przytulić, objąć, wyściskać tego człowieka - dla mnie znaczy to bardzo wiele. Niech on się ściska po pijaku z kim tylko może, to inna sprawa. Mnie objął na skoczni, przy ludziach i nie miał nic przeciwko temu. Myślę, że to jedno z piękniejszych wspomnień moich dziesięciu sezonów ze skokami narciarskimi. To nie jest tak, że ja na skoki jeździłam dla Janne Ahonena - ale Janne Ahonen jest esencją skoków i kimś wyjątkowym, komu na swój sposób oddałam serce. A w każdym razie jego część :)
Sezon był skończony, chciałam się jeszcze pożegnać z Tommim i jemu podziękować za wszystko, co zrobił dla ekipy Finów - ale nie mogłam go znaleźć, dowiedziałam się za to od Doktora, że kadra będzie wracać tym samym wieczornym lotem co i ja, więc zostawiłam to na później. Załatwiłam swoje sprawy w media center, poszłam zjeść ostatnią pizzę, a potem spakować się, przebrać, zmienić fryzurę i jechać do domu. Pani na recepcji była trochę mało zorientowana w sprawach swojego pensjonatu i przez chwilę zastanawiałam się, czy nie każe mi jeszcze raz zapłacić :P Udałam się na przystanek, gdzie pogadałam z miłym panem z Niemiec, który na skoki przyjechał ze swoim kilkuletnim synem Janne, a także zaobserwowałam, jak pod pensjonat Lipa zajeżdża radiowóz, z którego wysiadają Sonja i Caroli. No pięknie... Ale nawet nie patrzyły w moją stronę, a autobus miał zaraz przyjechać...
Pojechałam do Kranja, skąd miałam zamiar wziąć na lotnisko taksówkę, albowiem w niedzielę nic publicznego nie jeździ. Przeszłam się po starym mieście, poszłam nawet pod dworzec kolejowy - i nie znalazłam ani jednej taksówki. Zaczęło się niewinnie, tymczasem kiedy ja biegałam w coraz większej desperacji w górę i w dół Kranja, ściemniło się i lunął deszcz. Przyjechałam do Kranja o 17.40, zaś o 18.30 wciąż byłam w mieście, podczas gdy mój samolot do Helsinek odlatywał o 19.30. Miałam już przed oczami straszną wizję pozostania w tym kraju... W końcu poszłam do jakiegoś hotelu i poprosiłam, żeby zadzwonili dla mnie po taksówkę, bo muszę się dostać na lotnisko. Pani na recepcji popatrzyła na mnie i mówi: "Jesteś mokra". Loool. Doskonale wiedziałam, że jestem mokra, bo biegałam po tym mieście bez kaptura, a przecież lało. Pani zadzwoniła po taksówkę i kazała mi poczekać na fotelach. Taksówka przyjechała za dziesięć minut, więc mówię do kierowcy, że na lotnisko i że szybko. On mówi "szybko, szybko", po czym jakieś papiery zaczyna wyciągać i długopis. Ja się drę, że "SZYBKO", bo mam samolot, facet się wkurzył i mi bloczek faktury czy rachunku pod nos podstawia. Ja się drę, że nie chcę żadnych papierów, wyciągnęłam z portfela 20 euro, bo tyle sobie życzył, no i już zadowolony pojechał. Powiedział, że dziesięć minut, i rzeczywiście w dziesięć minut byliśmy na lotnisku. Szybko poszłam do odprawy, przede mną jakaś grupka ślamazarnych ludzi, których pytam po angielsku, czy do Helsinek, a pani mi odpowiada po fińsku, że owszem. Loool. Później ją zapytałam mocno zaskoczona, na jakiej podstawie to zrobiła, a ona odparła, że brzmiałam jej z fińska :D Jee! Nie zaprzeczam, że angielski w wykonanu Finów jest dla mnie czymś rozkosznym, ale w życiu bym nie wpadła, że nieświadomie zacznę mówić po angielsku na ich sposób :D
Już o 19.00 pokazała się informacja, że samolot jest o dziesięć minut opóźniony. Cóż, 10 minut to 10 minut - choć to zmniejszało czas przesiadki na samolot do Kuopio z trzydziestu do dwudziestu minut. Okej, nic się nie poradzi. Potem jednak opóźnienie wzrosło i pozostało mi tylko zagryzać wargi. Ech... Na szczęście (?) na lotnisku w Ljubljanie działy się ciekawsze rzeczy, które nie pozwoliły mi popaść w skrajną rozpacz z powodu transportu. Oto wchodzę na terminal, przychodzę pod bramkę numer 1 i widzę Janne Ahonena siedzącego bardzo blisko z Niiną z Hiihtoliitto. Myślę sobie na wpół ubawiona, że nic dziwnego, że Niina zawsze patrzyła na mnie tak wrogo, skoro tutaj się jakiś romans za kuluarami odbywa :P Bardzo blisko Niiny siedział też fizjoł Finów, Timo, ale do niego to ja się nie zbliżam, bo on ma w oczach to, co mówiła kiedyś pewna polska pani poseł. Samolot się opóźniał, skoczkom się nudziło. Janne poszedł do toalety. Idzie takim jakoś mało pewnym krokiem, patrzy na te cztery różne wejścia, a ostatecznie wybiera... damską. Pół terminalu rozdarło się za nim: "Janne! Nie tu! Obok!" No więc Janne poszedł obok. Kiedy po chwili historia powtórzyła się, ale tym razem z udziałem Mattiego, doszłam do wniosku, że albo te toalety są tak słabo oznaczone, albo skoczkowie mają jakieś problemy natury osobistej. Matti dumał mocno, w które drzwi ma wejść, aż w końcu zdecydował się na toaletę... dziecięcą. Co prawda on gadał jednocześnie przez komórkę, więc po prostu mógł być zdekoncentrowany. Kiedy Janne już wrócił, począł się dla odmiany ściskać z Tamim i patrzeć mu czule w twarz i na pewno prawić jakieś wyznania. Później to samo robił z Tommim i Jarim Mantilą chyba też. Innymi słowy, był bardzo wylewny. Nawet śmiał się na pół terminalu. Ja ciemnota dopiero w którymś momencie uświadomiłam sobie, że on miał już mocno wypite - i że nic dziwnego, że Niina wygląda jak chodząca desperacja, skoro z takimi degeneratami musi się zadawać. Ciekawe, co sobie wyobrażała, jak przyjmowała tę pracę... Reszta chłopaków była znacznie bardziej powściągliwa w okazywaniu uczuć, a Havu w ogóle się niczym nie przejmował. Havu usiadł na fotelu i wyglądał jak dziecko specjalnej troski w czapce nasuniętej na czoło i w otoczeniu dwóch panów z Hiihtoliitto. O dziwo, nie było Vaciaka, ale on go już zdążył wyściskać na skoczni.
Czas upływał, samolot wciąż nie leciał, aż w końcu jednak otworzył przed nami swe odrzwia. Było już mocno po 20... Janne chciał siedzieć gdzieś z przodu, ale Tommi kategorycznie odesłał go na sam koniec samolotu, a minę miał przy tym niezbyt zadowoloną, hehe. Jako że Tommi był wcześniej obłapiany przez Janne, nie miałam okazji z nim pogadać, jak zamierzałam, ale szczęście mnie nie opuściło, albowiem w samolocie usiadł tuż za mną, mogłam więc bez większej zwłoki wyłożyć mu w czym rzecz. Podziękowałam mu za te sześć lat z reprezentacją, wyraziłam żal, że odchodzi z tego stanowiska, i nadzieję, że jeszcze będzie trenować. Tommi ze swej strony ciekaw był sytuacji w Polsce, więc zaproponowałam mu, żeby się ubiegał o posadę. Może to nie najlepszy pomysł, biorąc pod uwagę panujące w Polsce stosunki, no ale nie mogłam się oprzeć. Przecież to Tommiczek!
Potem w końcu polecieliśmy, ja przegadałam całą podróż z miłym Finem spod Jämsy, gdzie jest piękna skocznia Kaipola - pogadaliśmy o skokach, podróżach, Planicy, pogodzie, zodiaku, psychiatrii i elektrowstrząsach. A jak raz poszłam do toalety, to Havu patrzył na mnie bardzo uważnie - aż miałam ochotę się dosiąść, mwahahaha. Janne zgodnie z poleceniem trenera usiadł w ostatnim rzędzie i tam przespał podróż. Na lotnisku w Helskinkach byliśmy przed północą (planowo o 23.05) i wszystkie nasze dalsze loty już odleciały: mój do Kuopio, a miłego pana do Tampere. Dóóóóół. Jako że nie miałam się do czego spieszyć, postanowiłam sobie poczekać na Janne i jeszcze popatrzeć. Janne sprawiał wrażenie mocno zdezorientowanego. Bagaże ktoś za nim miłosierny wiózł. Tommiemu pogratulowano... że udało mu się wydobyć skoczków z samolotu *hahaha* Później wszyscy się wylewnie żegnali, przypominając Janne o Ruce (przez chwilę miałam nadzieję, że o inauguracji w Ruce, ale chodziło chyba jednak o Mistrzostwa Finlandii pod koniec marca), a ostatnie słowa, jakie Janne usłyszał od Hiihtoliitto, brzmiały: "Pysy pystyssä" - trzymaj pion. Pomimo całej mej tragicznej sytuacji - sama pośrodku nocy na znienawidzonym lotnisku w Helsinkach - miałam ochotę się śmiać na głos. Trzymaj pion, oj tak, to mu było potrzebne. Natomiast muszę przyznać, że widok upitego Janne jakoś nie budzi we mnie najmniejszej awersji - on jest równie rozkoszny jak na trzeźwo, może nawet bardziej. I wszyscy, którzy z nim przebywali, odnosili się do niego z zabarwioną czułością troską. Janne wie, kiedy i jak pić, a po pijaku jest radosny i serdeczny, nie bluzgający i agresywny jak niektórzy jego koledzy z reprezentacji...
W każdym razie Janne, zachowując pion, odszedł z jakimiś kolegami, którzy mogli się nim zająć. Ja poszłam dowiedzieć się o swój los, bo proszono o kontakt z service center. Finnair załatwił mi nocleg w hotelu Hilton przy lotnisku oraz miejsce na poranny lot do Kuopio. Pokój był naprawdę wypasiony, ale co z tego, skoro spałam w nim tylko 4 godziny? Samolot do Kuopio miałam o 6.15 i o 5.30 kazali mi być na odprawie. Już sobie nawet śniadanie darowałam, na lotnisku zjadając croissanta i pijąc herbatę. Do Kuopio doleciałam w stanie półprzytomnym. Autobus do miasta uznał, że czeka jeszcze na drugi lot i dopiero za jakieś pół godziny będzie jechał, a ja już prawie zbluzgałam kierowcę. W autobusie zasypiałam na siedząco, a to jest sukces jak na mnie. Na Puijonlaakso oczywiście nie chciał pojechać, więc musiałam z rynku wziąć taksówkę, a po drodze jeszcze staliśmy w korkach. Koniec końców w domu byłam o 8, rzuciłam bagaże na podłogę, ubranie też i walnęłam się spać. Nauczona wydarzeniami z podróży turniejowej, tym razem wzięłam sobie dzień wolny PO wyjeździe. Arrrrrrrrgh.
Planica, Planica... Nie wiem, jak podsumować ten wyjazd. W ogóle nie wiem, jak podsumować sezon i odnieść się do przyszłości. Chyba naprawdę pożegnam się z Pucharem Świata, zostawiając sobie jedynie fińskie zawody. Nie chcę spotykać ludzi, z którymi kiedyś łączyła mnie przyjaźń, a którzy z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu stali się obcy. Boli mnie fizycznie, kiedy wyobrażę sobie zabawę, która kiedyś była i moim udziałem, a teraz już nie jest. Wiem, że mam trudny charakter - ale nie wiem, czy zasługuję na to, by wyrzucić mnie jak parę starych rękawiczek. Bo się komuś znudziłam? To bardzo boli. Oczywiście jeśli Janne podejmie decyzję o zakończeniu kariery, będzie mi łatwiej - będzie się można zasłonić argumentem, że skoro jego nie ma, to i mnie może nie być. A poza tym... wszystko się kiedyś kończy. Nie ulega wątpliwości, że dziesięć lat ze skokami narciarskimi to coś, czego się nigdy nie zapomni.
Uskotko mäkikotkiin? Kyllä uskon. Nawet jeśli ich to nic a nic nie obchodzi...
[ WSPOMNIENIE 24 ][GALERIA][ WSPOMNIENIE 26 ]